Raj dla emigrantów, który pachnie małżami. Losy Polaków z Wyspy Man
poniedziałek,
13 kwietnia 2015
– Byliśmy maleńką, polską grupką na południu wyspy w Port Erin i Port St Mary. Z kolei w Douglas było bardzo dużo Polaków. Pracowali prawie w każdej restauracji. Może tam były przejawy lekkiej dyskryminacji. Ale i tak skala była nieporównywalnie mniejsza niż w Londynie lub w Liverpoolu. Mieszkańcy Man są historycznie przyzwyczajeni do emigrantów – dzięki nim wyspa się rozwija – mówi Dionisios Sturis, autor książki pt. „Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania”.
Jak pachnie Wyspa Man? Książkę zaczynasz od opisu strasznego smrodu, który unosi się wokół małżowni.
Z pierwszego pobytu na Man zapamiętałem zapach kwiatów, bo tam bardzo szybko przychodzi wiosna i jest mnóstwo żonkili. Uderzyło mnie z kolei, że Morze Irlandzkie nie pachnie jak Bałtyk. Zupełnie nie pachnie. Zapach świeżych małży da się przeżyć, ale już smród, jaki emitują flaki z małżowych skorup, to prawdziwe wyzwanie. Gniją w kontenerach przed małżownią, czekają na wywiezienie i cuchną. Jeśli przyjdzie do tego wiatr, to śmierdzi w całej okolicy.
Wracasz na Wyspę Man?
Regularnie. Gdy zacząłem pisać książkę, wiedziałem, że muszę tam znowu trochę pobyć, porozmawiać z ludźmi. 10 lat temu, po licencjacie, pojechałem na wyspę na trzy miesiące do pracy, a zostałem na prawie trzy lata. Potem przyjechała moja rodzina, siostra, brat, mama. Odwiedzałem ich, zbierałem materiały do pracy magisterskiej o systemie politycznym wyspy: dependencja korony brytyjskiej. Dużo wiedziałem o tym miejscu, ale pisanie o Wyspie Man w Warszawie trochę nie miało sensu. Wziąłem więc urlop bezpłatny z radia i pojechałem. Zatrzymałem się u przyjaciółki, która odstąpiła mi salon na wysokim poddaszu z widokiem na morze. Idealne warunki do pracy – cisza i spokój. W Warszawie widok z mieszkania mam na ulicę Czerniakowską, która nie cichnie nawet w nocy. Ja się do dużych miast nie nadaję, męczą mnie (poza Atenami). Może dlatego tak dobrze czuję się na wyspie – tam jest tylko jedno względnie duże miasto, stolica Douglas, za którą też nie przepadam. Jest jeszcze Peel, Castletown czy Ramsey, a poza tym malutkie nadmorskie mieściny – kilka sklepów, kilka pubów, kościół, zakład fryzjerski, zadbana promenada, zazwyczaj pusta plaża i góra dwa tysiące mieszkańców. Na całej wyspie ludzi jest ok. 80 tys. – czyli ponad dwa razy mniej niż na Mokotowie.
Jak trafiłeś na Wyspę Man? Mało osób ma pojęcie o jej istnieniu.
Teraz wieść o wyspie się trochę rozniosła. Swego czasu były tam cztery tysiące Polaków. Opowiadali o Wyspie Man rodzinie i przyjaciołom. Kiedy w 2005 r. zastanawialiśmy się z kolegami, dokąd pojechać, żeby trochę zarobić na studia, ja obstawiałem Szkocję. Strasznie mnie tam ciągnęło. Znajomy polecił nam jednak Wyspę Man. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, w internecie było wtedy jeszcze mało zdjęć, a wzmianki o wyspie dotyczyły przede wszystkim wyścigów motocyklowych. Przypadek okazał się szczęśliwy. Wakacje studenckie się przedłużyły, przyjechali do nas znajomi, wynajęliśmy dom.
