„»Zakazany owoc« po prostu na mnie spadł”. Krzysztof Antkowiak powraca z nową płytą
sobota,
10 października 2015
– Z jednej strony, gdy wychodzisz na scenę, szaleje i śpiewa z tobą na każdym z koncertów prawie pięć tysięcy ludzi, a z drugiej strony jesteś gnojony przez zazdrosnych chłopaków tych dziewczyn, które miały twój plakat nad łóżkiem albo przez nauczycieli w szkole, bo wyjeżdżałem za granicę i mogłem sobie kupić to, co bywało tylko w Pewexie albo w Baltonie. To było bardzo trudne, ciężko mi było zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że nic złego nie robisz, ludzie chcą cię słuchać, a w szkole cię gnoją – mówi w rozmowie z tvp.info Krzysztof Antkowiak, który właśnie powraca z nową płytą „Dirt on TV”.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że czujesz się dojrzałym mężczyzną. A możesz powiedzieć, że czujesz się dojrzałym muzykiem?
I tak i nie, świadomość tego, co robię pozwala mi tworzyć rzeczy, które czuję na ten moment. Prawda jest taka, że wciąż się rozwijam, to, co robię, ewoluuje. Czuję się w jakimś sensie dojrzały, ale muzycznie wciąż się uczę i rozwijam, bo na tym to polega. Gdy spotykam ludzi, którzy mnie inspirują, to czuję, że rosnę, że ten potencjał do wykorzystania jest bardzo duży.
To w jakim kierunku podążasz obecnie?
W dwóch albo w trzech. Moja nowa płyta „Dirt on TV”, którą nagrałem wraz z Marcinem Domuratem, jako duet Simplefields, i który jest na niej autorem tekstów, gra na gitarze, razem to produkowaliśmy, pozwoliła mi się odbić. Miałem kiepski czas w życiu, gdy zacząłem ją tworzyć, poczułem się jakby mi ktoś dodał skrzydeł. Jest w niej wiele nawiązań do kinematografii. Razem z Marcinem lubimy dużo oglądać, mieszkamy po sąsiedzku. Z naszej współpracy powstała więc płyta inspirowana filmami, ale też taka, która muzycznie ma w sobie elementy jazzu, soulu, bluesa. Nie podążam za żadną modą, robię to, co czuję. To moim zdaniem najwłaściwsza droga, innej sobie nie wyobrażam.
Takie podejście eliminuje cię z głównego nurtu, spycha cię do niszy, nie sprawia, że powrócisz, jako „ten Krzysztof Antkowiak”…
Nie myślę o tym. Tak tworzę i tworzę to, co czuję. Jeśli na koncertach gramy ten materiał, to nie myślę tymi kategoriami, nie myślę o tym, żeby być na świeczniku, żeby wszyscy mnie oklaskiwali. Wiem, że wiele osób, muzyków, wokalistów to robi zamiast podążać swoją ścieżkę. A ja od dłuższego czasu uważam, że nie należy się ścigać z rzeczami, których nie czujesz. Często ludzie to robią, a potem żałują, nie czują się z tym dobrze. Jeśli tworzysz fajne, szczere, prawdziwe rzeczy, to zawsze znajdziesz odbiorcę.
To do kogo w takim razie adresujesz swoją nową płytę?
Do ludzi, którzy lubią różną muzykę. Do tych, którzy lubią bluesa, funk, soul, pop, ale ten dobry pop, którego dziś jest już bardzo mało na świecie, i do tych, którzy są wrażliwi. Przedział wiekowy jest bardzo duży, ucieszą mnie zarówno kilkunastoletni fani jak i starsze osoby.
Nie myślałeś, żeby pracując nad kolejną płytą wrócić do starych przyjaciół? Tych, z którymi tworzyłeś 27 lat temu, gdy debiutowałeś, m.in. Krzesimira Dębskiego, Jacka Cygana?
Może kiedyś… Na razie mam tyle pomysłów, planów, że nie jest to ten czas.
Ale do tej przeszłości rozmawiając z tobą nie da się nie wrócić.
Był rok 1988, gdy zdobyłeś nagrodę publiczności w Opolu za piosenkę „Zakazany owoc”.
Czujesz, że od tamtego momentu minęło już 27 lat?
Ja się od tej przeszłości nie odcinam, lubię o niej mówić, powspominać. Niesamowite jest to, że gdy przypominasz mi, że to już 27 lat, ja tego czasu w ogóle nie czuję. Gdy spotykam się ze znajomymi ze szkolnych lat też zastanawiamy się jak to możliwe, że minęło tak dużo czasu. Dużo, a może mało. To zależy, jak na to patrzeć, ale naprawdę uwierz mi, ja nie czuję, że tyle lat minęło.
