Komiks przeżywa renesans
czwartek,
20 czerwca 2013
– Henryk Chmielewski, czyli Papcio Chmiel, powiedział mi tak: musi być dziecko, ale najlepiej dwoje, do tego dodajesz zwierzątko – wyraziciela tego, co nie da się opowiedzieć słowami. Możesz je obdarzyć zdolnościami magicznymi. Tyle dostałam na początek – opowiada mistrzyni komiksu Szarlota Pawel o tym, jak narodził się sławny polski komiksowy Kleks. Pawel przez lata rysowała przygody Kleksa, Jonka i Jonki oraz Kubusia Piekielnego dla „Świata Młodych”. Niedawno ukazało się wznowienie komiksów o Kleksie, w wersji książkowej.
Wymyśliła Pani jednego z najpopularniejszych bohaterów polskich komiksów, niebieskiego Kleksa. Jego przygodami zaczytywały się dzieci w latach 70. i 80. Teraz też jest bardzo popularny, prawda?
Mam fanów, nawet się nie spodziewałam, że nadal tak wielu. Przez pewien czas czułam się trochę zapomniana. Wydawnictwo Egmont „wyciągnęło mnie z naftaliny” i wznawia moje komiksy. Na komiksowych festiwalach i konwentach przychodziły do mnie całe rodziny wielbicieli Kleksa i Kubusia Piekielnego z komiksami, które im przed laty podpisałam, z datami. To wzruszające i daje ogromną satysfakcję.
Czytania komiksów można się nauczyć, czy trzeba mieć to we krwi?
Komiks przeżywa renesans. To dobrze, bo przez parę lat, po przełomie 1989 r., było mało polskich komiksów. Wydawnictwa zachłysnęły się tanimi licencjami i rynek zalały różne stare komiksy o superbohaterach. Dzieciaki były szczęśliwe, ale to nie to. Czytanie komiksu wymaga wyobraźni, dzieci to potrafią bezbłędnie. Potem ta umiejętność, nie trenowana, zanika. Jeśli rysownik jest dobry i ładnie uruchamia fazy ruchu, to dziecko przeskakuje płynnie od obrazka do obrazka i robi własny film. Komiks może być też dziełem sztuki, z wysmakowaną kreską, nawet bez dialogu. Lubię np. to, co robi francuski rysownik Moebius. Kiedyś komis lekceważono, jeśli coś wydawano, to po to, żeby sfinansować tzw. „ambitną” sztukę. Teraz to się bardzo zmieniło.
Ma Pani swoich ulubionych komiksowych autorów?
Jestem komiksiarą, ale nie komiksową maniaczką. Lubię bardzo określone gatunki komiksu, groteskę, humor. Ostatnio bardzo podobał mi się „Kot rabina” Joanna Sfara. Cudowny rysunek, bardzo czytelny, wypełniony akwarelką. Rysowany przez Sfara kot porusza się genialnie. Rysunek jest lapidarny, a w ruchu anatomicznym nie ma błędów. Fenomenalne. Proszę mi wierzyć, jestem specjalistką – animistką. Przez wiele lat robiłam ilustracje do encyklopedii i leksykonów, naturalistyczne rysunki zwierząt z fotografii lub „obdukcji własnej” w zoo. Jestem ambitna, stawiałam więc na doskonałość . Nie ginę bez komiksu, choć z przyjemnością wracam do komiksowego świata. Lubię jeździć na festiwale komiksu. Chodzę, oglądam, podziwiam, jak wielu mamy zdolnych rysowników. Zdarza mi się po prostu delektować kreską. Czasem zastanawiam się, co by było, gdyby w latach 70. był u nas otwarty rynek i napływałyby komiksy z Zachodu. Może nasze komiksy ze „Świata Młodych” nie byłyby tak lubiane. Weszliśmy w lukę na rynku.
„Świat Młodych” w którym ukazywały się komiksy o Kleksie i Kubusiu Piekielnym przestał istnieć na początku lat 90. Co Pani potem robiła?
W „Świecie Młodych” pracowałam od 1974 r. do chwili jego zamknięcia, czyli 1993 r. Potem jeszcze w „Uśmiechu numeru” – to daje w sumie 30 lat. Mam jeszcze za sobą 2-letnie doświadczenie oświatowe, uczyłam plastyki w żoliborskiej szkole. Bardzo lubiłam te dzieciaki, do tej pory z niektórymi mam kontakt. Teraz robię rożne rzeczy, zajmuję się grafiką artystyczną, wszystko na luzie. Dużo rysuję, malarstwo i kolor nie są moim żywiołem. Skończyłam przecież grafikę na ASP. Pasjonuje mnie człowiek, ciało ludzkie wyjęte z kontekstu, bez odniesień do epoki. Na moich rysunkach ludzie nie mają włosów, ponieważ uczesanie niesie mnóstwo informacji. Poza tym, czaszki miewają piękne kształty, zwłaszcza te męskie. Fascynuje mnie też architektura pleców, układ mięśni – to, co świetnie widać np. w pracach Igora Mitoraja.