Praca w małżowni jest chyba bardzo ciężka? Na czym polega?
Liczyliśmy się z tym, że będzie ciężko, pojechaliśmy tam, żeby pracować fizycznie. Trzeba oczyścić małże, wyciąć z muszli, wydłubać flaki. Przyjemne zajęcie, jeśli się opanuje technikę. Tam się pracuje „na stole” albo „na podłodze”. Przy stole czyści się małże i to jest praca na akord, a ci „z podłogi” dbają, by nie zabrakło małży do czyszczenia, wynoszą te już oprawione, ważą je, sprawdzają, wyrzucają odpadki. Oni mają dniówkę.
Ile małży można obrać jednego dnia?
30, 40 kg, ale to wtedy, gdy człowiek nabierze wprawy. Na początku udawało się obrać kilogram albo dwa, a i tak na rękach robiły się pęcherze, drętwiały palce. Z czasem szło nam coraz lepiej, uczyliśmy się. Pomagały nam Shirley i Tracy, kobiety z wyspy, które pracowały z nami przy stole.
Lubisz małże?
Podobno są bardzo smaczne, tak słyszałem, ale sam nie sprawdzałem. Nie lubię owoców morza, żadnych, mam jakąś wewnętrzną blokadę. Manx Queenies, czyli przegrzebki św. Jakuba, te z Wyspy Man są ponoć najlepsze. Ludzie za nimi przepadają, dlatego ich eksport kwitnie.
Po pierwszych dniach entuzjazm do pracy nie opadł?
Wszystko było tam nowe i fascynujące. Dostawaliśmy też kolosalne jak dla nas pieniądze – wtedy funt kosztował 6,5 zł. Jak się dniówkę przeliczyło na złotówki, to dla nas była niesamowita kasa. Po pierwszych tygodniach kupiliśmy sobie aparaty cyfrowe, laptopy, dobre ciuchy, buty. Szaleństwo.
Jak was przyjęli w małżowni miejscowi?
Świetnie. Pracowało nas tam kilkoro Polaków. Siedzieliśmy z Shirley i Tracy, rozmawialiśmy, opowiadały nam o wyspie, pytały o Polskę, poprawiały nasze błędy językowe, wyjaśniały kulturowe różnice. Na początku braliśmy dużo nadgodzin, byliśmy bardzo nastawieni na pracę i kasę, potem trochę odpuściliśmy. Przez pierwsze miesiące nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego powinniśmy chodzić do pubów, w Polsce nie było takiej mody. Kupowaliśmy alkohol w supermarkecie i chodziliśmy z nim na plażę – dziwiliśmy się, że miejscowi tak nie robią, przecież na plaży jest fajniej niż w zatłoczonym, śmierdzącym pubie. Ale później zrozumieliśmy, że to element kultury, że siedzenie w pubie załatwia ludziom ważne społeczne potrzeby. Po paru miesiącach zatrudniłem się nawet w jednym z lokalnych pubów w Port Erin. Pracowałem tam razem z moją przyjaciółką Gochą. Ludzie byli wobec nas serdeczni. I tak powoli wsiąkałem w to miejsce.
Nikt z miejscowych nie miał do was pretensji, że przyjeżdżacie i zabieracie im pracę?
