Krauze roztaczał aurę boskości, ale potrafił na zapleczu przekąsić mielonego prosto z patelni
sobota,
3 października 2015
– W jednym z sopockich klubów odbywały się urodziny jednego z biznesmenów. Wchodzi Krauze, jest już wtedy po podpisaniu kontraktu z ZUS–em, rozmawia z kimś i wyciąga cygaro. Nagle wszyscy biznesmeni dookoła robią to samo, wyciągają cygara i zapalają. Co ciekawe, Krauze przez wiele lat się tym cygarem zaciągał – opowiada o bohaterze swojej książki dziennikarz i nasz redakcyjny kolega Krzysztof Wójcik. „Depresja miliardera” jego autorstwa to pierwsza biografia miliardera z czołówki najbogatszych Polaków, Ryszarda Krauze.
Dlaczego na bohatera swojej książki wybrałeś właśnie Ryszarda Krauze?
Ryszard Krauze, całe jego życie i kariera w biznesie to fascynująca historia. Chłopak z Gdyni, który mieszka w niewielkim mieszkaniu na ulicy Warszawskiej, jest zwykły, przeciętny, nagle staje na najwyższej pozycji, jest miliarderem notowanym na liście „Forbesa”, przez wiele lat w czołówce najbogatszych Polaków. Ustępuje miejsca tylko Janowi Kulczykowi i Zygmuntowi Solorzowi. Jego biografia jest fascynująca. To bardzo szybki start, dojście do fortuny, życie na poziomie innym niż przeciętnego Polaka i spektakularny upadek.
Jaki to człowiek? Co go wyróżnia?
Pracując nad książką przeprowadziłem około stu wywiadów z osobami ze świata polityki, biznesu, służb specjalnych, ale także z jego rodziną, przyjaciółmi. Wydaje mi się, że w porównaniu z innymi biznesmenami, jak wspomniany już Kulczyk, czy Solorz, Krauze jest – jak powiedział jeden z jego kolegów – przykładem polskiego „brata łaty”. Swojskiego faceta, Polaka, który mimo celebry, podkreślania bogactwa, na zapleczu potrafi przekąsić mielonego prosto z patelni, czy zwykłą wątróbkę. Po prostu ciekawa postać.
Ciekawa postać, która wprowadziła pewne nowe standardy zachowań na polskie salony?
Na pewno. Mamy lata 90. i rozwijający się polski kapitalizm. Jak podkreślały osoby, które się z nim widywały, uczestniczyły w imprezach towarzyskich wraz z nim, był osobą, która wprowadziła na salony chociażby zwyczaj palenia cygar i picia whisky. To aktualnie jest czymś naturalnym, ale wtedy, w latach 90. nie było. Jeden z wysoko postawionych urzędników w Gdyni opowiedział mi taką historię. W jednym z sopockich klubów odbywały się urodziny jednego z biznesmenów. Wchodzi Krauze, jest już wtedy po podpisaniu kontraktu z ZUS–em, rozmawia z kimś i wyciąga cygaro. Nagle wszyscy biznesmeni dookoła robią to samo – wyciągają cygara i zapalają. Co ciekawe, Krauze przez wiele lat się tym cygarem zaciągał.
Gdy ktoś zaczyna tak jak on być na świeczniku, pojawia się zapewne wiele osób, które chcą się ogrzać w jego blasku, być blisko?
Takich osób było bardzo wiele. Znalazłem wiele przykładów na to, że oszukiwali go jego najbliżsi współpracownicy, jadąc na jego plecach do fortuny, większych pieniędzy. Wiele osób z bliższego i dalszego środowiska opowiadało, że Prokom był „przechowalnią wazonów” jak mówił jeden z byłych prezesów. To była firma, która zatrudniała wiele ważnych osób. Kto się w tym kraju liczył, mógł być zatrudniony w Prokomie. Od dzieci znanych polityków, przez dzieci ludzi ze służb specjalnych, po nich samych. Trudne dziś do wyobrażenia były sytuacje, że zatrudnieni byli tacy ludzie jak chociażby były oficer UOP–u, który miał podpisaną umowę z Prokomem, przez wiele lat pobierał pensję w wysokości 6 tys. dolarów miesięcznie i przez te lata nie pojawiał się w pracy, nie robił nic. Takich przykładów było dużo więcej.
Podobno Krauze był bardzo hojnym pracodawcą. W Prokomie nie było zwolnień, nie było obniżek pensji?
