„Były momenty w historii, że Polacy potrzebowali pomocy. To lekcja na dziś, żeby nie bać się obcych”
wtorek,
29 września 2015
Agresja sowiecka dla dwóch milionów Polaków z Kresów Wschodnich oznaczała deportację w głąb Rosji. Część z nich chcąc wrócić, dzięki utworzeniu armii Andersa, przez 1334 dni przeszło 12,5 tysiąca kilometrów. Zamiast do Polski trafili do Iranu, Indii, Palestyny czy Nowej Zelandii. Na zawsze. Ich drogą podążył Norman Davies. – Najwyższy czas, żeby ktoś pokazał całą panoramę tego szlaku – mówi historyk w rozmowie z portalem tvp.info. Efektem jest książka „Szlak Nadziei”.
Marsz Armii Andersa nie ma sobie równych w historii. Setki tysięcy ludzi z Polski rozproszonych po Azji Centralnej bez domu i środków do życia, stawiło się na wezwanie generała Andersa, licząc na ocalenie i powrót do domów. Stali się oni namiastką wolnej Polski.
Żołnierzom towarzyszyli cywile: dzieci, kobiety, starcy. To z myślą o nich działały szpitale, szkoły czy sierocińce. To oni zwyciężali Niemców pod Monte Cassino, Anconą i Bolonią, na zawsze wpisując się do historii Europy. Ich tułaczce towarzyszyły jednak codzienne rozterki, drobne radości i wielkie dramaty. To wszystko złożyło się na opowieść o jednym z najbardziej niezwykłych rozdziałów drugiej wojny światowej, którą postanowił przybliżyć Norman Davies.
Wraz z fotografem Januszem Rosikoniem wyruszył on śladem armii Andersa, odwiedzając Rosję, Iran, Izrael, Włochy a nawet Nową Zelandię, Afrykę i Meksyk. W trakcie podróży udało im się spotkać niezwykłych świadków, których relacje uzupełniają niepublikowane materiały archiwalne oraz zdjęcia zawarte w wydanej właśnie książce „Szlak Nadziei”.
Panie profesorze, ponad 70 lat minęło od tułaczki, której doświadczyli Polacy ze Wschodu. Dlaczego zdecydował się Pan akurat teraz poruszyć ten temat?
– Nie było żadnej kalkulacji, czy to jest dobry moment czy nie. Ja czekałem prawie 50 lat, żeby móc o tym pisać. Już jako student poznałem andersowców, mieszkając w Anglii.
Wydaje się, że ta historia, nie tak odległa, jest mało znana przez Polaków. Dlaczego tak mało wiemy o armii Andersa?
– Różne są przyczyny. Po pierwsze bardzo mało z tych ludzi wróciło do Polski. Prawie nikt, kto był w dalekiej Rosji i wędrował przez te wszystkie kraje, nie wrócił do ojczyzny. Tylko 14 tysięcy przybyło do Polski z Włoch i byli to przeważnie ci, których wcześniej wcielono do Wehrmachtu. Historia armii Andersa w ten sposób nie miała szansy być przekazana ludziom w Polsce.
Druga sprawa jest taka, że przez wiele lat Anders i jego armia byli uważani za głównego wroga PRL-u. Na początku był całkowity zakaz pisania o tym, a później występowały wyłącznie selektywne tematy, takie jak bitwa pod Monte Casino, która była tylko jednym epizodem. Do końca PRL-u to był bardzo trudny temat, dlatego te horrory przeżyte przez ludzi w sowieckiej Rosji były nie do przyjęcia przez ówczesną polską władzę i cenzurę. Zdaje mi się, że najwyższy czas, żeby ktoś pokazał całą panoramę tego szlaku.
Anders i jego armia byli uważani za głównego wroga PRL-u
By opowiedzieć tę niesamowitą historię zdecydował się Pan odwiedzić miejsca, które przebyła armia Andersa. Skąd pomysł na takie zobrazowanie tamtych wydarzeń?
– Wydaje mi się, że historyk dużo lepiej czuje te wypadki z przeszłości, kiedy widzi, gdzie one dokładnie się odbyły. Ja chciałem stworzyć obraz nie tylko tego, co się stało z tymi ludźmi, ale pokazać też tamte kraje i krajobrazy. Ciągle jest aktualne pytanie, co ci Polacy myśleli i wiedzieli o tych krajach, gdzie przebywali, i żeby dojść do tego, musiałem sam przeżyć chociaż po kilka dni w tych miejscach.