Byliśmy maleńką, polską grupką na południu wyspy w Port Erin i Port St Mary. Z kolei w Douglas było bardzo dużo Polaków. Pracowali prawie w każdej restauracji. Może tam były przejawy lekkiej dyskryminacji. Ale i tak skala była nieporównywalnie mniejsza niż w Londynie lub w Liverpoolu. Mieszkańcy Man są historycznie przyzwyczajeni do emigrantów – dzięki nim wyspa się rozwija. Tym bardziej, że ludzie przyjeżdżają za pracą – wiedzą, że muszą pracować, bo system opieki społecznej jest tak urządzony, że przez pięć pierwszych lat pobytu na wyspie można się starać wyłącznie o jakieś minimalne zasiłki. Nie da się wyżyć z samych benefitów. Otoczenie jest przyjazne, choć oczywiście nie jest to żaden raj. Jeśli ktoś chce się na wyspie zadomowić, ma wszelkie warunki. Jedni umieją z nich skorzystać, inni nie. Robert z małżowni, o którym piszę w książce, nie potrafi się zasymilować, nie nauczył się języka, od lat wykonuje tę samą pracę. Do Polski nie wróci, a na wyspie się nie zakorzenił. Nadal wynajmuje dom z innymi Polakami. Albo Robunio, który prowadzi w Douglas małe polskie bistro. Robunio i mamunia, która przyjechała z Polski pomóc w interesie. Byłem u nich w grudniu 2013 r. i biznes nie miał się najlepiej. Nie potrafili się dobrze rozreklamować, ani wśród Polaków, ani wśród Manxów, którzy nie znają polskich potraw. A szkoda, bo jedzenie mieli bardzo smaczne. Nie tylko słynne pierogi, za którymi tęsknią chyba wszyscy imigranci.
Pierogowa potrzeba?
Znam ją dobrze. Gdy wracałem na chwilę do Polski, zawsze prosiłem o ruskie pierogi. Sam raz przygotowałem je na wyspie, ale nie wyszły, całkiem się posklejały. Nie wyglądało to najlepiej, ale smakowało nieźle.
Bohaterowie książki, Julka, Grzesiek, Maciek opowiadają, że żyją po tamtejszemu. Łatwo się tam zasymilować?
Na wyspie nie ma polskich szkół, co, jak myślę, jest bardzo ważne. Tam, gdzie są polskie szkoły, często powstają emigranckie getta. W Wielkiej Brytanii dzieci imigrantów muszą chodzić do brytyjskich szkół. To stwarza oczywiście problemy, bo bywa, że są klasy, w których jest więcej dzieci polskich, czeskich i słowackich niż brytyjskich. Są oczywiście polskie nauczycielki, które pomagają dzieciom, ale generalnie wszyscy muszą się bardziej starać. Rodzice też. Dzieciaki zaprzyjaźniają się z kolegami ze szkoły i uczą się języka w naturalny sposób. Na wyspie nie ma polonijnych mediów, polskich knajp. To wymusza integrację. Jednocześnie ci, którzy wpadają na wyspę tylko na chwilę i chcą trochę zarobić, zawsze znajdą mówiącego po angielsku rodaka, który pomoże im załatwić coś w urzędzie czy banku.
Która grupa jest większa, tych nastawionych na pobyt, czy tych, którzy chcą zarobić i wyjechać?
Trudno powiedzieć. Niedawno na wyspie przeprowadzono spis powszechny, choć on wielu Polaków nie objął – z różnych powodów nie wypełniali kart, które przychodziły pocztą. Liczba pozwoleń na pracę też nie wskaże nam miarodajnej liczby, bo na wyspie do każdej pracy trzeba mieć osobne pozwolenie, a bywa, że ludzie pracują na dwóch czy trzech etatach. Jednak większość z tych, z którymi rozmawiałem podczas pracy nad książką, jest na wyspie 8, 10 lat. Kawał czasu. Raczej większa jest ta grupa, która chce się asymilować.
Na wyspie nie ma polonijnych mediów, polskich knajp. To wymusza integrację. Jednocześnie ci, którzy wpadają na wyspę tylko na chwilę i chcą trochę zarobić, zawsze znajdą mówiącego po angielsku rodaka, który pomoże im załatwić coś w urzędzie czy banku.
Wyspa Man ma bardzo ciekawy system prawny. Zachowało się kilka reliktów prawnych, np. chłosta witkami leszczynowymi.