Czy są takie style rysowania komiksu, które mniej się Pani podobają?
Nie zachwyca mnie manga, ale bywa po mistrzowsku rysowana. Jakiś czas temu bardzo podobał mi się film anime „Kowboj Bebop” – taka grafika, że mróz chodzi po krzyżu. Krążę wokół rysunku. Kreska to dla mnie najpiękniejszy środek wyrazu. Cenię kunsztowny, bogaty rysunek i lapidarną, wielomówną kreskę, taką jaką posługiwał się np. Zbigniew Lengren rysując przygody profesora Filutka.
Moje szczęście polega na tym, że robiłam komiks groteskowy. Teraz przesunął się trochę punkt ciężkości w stronę komiksu społecznie zaangażowanego, prześmiewczego. Bardzo np. podoba mi się to, co robi Śledziu, fenomenalny rysownik, jego rysunki są lapidarne, trafne, ale potrafi też bardo pięknie i z mnóstwem szczegółów narysować wnętrze. Podziwiam, mnie by się nie chciało. Lubię np. rysować duże, grupowe sceny, mam cierpliwość do ludzkich postaci. Ale do odpicowywania szczegółów architektury, wnętrz, mebli nie mam cierpliwości, po prostu tego nie znoszę. Najszczęśliwsza jestem, tworząc do własnych scenariuszy. Parę razy pracowałam z kimś, ale z trudem powstrzymywałam się, żeby nie wstawiać swoich grepsów. Bywa, że autor scenariusza mnie blokuje i zaczyna iskrzyć, bo bardzo nie lubię marnowania dowcipów.
Na studiach marzyła Pani o rysowaniu komiksów, czy przeznaczenie zdecydowało za Panią?
Nie oszukujmy się, nie byłam wtedy specjalistką od komiksów. Czytywałam coś sporadycznie w dzieciństwie. Po starszej siostrze miałam walizkę historyjek obrazkowych o Myszce Miki. Zdarzało mi się też czytać maluchom z rodziny „Tytusy”. To wszystko. Przeznaczenie dopadło mnie, gdy w dzień dyplomu, całą grupą szliśmy do „dziekanki” na wódkę. Zatrzymał nas jeden z asystentów i zapytał, czy ktoś z nas rysuje komiksy. Pytanie było niepoważne, byliśmy dorosłymi artystami i nie bawiliśmy się w takie rzeczy. Wytłumaczył nam, że jest propozycja pracy ze „Świata Młodych” dla grafika, a on obiecał kogoś im przysłać. Zastanawiałam się tylko chwilę i zgłosiłam się. Bardzo chciałam się wtedy usamodzielnić, mieć swoje pieniądze i wyrwać się z domu. Kazali mi się zgłosić na początek do „ITD”. Zdziwiona trafiłam tam, gdzie pracował młody Aleksander Kwaśniewski i cała jego grupa. O komiksach nie słyszeli i odesłali mnie oczywiście do „Świata Młodych”. Trafiłam do redakcji, gdzie pracował „ojciec” Tytusa, Henryk Chmielewski. Pamiętam, że popatrzył na moje rysunki i po jego minie widziałam, że nie wiąże ze mną większych nadziei.
Delikatnie dał to Pani do zrozumienie? Jakie były jego pierwsze rady?
Zakładał, że jednak mam pojęcie o rysunku, opowiadał mi więc, jak kreować bohatera komiksu. Miał specyficzny, nonszalancki sposób bycia. Wpadłam na niego, gdy pierwszy raz szłam do redakcji, która mieściła się na piątym piętrze kamienicy na ul. Mokotowskiej. Wsiadłam do windy i w ostatnim momencie, prawie przytrzaśnięty drzwiami wpadł do środka facet z rozwianą, siwą lwią grzywą, w okularach jak denka od butelek i skórzanych, przykrótkich spodniach. Pod pachą trzymałam teczkę z rysunkami. Zapytał: „pani do redakcji?”, wyrwał mi teczkę i zabierał się do oglądania rysunków. Byłam wściekła, teczkę zabrałam i jak tylko mogłam, uciekłam z windy. Spotkaliśmy się oczywiście w redakcji. Na początku Henryk nazywał mnie Walentynowiczem w spódnicy. Strasznie mnie to bolało, bo nie przepadałam za rysunkami Mariana Walentynowicza, tego od Koziołka Matołka. Przydomek dostałam dlatego, że rysowałam podobne stopy jak Walentynowicz – z wysuniętą piętą, przez co nogi wyglądały jak szczotki do zamiatania. Bardzo się potem pilnowałam, żeby nawet przez przypadek nie narysować takiej pięty. Potem zaprzyjaźniliśmy się z Henrykiem.