Poza tym szukaliśmy też jeszcze żyjących świadków. Choćby w Iranie, gdzie jeszcze są kobiety, które w czasie wojny były dziećmi czy młodymi dziewczynkami. Potem wyszły za mąż za Irańczyków. Ciągle żyją i można z nimi rozmawiać, jak to było, kiedy były młode. Tak samo jest w Palestynie. Poznaliśmy różnych ludzi, którzy służyli w armii, byli dziećmi andersowców albo dziećmi wyratowanymi przez Andersa. To wszystko stworzyło dla mnie dobry klimat, żeby przekazać, jak to wtedy było.
Poznaliśmy ludzi, którzy służyli w armii czy byli dziećmi andersowców
A skąd ci ludzie wzięli się w Iranie czy w Palestynie? Co by Pan odpowiedział laikom historii?
– Myślę, że większość Polaków wie, że byli to obywatele, których zebrano z tzw. Kresów i deportowano na Syberię, do Kazachstanu. To oni potem stworzyli armię Andersa i z nią wyjechali m.in. do Iranu. Ja oczywiście swoją książkę zaczynam od Paktu Ribbentrop-Mołotow, gdzie dokonał się podział Polski. W związku z agresją sowiecką nastąpiła deportacja nawet dwóch milionów obywateli polskich z Kresów Wschodnich, bardzo daleko w głąb Rosji. I to był ten rezerwuar deportowanych, którzy później wchodzą do armii.
Znamienną datą był 14 sierpnia 1941 roku. Czy to właśnie wtedy zaczyna się ten „Szlak Nadziei”?
- Tak. Datą, kiedy armia się formułuje, jest podpisanie paktu Sikorski-Majski i konwencji wojskowej między rządem polskim w Londynie a rządem sowieckim. Anders, który dotąd siedział w podziemiach moskiewskiej Łubianki (więzienia, red.), został wyciągnięty. Była to dla niego spora niespodzianka, że będzie komendantem tego wojska polskiego.
Był to naturalny wynik wyjątkowej sytuacji, w której w wyniku wielkiej ofensywy Barbarossy, Niemcy znaleźli się u bram Moskwy. Stalin potrzebował więc każdego żołnierza, którego mógł znaleźć. To było nietypowe, bo normalnie nikogo by nie wypuścił, a tymczasem pozwolił na formowanie się armii, nad którą nie miał kontroli, ale nie miał wyjścia i musiał się zgodzić.
Stalin pozwolił na formowanie się armii, nad którą nie miał kontroli
Co to byli za ludzie, bo Pan pisze, że cechowała ich niesamowita różnorodność?
– Anders tworząc armię, brał mężczyzn i kobiety w wieku wojskowym, do których dobrał ich rodziny. W pewnym momencie podjął decyzję, by brać też tyle dzieci, ile się dało. Bezdomne, bez rodziców, krążyły często wokół tych obozów, dlatego wojsko stworzyło sierocińce, żeby je wyratować. Jak doszło do ewakuacji, to było mniej więcej 80 tysięcy żołnierzy i 40 tysięcy cywilów: rodziny i dzieci.
Anders, podobnie jak marszałek Piłsudski, przyjmował do wojska każdego obywatela Rzeczypospolitej, nie tylko narodowości polskiej, ale też Żydów, Białorusinów, Ukraińców, Litwinów, a nawet Tatarów. To był mikrokosmos przedwojennej Polski, która była wielonarodowa, wielojęzykowa, wieloreligijna. To wszystko było widać w życiu tej armii.
Jak to możliwe, że taka rzesza ludzi stawiła się na wezwanie jednego człowieka? Czy rzeczywiście Anders był dla nich jedyną nadzieją na ratunek?
– Dla nich to była jedyna szansa. Setki tysięcy ludzi z Polski krążyły po Azji Centralnej bez domu, bez pieniędzy, bez środków do życia i nagle usłyszeli, że jest armia polska, która ma wyjechać, więc każdy chciał i tylko małej części udało się połączyć z armią. Dużo więcej osób zostało w ZSRR niż wyjechało z Andersem.