Wykonano ją po raz ostatni w latach siedemdziesiątych i chwilę później przepis usunięto z kodeksu. Kara była wymierzana publicznie na gołą pupę. Jest też ciekawy zapis, na szczęście już nie egzekwowany, wg którego można bezkarnie zabić każdego Szkota, który stanie na manxowskiej ziemi. To pozostałość po 330 latach szkockiego panowania na wyspie. Długo też obowiązywał przepis, wg którego karano zachowania homoseksualne, ale tylko w przypadku mężczyzn, o lesbijkach nikt nie myślał, ustanawiając to prawo. Manxowie są jednocześnie konserwatywni i bardzo otwarci, nie da się ich wtłoczyć w żadne stereotypy. Relikty prawne zostały tam chyba przez przypadek. Ale przez przypadek działy się też rzeczy dobre - kobiety z wyspy, jako pierwsze na świecie, wywalczyły sobie prawo wyborcze. W 1881 r. mogły iść głosować na posłów do Tynwaldu, miejscowego parlamentu. To chwalebny moment w historii wyspy, który zaistniał dzięki wpływom zewnętrznym. Przyjechały na Wyspę Man sufrażystki z Manchesteru, które uznały, że na wyspie będzie im łatwiej niż u siebie w Anglii przekonać ludzi do koniecznej zmiany prawa. Udało się. Jednak potem minęło sporo lat do chwili, gdy kobiety mogły kandydować do Tynwaldu, stało się to dopiero w 1938 r.
Polacy na wyspie często wchodzą w konflikt z prawem?
W latach 90. wydano dwie książki o przestępczości na Wyspie Man. Skatalogowano wszystkie morderstwa. Okazało się, że żaden Polak nigdy nikogo tam nie zabił, choć jednego razu było blisko – pewien hotelowy kucharz, Polak, rzucił się na ludzi z tasakiem. Na szczęście uspokojono go i odwieziono do szpitala dla psychicznie chorych. Rozmawiałem z miejscowym policjantem i usłyszałem, że na wyspie nie kategoryzuje się przestępców pod względem narodowościowym, ale podejrzewam, że mówił tak ze względu na polityczną poprawność. Potem dodał, że Polacy są najczęściej aresztowani za jazdę po pijanemu, albo za brak aktualnego ubezpieczenia. Trochę jest wśród naszych rodaków niestety przemocy domowej, są drobne kradzieże. Ponoć nie wyróżniamy się ani pozytywnie, ani negatywnie w porównaniu z imigrantami z innych krajów. Dla reportera taki obrót rzeczy jest trochę rozczarowujący – chętnie opisałbym na przykład przypadek jakiegoś polskiego oszusta, malwersanta, którego przyłapano na wyspie (raju podatkowym) na praniu brudnych pieniędzy Ale nic mi o takiej historii nie wiadomo. Za to poznałem Ciumpola. To przeuroczy chłopak, który trochę się pogubił. Choć teraz wydaje się, że wychodzi na prostą. Trafił do więzienia, bo nie dopilnował formalności i nie zapłacił grzywny.
Kobiety z wyspy, jako pierwsze na świecie, wywalczyły sobie prawo wyborcze. W 1881 r. mogły iść głosować na posłów do Tynwaldu, miejscowego parlamentu.
Z więzieniem wiąże się ciekawa historia zakazu palenia. Więźniowie znaleźli jednak sposób, jak ten zakaz obejść?
Zakaz palenia to według wyspiarskich władz dowód na ich postępowość. Boją się pozwów od pracowników więzienia, którzy mogliby np. zachorować na raka płuc jako bierni palacze. Więźniowie robili sobie skręty – z plastrów antynikotynowych, skórki po jabłkach czy bananach i z kartek wyrwanych z Biblii. Ten proceder postanowiono ukrócić – uważniej rozdysponowuje się plastry dla palaczy, a owoce więźniowie dostają teraz bez skórek. Ale i tak kwitnie więzienny przemyt, tytoń przynoszą odwiedzający. Władze realizują swoją ideę fixe o czystym więzieniu. Tymczasem bywa, że pracownicy więzienia sami palą i dzielą się z więźniami tytoniem.