Jak wspomina Pani pracę w „Świecie Młodych”?
To była fantastyczna redakcja, pracowali tam bardzo przyjaźni ludzie, z ogromnym poczuciem humoru. Było wesoło. Ale pracowaliśmy ciężko i rzetelnie. Przeszłam wiele dziennikarskich szkoleń, uczono nas odpowiedzialności za słowo i rzetelności. Tego czasem mi teraz brakuje w dziennikarstwie. Na początku komiksy rysował Henryk Chmielewski, potem wsparłam go ja, później pojawiali się kolejni doskonali rysownicy, m.in. Janusz Christa, Tadek Baranowski, ten od „Skąd się bierze woda sodowa”, Jerzy Wróblewski, który rysował „Binio Billa”. Robiliśmy komiks rozśmieszający. Czasy były smutne, trzeba było dać dzieciom trochę radości. Roboty mieliśmy mnóstwo, bo „Świat Młodych” wychodził trzy razy w tygodniu – sprzedawało się nawet 150 tys. egzemplarzy każdego wydania. Wtedy nie było komputerów, wszystko robiło się „na piechotę”.
Przyszła Pani do redakcji i od razy zaczęła pracę nad komiksem?
Takie było założenie. Henryk Chmielewski już się nie wyrabiał. Gazeta przeszła na kolor, a zrobienie kolorowego komiks zajmuje dużo czasu. Cieszę się, że mi się wtedy udało. Choć nie jestem ze swoich pierwszych rysunków zadowolona. Nie pozwoliłam ich wydrukować w wersji albumowej.
Jak narodził się Kleks?
Chmielewski powiedział mi tak: musi być dziecko, ale najlepiej dwoje, do tego dodajesz zwierzątko – wyraziciela tego, co nie da się opowiedzieć słowami. Możesz je obdarzyć zdolnościami magicznymi. Tyle dostałam na początek. Wiadomo było też, że komiks ma opowiadać o dziecięcych problemach, o harcerstwie , bo byliśmy harcerską gazetą. ¬
Pierwszy mój komiks to była opowiastka o harcerskiej wycieczce, która w ruinach zamku wpada na zrozpaczonego rycerza. Biedak zatrzasnął sobie przyłbicę i nie mógł umyć zębów.
Wiedziałam, że Tytus „wylał się” Chmielewskiemu z butelki z tuszem do rysowania. Do plamy dorobił uszy, długie ręce, itp. Poszłam tym samym tropem. Pomysł z dżinem z butelki jest stary, jak stara jest baśń. Wymyśliłam, że dzieci – Jonek i Jonka – na nadmorskiej plaży znajdują butelkę atramentu. Proszę mi wierzyć, to bardzo prawdopodobne. Na plaży w gdańskich Stogach znalazłam granat i bagnet. Czyli dzieciaki uwolniły Kleksa z butelki. On miał wtedy zdolność „do nabijania się w butelkę”, był plastyczny, mógł zmieniać kształty. Niestety, zarzuciłam to potem, teraz żałuję. W jednym z komiksów Kleks mógł zmieniać swoje czułki w dzwonek, albo zrobić z nich wielkie uszy.
Bardzo się cenzura wtrącała do komiksów? Rysowała je Pani od 1974 r. przez całe lata 80., a urząd na ul. Mysiej w Warszawie był wtedy bardzo aktywny?
Powtarzam to często i może w oczach moich kolegów komiksiarzy wychodzę na wariatkę. Nie, nie wtrącali się, to trzeba włożyć między bajki. Raz mi się zdarzyło, że wezwał mnie do siebie nasz naczelny, Jurek Majka i powiedział, że muszę zmienić tekst w dymku, bo nie możemy pisać o szynce. Myślałam, że żartuje, to było absurdalne. Komiksowa historia była taka, że dzieci leciały balonem i wypadły im kanapki z szynką. Na dole dziadek pytał babcię, czy deszcz pada,. Ona wystawiała rękę przez okno i odpowiadała: „oj, pada, takie duże krople i pachną szynką”. Majka poprosił mnie, żebym zmieniła szynkę na np. ulubiony przez Kleksa dżem jagodowy. Odmówiłam. Zostało tak, jak chciałam. Z szynką. Wtedy cenzura miała ważniejsze rzeczy na głowie, niż przyglądanie się przez lupę komiksom dla dzieci.
Kleks był bardzo popularny, dzieciaki go uwielbiały. Nikt nigdy nie chciał nakręcić o nim filmu?
Były takie pomysły. Kiedyś przyszedł do mnie pan Włodzimierz Matuszewski ze Studia Miniatur Filmowych w Warszawie i proponował zrobienie filmu o Kleksie. Napisałam scenariusz, ale jakoś się to potem rozeszło po kościach.