A gdy wspominasz tamten czas, jaki był. Masz jakiś szczególnie zapamiętany moment?
Myślę, że najważniejsze i najlepsze w tym wszystkim było spotykanie ludzi, zwłaszcza na koncertach, czy po koncercie. Dużo jeździłem, więc wiele osób poznawałem. To był najistotniejszy element tej pracy.
Ale na pewno inaczej jest, gdy poznajesz ich mając 40 lat, a inaczej, gdy jesteś nastoletnim chłopcem…
To prawda. Gdy zacząłem występować, byłem nastolatkiem, miałem 15 lat, wchodziłem w okres dojrzewania, bo kiedyś dojrzewało się zdecydowanie później niż dziś. To był też inny czas. Była komuna, dwa ostatnie lata poprzedniego systemu. Były tylko dwa programy telewizyjne – Jedynka i Dwójka, więc siłą rzeczy, gdy występowałeś widziało cię pół Polski. Popularność z jednej strony była ogromnie duża fajna, ale też męcząca. Dla mnie to był miecz obosieczny, z jednej strony super, ale z drugiej musiałem się poświęcić na wykaraskanie się z pewnych spraw.
Chcesz powiedzieć, że zachłysnąłeś się sławą?
Nie, to nie było zachłyśnięcie się sławą, ale ogromny kontrast. Z jednej strony, gdy wychodzisz na scenę, szaleje i śpiewa z tobą na każdym z koncertów prawie pięć tysięcy ludzi, a z drugiej strony jesteś gnojony przez zazdrosnych chłopaków tych dziewczyn, które miały twój plakat nad łóżkiem albo przez nauczycieli w szkole, bo wyjeżdżałem za granicę i mogłem sobie kupić to, co bywało tylko w Pewexie albo w Baltonie. To było bardzo trudne, ciężko mi było zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że nic złego nie robisz, ludzie chcą tego, a w szkole cię gnoją.
Dziś byłbyś pewnie nazywany polskim Justinem Bieberem. Bliscy też reagowali zazdrością?
Pewnie te porównania by były. Koledzy reagowali fajnie, ci, którzy mnie znali, wiedzieli jak było naprawdę, że nigdy nie zadzierałem nosa. Zdarzały się różne akcje, które mnie dużo nauczyły. Nic nie jest czarno–białe w życiu. Z popularnością dużo osób sobie nie radzi. W młodym wieku jesteś niedojrzały emocjonalnie i podwójnie przeżywasz, ale nie ma sensu tego demonizować. Dziś z perspektywy czasu zostają same dobre rzeczy, o tych nietajnych już dawno zapomniałem i je przerobiłem.
A jakie widzisz różnice między tym, co było kiedyś a dzisiejszym rynkiem muzycznym, startem debiutantów?
Oczywiście, że tak. To są zupełnie inne czasy, jest kompletnie inaczej. Gdy występowałem na Festiwalu Piosenki Dziecięcej w Koninie każdy śpiewał i grał na żywo, dziś każdy gra z półplaybacku. Czasem, gdy prowadzę warsztaty dla młodych ludzi, widzę, że nie mają pojęcia o graniu, nie uczą się gry na instrumentach. Ja oprócz tego, że śpiewałem, jeździłem po kraju i świecie, uczyłem się również gry na fortepianie. Zawsze myślałem o muzyce w ten sposób, że chcę ją tworzyć, chcę sam sobie akompaniować. Dzisiaj młodzi ludzie nastawieni są głównie na sukces. Ja nie byłem. „Zakazany owoc” po prostu na mnie spadł, cała ta popularność to był przypadek, to na mnie spadło. Niestety dziś główna potrzeba młodych wokalistów to właśnie magiczne słowo „sukces”. Nie wiedzą, że trzeba w to włożyć dużo pracy, żeby to nie miało krótkich nóg, żeby nie stało się tak, że po trzech miesiącach w mediach, potem cię wyplują i powiedzą „do widzenia, dziękujemy”. Wydaje mi się, że wielu debiutantom brakuje wizji siebie, bardzo łatwo stać się medialno–muzycznym „fast foodem”.
Produktem, wokół którego stają muzycy i wykonują połowę pracy za niego?