A jak się skończyła sprawa ministra, który nawoływał, by ludzie przed świętami nie pili alkoholu, a potem jeździł pijany autobusem?
Pan minister przesadził z piciem na oficjalnej imprezie, a potem zwymiotował w autobusie w drodze do domu. Miałem dylemat, czy o tym pisać, bo spotkałem się z nim przecież oficjalnie, żeby porozmawiać o przestępczości na Wyspie Man. On jest teraz ministrem spraw wewnętrznych. Uznałem jednak, że skoro wszystkie media o tym pisały, a on publicznie przepraszał, to nie ma problemu.
Ten incydent nie zaszkodził mu w karierze politycznej?
Nie, to bardzo porządny, wykształcony i pracowity facet. Postąpił nierozsądnie, pokajał się i już.
Znalazłeś bardzo romantyczną historię z przeszłości, o dziewczynie z Wyspy Man, która zakochała się podczas II wojny w polskim lotniku. Jak na nią trafiłeś?
Dałem ogłoszenie do gazety na wyspie i poprosiłem, żeby skontaktowali się ze mną ludzie, którzy mogą mi coś ciekawego powiedzieć o mieszkających tam Polakach. Odzew był mizerny. Pojawił się jednak list od Dorothy, która jako 17-latka zakochała się w przystojnym lotniku z Polski. Mieli krótki romans, aż w końcu on wyjechał i słuch o nim zaginął w 1944 r. Dorothy szukała ukochanego, ale źle zapamiętała nazwisko. Czekała. Za mąż wyszła dopiero gdy miała 29 lat, a to – jak na tamte czasy – było bardzo późno. Jak mi mówiła, było to małżeństwo nie z miłości, a z przyjaźni. Razem z nią i z jej córką rozwikłaliśmy tajemnicę lotnika. Smutna historia.
Zdarzały się też na Man przypadki zakochania w Polsce. Rosa Roberts z wielką przyjemnością jeździła w odwiedziny do córki, która wyszła za Polaka. Jaka była historia Rosy?
Rosa jeździła do Opola i do Łodzi. Każda jej podróż to było wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Najpierw płynęła do Liverpoolu, potem jechała do Londynu, stamtąd do czeskiej Pragi, skąd zabierał ją samochodem zięć i wiózł wyboistymi drogami do Polski. Rosa wracała od córki zachwycona i wszystko opowiadała znajomym, na spotkaniach kółka parafialnego i oczywiście dziennikarzom. O Rosie dowiedziałem się, gdy przeglądałem archiwa w Muzeum Narodowym na Wyspie Man. Potem w Internecie znalazłem namiary na jej córkę Kathleen. Okazało się, że rozwiodła się z polskim mężem wyszła za mąż po raz drugi i mieszka w RPA. Napisałem do niej e-mail, ale nie odezwała się do mnie.
Czy miejscowy bard, Paul Lebiedzinski, czuł się Polakiem?
Paul wydawał się dla mnie idealnym bohaterem. Urodził się na Wyspie Man, a jego ojciec był Polakiem. Ale Paul czuł się Manxem, ojczyzną ojca się nie interesował, nie znał polskiego. Był manxowskim patriotą, nacjonalistą wręcz, ale bez złych konotacji tego słowa. I był ofiarą tragicznej, niespełnionej miłości. Rozmawiałem z jego dawnymi przyjaciółmi i z przyrodnim bratem, Marcusem, który opowiadał mi o tym, jak Paul śpiewał dawniej swoje wiersze w pubach. To były bardzo popularne występy. Ludzie go uwielbiali. Później Paul zaczął coraz więcej pić i miewał problemy z policją. Jednego dnia policjanci zgarnęli go pijanego, wrzucili do furgonetki i bez pasów bezpieczeństwa przewieźli krętymi, górskim drogami. Paulowi podczas tej podróży pękła czaszka i zmarł.