Wielu by chciało w takich firmach pracować. W Prokomie był nadzwyczaj rozwinięty system socjalny. To, co dziś jest standardem, w latach 90. tego nie było. To prawda, że Krauze nie zwalniał, nie obcinał pensji. Najgorszą rzeczą dla pracownika średniego, czy wyższego managementu było to, że przez rok, a zdarzały się przypadki, że przez kilka lat, takie osoby nie miały kontaktu z prezesem. Nie spotykał się z nimi, nie zapraszał do swojego biura. To była najdotkliwsza kara – być w niełasce prezesa.
Podobno pracownicy radzili się go również w sprawach sercowych?
Opowiadała mi tę historię osoba blisko związana z Krauzem. To była sytuacja dziś nie do pomyślenia w żadnej korporacji – pracownik wyższego szczebla, z zarządu wdał się w romans z młodszą kobietą. Dopytywał prezesa, co ma zrobić w tej sytuacji. Co Krauze mu radzi, co myśli o tym, że chce odejść od żony i zostawić dzieci. To pokazuje, jaką pozycje miał Krauze w Prokomie. Zbudował wokół siebie aurę boskości. Było w tym dużo zabiegów manipulacyjnych, potrafił tak zręcznie poruszać się wśród pracowników, że patrzono na niego niemal jak na półboga i boga biznesu, kompletnie nieomylnego. To miało jednak drugie dno. Tworzyła się ekipa klakierów, która przytakiwała i mówiła, że wszystko jest świetne, że każda decyzja jest rewelacyjna. To nie tworzyło atmosfery do konstruktywnej dyskusji, nie służyło planowaniu rozwoju firmy.
A jak było z wynajęciem przez niego ochrony?
Historia z wynajmowaniem ochrony dla niego i jego rodziny to koniec lat 90. Wówczas na Pomorzu i w Polsce zaczęły szaleć gangi. Były wyspecjalizowane grupy, które zajmowały się porwaniami biznesmenów, czy ich dzieci. Wśród tych porwanych miały być m.in. dzieci Krauzego. Po latach okazało się, że wśród przestępców była grupa funkcjonariuszy, którzy w ten sposób szantażowali ludzi biznesu. Mówił mi o tym oficer CBŚ.
Historię o zleceniach porwania Krauzego i jego dzieci potwierdził mi pod nazwiskiem Jerzy Jędykiewicz. Krauze zdecydował się na 24-godzinną ochronę, która ani na krok nie odstępowała jego i jego dzieci. Ta ochrona była ceremoniałem. Gdy rozmawiałem z Jerzym Kolasą, scenarzystą filmu „Sztos”, opowiedział mi, jak syn Krauzego robił sobie tatuaż w studiu w Sopocie. To wyglądało jak przyjazd delegacji z Obamą. Rośli ochroniarze, chłopaki z GROM-u zablokowali ulice, do studia nikt nie miał wstępu. Gdy sam Krauze pojawiał się w Mariotcie, blokowana była winda, w budynku na Podolskiej miał znowu swoja własna windę. Nie bez powodu zaczęto go nazywać „Cesarzem”.
Twoim zdaniem, to określenie było adekwatne do jego osoby?
W latach 90. byłem kilka razy na turnieju Prokom Open. To faktycznie tak wyglądało. Nie tylko bohaterowie książki, ale i znajomi dziennikarze opowiadali mi o walkach o to, by być na trybunie VIP-owskiej, nie wspominając już, jakim awansem i zaszczytem było dostanie się do kantorka, gdzie Krauze przyjmował gości. Sam również widziałem, jak do Krauzego odnosili się dziennikarze, jak rozmawiali z nim z nabożnym uwielbieniem. Organizatorzy turnieju, czyli Krzysztof Materna i ambasador Fijałkowski również opowiadali mi, co ludzie potrafili zrobić, by dostać bilety na turniej.
Na wywiad z Krauzem również trzeba było odczekać swoje...
Mój kolega zanim mógł porozmawiać z prezesem, czekał w aż czterech pokojach, dopiero w ostatnim się z nim spotkał. Wydaje mi się, że prezes Krauze potrafił to jeszcze tak napompować, podnieść tę celebrę spotkania, że wokół tego budowała się bizantyjska atmosfera. Gdy zbierałem materiał do książki, spotykałem się z wieloma biznesmenami; jedni rozmawiali ze mną anonimowo, inni pod nazwiskiem. Jeden z nich umówił się ze mną o 9, przyszedłem punktualnie, on wyszedł i powiedział: „Proszę poczekać 15 minut, bo mam jeszcze jedno spotkanie. Gdybym był Ryszardem to by pan poczekał godzinę, a nawet dwie, ale ja taki nie jestem, będę za kwadrans”. Do anegdot urastały historie o tym, jak Krzysztof Materna czekał na prezesa osiem godzin. Krauze w tym czasie zdążył polecieć do Gdyni swoim prywatnym odrzutowcem, wrócić i dopytywać: „Krzysiu, czemu ty jeszcze tu czekasz?” Te historie budowały jego legendę.