On był człowiekiem z charyzmą, ludzie mieli do niego zaufanie, dlatego był dla nich niczym Mojżesz, który wyprowadził naród z pustyni.
Każdy chciał i tylko małej części udało się połączyć z armią
Czy któraś z historii, którą Pan usłyszał, jakoś szczególnie utkwiła Panu w pamięci?
– Tak, np. pani Stanisławy Patek, z domu Wierzbińskiej, która żyje w Nowej Zelandii. Została deportowana z Kresów z całą rodziną: rodzice i ośmioro dzieci, duża rodzina. Po półtora roku zostały tylko trzy dziewczyny. Ona do dzisiaj ma mały notes, gdzie notowała dokładnie, gdzie była, każdy dzień. To są absolutnie wzruszające wpisy: „mama zmarła, tatuś zmarł, bracia zmarli na jakiejś stacji” i to jest prawdziwy dziennik jednej małej osoby, która straciła prawie wszystko. Ona jeszcze ma kwiaty i liście, które zbierała jako dziecko na Syberii i trzyma razem z tym notesem. Spotkanie z taką osobą jest wyjątkowe dla historyka, bo to jest historia żyjąca.
Dużą część z tych osób stanowiły dzieci, które były rozdzielane pomiędzy różne kraje. Jak byli przyjmowani jako uchodźcy w różnych, często egzotycznych krajach?
– Nie słyszałem ani jednego przykrego głosu, że oni byli jakoś źle traktowani czy źle przyjęci. Jeszcze dziś w Meksyku są starsi ludzie, którzy tam pojechali jako dzieci i mówią jak najlepiej o przywitaniu przez Meksykanów. Podobnie w Południowej Afryce czy Indiach.
Hinduski książę, który z własnej woli przyjął wielotysięczną grupę dzieci do swojego państewka w Indiach, miał willę w Szwajcarii i 20 lat wcześniej jego sąsiadem był Ignacy Paderewski, z którym rozmawiał o Polsce. 20 lat później, gdy usłyszał apel polskiego rządu w Londynie, żeby każdy, kto może przyjął uchodźców, był pierwszym, który się wpisał na listę. Podobnie było choćby w Nowej Zelandii, dokąd trafiła tysięczna grupa sierot. Witał ich osobiście premier tego kraju, o czym świadczy zdjęcie, na którym premier w meloniku trzyma małą Polkę i widać, że byli przyjęci z sercem.
Nie słyszałem, że oni byli jakoś źle traktowani czy źle przyjęci
Historia pokazuje, że Polacy byli chętnie przyjmowani jako uchodźcy. Czy tę historię można odnieść do napływu uchodźców z Azji, Afryki, którzy u wrót Europy liczą na przyjęcie?
– Na pewno są aluzje, ale oczywiście czasy są inne. Wojna budzi różne emocje, nie tylko złe. Historia cywilów polskich jest nauką, że były momenty, kiedy to Polacy potrzebowali pomocy. Myślę, że to powinna być lekcja na dzisiaj, aby nie bać się obcych, ale po chrześcijańsku okazać serce. To nie znaczy, że musimy przyjmować wszystkich, obojętnie skąd i dlaczego, ale żeby mieć ludzkie podejście do tych problemów.
Skąd w takim razie te kontrowersje i opory w społeczeństwie polskim, skoro przodkowie byli tak chętnie przyjmowani?
– Dzisiaj Polacy są dużo mniej przyjaźni do obcych czy ludzi innych ras, religii, języka. Polska po wojnie stała się sztucznie jednolita. Przed wojną polska rodzina miała często za sąsiada Żyda, Ukraińca, Niemca. Wskutek zmian wojennych Polska jest inna, mniej przyzwyczajona do obcych.
Niestety do tego dochodzi element polityczny, który potęguje ten strach. Ja to wiem z Wielkiej Brytanii, gdzie też występują głosy sprzeciwu, ale tam napłynęło w tym roku 330 tysięcy imigrantów. W Polsce to wszystko jest jeszcze abstrakcyjne i to jest nieprzyjemne, że z góry ludzie nie chcą okazać serca innym.
Wskutek zmian wojennych Polska jest inna, mniej przyzwyczajona do obcych