O jedynej miłości Paula, Patricii, Marcus nie chciał opowiadać uważa, że Paul przez nią zmarnował sobie życie, rozpił się. Choć wyszła za mąż, Paul nigdy nie przestał jej kochać. W wierszach pisał o Wyspie Man i o Patricii. Tęsknił za wyspą, którą pamiętał z dzieciństwa, mierzili go turyści i bogacze osiedlający się na Man, gdy stała się rajem podatkowym. Przyjeżdżali tam bogaci Anglicy, wykupywali ziemię i nieruchomości. Paul i ludzie, którzy myśleli podobnie jak on, postanowili, że spróbują przegonić obcych. Patricia była jedną z zaangażowanych w ten ruch aktywistek. Kilka razy trafiła nawet do aresztu.
Paradoksem jest to, że Wyspa Man stała się bardzo zamożna dzięki zmianom, przeciwko którym występowali nacjonaliści
Jak się potoczyły losy dawnych bojowników?
Paul nie żyje. Patricia była do niedawna redaktor naczelną panceltyckiego pisma „Carn”, teraz mieszka w Dublinie. A reszta? Pewnych zmian nie da się zatrzymać. Przyszły lata 90. i ci ludzie, którzy kiedyś się buntowali, podpalali powstające domy bogatych Anglików, wypisywali różne hasła na drogach i ścianach banków, stali się częścią establishmentu i rządzą wyspą. Paradoksem jest to, że Wyspa Man stała się bardzo zamożna dzięki zmianom, przeciwko którym występowali nacjonaliści pokroju Paula czy Patricii. Raj podatkowy ściągnął wielkie pieniądze, dzięki czemu rządzący mają w tej chwili fundusze na kultywowanie manxowskich tradycji. Bardzo popularna stała się nauka manx – na wyspiarski język przekładane są książki, można się zapisać na kurs, można wysłuchać audycji radiowych w tym języku, młodzi artyści nagrywają płyty z manxowskimi piosenkami. Ludzie badają manxowskie baśnie, podania i tańce. Każdy może zostać Manxem i wejść w tę tradycję, jeśli tylko chce.
Wyspiarze to twardzi ludzie. Wskazuje na to ich motto, które jest podtytułem twojej książki. Man ma też oryginalny herb. Co oznacza?
To Triskelion, składają się na niego trzy połączone ze sobą ludzkie nogi. Wygląda trochę jak swastyka. Symbolizuje upór i postęp. Wyspiarskie motto brzmi „Gdziekolwiek mnie rzucisz, ustoję”. Trójnóg był symbolem wielkiego celtyckiego boga, Manannana mac Lira.
Piszesz następną książkę?
Tak, o „polskich Grekach”, którzy po wojnie domowej opuścili Grecję i osiedlili się w Polsce, między innymi na Dolnym Śląsku. Wśród nich był też mój ojciec i jego rodzina. Trzeba ich historię jak najszybciej opisać, póki jeszcze żyją ludzie, którzy pamiętają tamte czasy.
– rozmawiała Beata Zatońska
Dionisios Sturis, urodził się w Salonikach, dorastał w Polsce. Pracuje w Radiu TOK FM, gdzie zajmuje się tematyką zagraniczną.
Jako korespondent polskich mediów relacjonował protesty, demonstracje i działania ruchów społecznych w Grecji w czasie największego kryzysu. W 2012 r. otrzymał nominację do Nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego w kategorii reportaż „Zamknięci w obozie otwartym" (Polityka, maj 2011 r.), a jego debiutancką książkę „Grecja. Gorzkie pomarańcze” nominowano do tej samej nagrody za reportaż literacki.
„Gdziekolwiek mnie rzucisz” to druga jego książka.