Miał jakieś swoje fanaberie?
Według osób, z którymi rozmawiałem, nie lubił blichtru. Nie jeździł ferrari, chociaż mógłby. Miał samolot, potem prywatny odrzutowiec, ale to nie były luksusy, tylko niejako narzędzie pracy, potrzebne do tego, aby być w wielu miejscach w krótkim czasie. Już po napisaniu książki dowiedziałem się, że na swoje 40. urodziny ściągnął Roda Stewarta.
A zatrudnienie jasnowidza do szukania ropy nie należało do fanaberii?
Nie nazwałbym tego fanaberią, ale raczej odzwierciedleniem związków z Samoobroną, promowaniem tego towarzystwa, ale i pewnej niemocy. Krauze był przekonany, że Plan Ropa będzie „tym czymś”, kolejną gałęzią przemysłu. Chciał pokazać, że skoro komputery się udały, to z ropa wyjdzie tak, że wszystkim kapcie pospadają. Ten plan przestał się układać, więc pojawił się jasnowidz. To była historia chwytania się brzytwy przez tonącego, ostatnia deska ratunku.
Pamiętajmy, że ropa to była historia z 2006 roku, media się nią zachłysnęły, ale nikt nie mówił o tym, że to projekt obarczony ryzykiem, nikt tego gigantycznego ryzyka nie wskazał. Otoczenie Krauzego zarobiło kupę kasy, a on zaliczył spektakularny upadek.
Jakim był biznesmenem? Dlaczego udawało mu się wygrywać prawie wszystkie przetargi?
To wiązało się ze znajomościami, zatrudnianiem polityków. Tak budował się w Polsce kapitalizm, bez tych znajomości nie można by w tym biznesie zbyt wiele osiągnąć. Krauze potrafił zbudować dobry grunt, był kilka kroków przed innymi, głównie ze względów rodzinnych. Jego mama wraz z mężem i dziećmi w stanie wojennym wyjechała do Niemiec, znał trzy języki – niemiecki, rosyjski, angielski. Potrafił wykorzystywać to, co mu dała ówczesna sytuacja w Polsce. Ta książka to historia Krauzego, ale ona opowiada też o Polsce, o tym, jak rozwijał się kapitalizm.
A jaka jest twoim zdaniem geneza upadku?
Najtrafniejszą diagnozę tej historii wystawił prezydent Kwaśniewski, który powiedział, że mógłby z Ryszardem Krauzem napisać książkę, jak nie robić biznesu. Czasami z biznesmenami jest tak, że zaczynają postrzegać siebie jako tych, którzy mogą wszystko, że nic nie jest im w stanie zagrozić, że zawsze podejmują dobre decyzje. Na historii z ropą zaważyło kilka czynników, m.in. to, ze kupił bezwartościowe mapki. Stał się jak mityczny Ikar. Myślał, że doleci do słońca, ale wosk się stopił i skończyło się tragicznie pod względem biznesowym.
Długo namawiałeś go na rozmowę?
To była kolejna celebra. Rozmowy, negocjacje. Jego współpracownicy badali, czy chcę „grillować” Krauzego i Prokom, czy naprawdę napisać historię człowieka, jego kariery. Po pół roku udało nam się spotkać, miało dojść do kolejnych spotkań. Krauze dostał listę 70 pytań, na które chciałem, by mi odpowiedział, ale tak się nie stało. To, że w ogóle się spotkaliśmy, uważam za sukces. Jego znajomi mówili mi, że był w depresji, w słabej kondycji psychicznej. Obawiali się o jego życie, czy sobie czegoś nie zrobi. Dużo wniosła jego mama, z którą spotkaliśmy się kilka razy. Sam Krauze, gdy go spotkałem, potrafił żartować sam z siebie. Gdy zadałem mu jakieś niewygodne pytanie, odpowiedział: „Panie redaktorze, ja w moim wieku mam sklerozę, takich rzeczy nie pamiętam”. To mi pokazało, że ma do siebie dystans”.