Dziś w tym tzw. mainstreamie tak się właśnie dzieje. Często bywa tak, że jest zespół, są trzy dziewczyny w chórkach, odpowiednie kolczyki, tatuaże. To nie jest tylko wina młodych ludzi, tylko systemu. Jestem przekonany, że jeśli robisz swoje, to zaprocentuje i zawsze będzie się miało wierną publiczność.
A ty nie czułeś się produktem przełomu lat 80. i 90.?
Nie, bo robiłem to, co kochałem. Płyta, którą nagrałem zaszalała wśród ludzi. To się po prostu stało, nikt tego nie planował, nie byliśmy nastawieni na to, że to się musi sprzedać.
Skoro rozmawiamy o tamtej płycie, to wyobraź sobie, że mam ją ze sobą. Na okładce jesteś ty na czterech fotografiach, w różnych strojach. Z jednej strony skórzana kurtka i mucha, z drugiej koszulka polo i rakieta tenisowa…
(śmiech) Grałem w tenisa, to fakt, ale żadna z tych koszulek nie była moja. To były czasy, kiedy trudno było coś zdobyć, ale była giełda w Rembertowie. Tam pojechaliśmy z Ewą i Jackiem Cyganami żeby coś kupić. Andrzej Pągowski, który projektował okładkę, też coś przywiózł, każdy się skrzyknął, że są potrzebne fajne ciuchy i tak powstała fajna okładka.
Myślę, że kochały się w tobie nie tylko nastolatki, ale i starsze kobiety…
Nic mi o tym nie wiadomo.
Nie dostawałeś listów?
Listy były, było ich bardzo dużo. Przychodziły od fanek, dziewczyn w moim wieku. Pamiętam, że często napisane na nich było tylko moje imię i nazwisko oraz nazwa miasta, czyli Poznań. Poczta wiedziała, gdzie je zanosić. W piwnicy do dziś stoi parę kartonów. Rodzice zawsze mówili mi, że powinienem je zostawić dla potomnych i tak też zrobiłem.
To oni pilnowali, żeby ci nie odbiło?
W ogromnej mierze tak. Gdybym nie miał takiego parasola ochronnego, to byłoby ciężko. Ojciec szybko mnie uświadomił, że jak nie będę ćwiczył, tylko zarabiał pieniądze, to nie wyjdzie mi to na dobre. Musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dokąd zmierzam, czego chcę. Trzeba było zdać maturę, skończyć klasę fortepianu, po drodze rozstać się z tym, co robiłem. Nie grać koncertów, tylko się po prostu uczyć.
Nastąpił ten moment, gdy popularny, uwielbiany Krzyś Antkowiak zniknął…
Z mediów tak, ale na szczęście wciąż robiłem to, co kochałem, czyli muzykę. Postarałem się o to, aby mieć maturę i być z zawodu pianistą klasycznym. Potem założyłem swój pierwszy zespół. Występowałem z zespołem Drum Machina, wyjechałem do Niemiec, w Szwecji nagrałem materiał. Do dziś mam w szufladzie dużo swoich kompozycji, bo temu też się poświęciłem. Byłem aktywny, tylko nie było mnie w mediach, nie miałem ciśnienia żeby w nich być.
Ale od czasu do czasu wracałeś, był m.in. film „Młode wilki 1/2”, płyta „Ena”…
Tak, ale to były epizody. Cieszę się, że tak było, bo myślę, że nie byłoby mnie i mojej nowej płyty, mnie takiego, jakim jestem dzisiaj.
Jako nastolatek współpracowałeś m.in. z Krzesimirem Dębskim, Jackiem Cyganem. To były i są duże nazwiska, jak do nich podchodziłeś, jak ich traktowałeś?
To byli dla mnie mentorzy. Fajne było to, że nasza współpraca szła bardzo dobrze, wszystko płynęło, nic mi nie narzucali. Proponowałem wokale, a oni mówili: „jest ok, jest super, jedziesz to”, do tego doszły fajne chórki, fajna muzyka i powstała naprawdę dobra płyta jak na tamte lata. Nagrywaliśmy ją bardzo sprawnie, szybko. Była gotowa po miesiącu pracy.
Mało, kto pewnie wie, że na twojej muzycznej drodze stanął Grzegorz Ciechowski. To on pracował z tobą nad płytą „Ena”.
Tak pracowaliśmy z Grzesiem, gdy już trochę dorosłem (śmiech). To był piękny czas, dużo się od niego nauczyłem, był nowatorem, miał swój sposób myślenia o muzyce, na który moim zdaniem ludzie nie byli do końca gotowi.
Chcesz powiedzieć, że na „Enę” publika też nie była gotowa, że przeszła przez to bez większego echa?
Myślę, że wypełniła fajną niszę. Wiesz, że dziś spotykam ludzi, którzy jej poszukują, pytają, czy jest jeszcze gdzieś do kupienia. To rzeczywiście był eksperyment. Wtedy myślenie m.in. o samplach dopiero raczkowało. Grzesiek poszukiwał, ja też poszukiwałem. A poza tym miałem wtedy dwadzieścia kilka lat, nie byłem dojrzałym muzycznie twórcą, który wie, czego chce od początku do końca. Fajnie, że Grzesiek mi w tym pomógł, ta płyta była wypadkową naszej wspólnej pracy. To, co z niej zapamiętałem to świetna relacja z nim, dużo rozmawialiśmy o życiu. A po drugie, po tej płycie rozwiązałem kontrakt z dużą firmą fonograficzną, która nie promowała tego albumu tak jak powinna. To było mi potrzebne. Nie chciałbym, aby żadna z tych rzeczy potoczyła się inaczej, bo jestem szczęśliwy w tym miejscu, w którym jestem, mogę tworzyć swoje rzeczy, jestem konsekwentny w tym, że robię to, co kocham, za to trzeba być wdzięcznym.
Do celebryckości cię nie ciągnie?
A czym jest celebryckość? Gonieniem za czymś, co jest bardzo ulotne. Tak jak mówiłem, najważniejsze jest to, aby mieć swój pomysł na siebie. Ja kocham muzykę, lubię udzielać wywiadów, bo lubię mówić o tym, co jest dla mnie ważne. W bardzo niewielkim stopniu mówię o swojej prywatności. Nie będę chodził na ścianki i inne pierdoły, bo dla mnie to strata czasu.
To, co cię napędza, co daje ci energię?
Życie, najbliżsi, rodzina.
A czego słuchasz poza swoją muzyką?
Nie słucham swojej muzyki, nie lubię tego. A poza tym słucham różnych rzeczy. Czasem mam ochotę na stary, dobry jazz, czasem na Czajkowskiego, na Massive Attack, Pink Floyd, czy Led Zeppelin. Nie pogardzę Rayem Charlesem, Jamesem Brownem, tym, co wyszło spod skrzydeł wytwórni Motown Records.
Naprawdę nie słuchasz tego, co skomponowałeś, nagrałeś?
No słucham, słucham, ale tylko po to żeby sprawdzić czy wszystko w miksach jest ok, bo ja również produkuję swoją muzykę. Jestem bardzo wymagający wobec siebie i rzadko z siebie zadowolony.
A gdy stajesz na scenie, jaka jest twoja pierwsza myśl? Taka sama jak te 27 lat temu, czy może się zmieniła?
Jest taka sama. Cieszę się, że tu jestem, myślę, że ludzie to czują.
W swoim życiu miałeś epizod grania w barach…
Tak, pracowałem w Piano Barze na Korsyce. Byłem małolatem, grałem standardy jazzowe. Lubię pracować i pracowałem jako muzyk sesyjny, który gra w rożnych konfiguracjach. W tym roku również będę grał na pianinie z dużą kapelą. To dla mnie kolejne ciekawe doświadczenie. To mój sens życia. Mam okazję doświadczać rzeczy, które są magiczne, które budują, wnoszą coś w twoje życie, nawet, jeśli są złe.
Co masz na myśli?
Na pewnym etapie mojego życia miałem problemy z nałogami, nie wstydzę się o tym mówić. Uważam, że nie należy tego ukrywać. Jak ktoś to ukrywa to jest hipokrytą. Wyszedłem z tego, mogę, więc o tym mówić, przestrzega ć przed tym innych, młodych ludzi, tłumaczyć im, że to droga donikąd.
Narkotyki, alkohol to był twój bunt? Wyraz złości „złotego dziecka”, którym w pewnym momencie być przestałeś?
To było związane z tym, co przeżywałem w dzieciństwie, okresie dojrzewania. Każdy z nas ma takie swoje czarne dziury, mój okres dojrzewania przeszedłem dosyć łagodnie, choć nie był on typowym dla chłopaka w moim wieku. Ta popularność trochę dała mi w kość, dziś inaczej na to patrzę, ale były takie momenty, gdy za fajnie nie było.
Wkurzała cię ta „łatka” Krzysia od „Zakazanego owocu”? Założę się, że do dziś ktoś potrafi zaśpiewać rozpoznając cie i przechodząc obok ciebie te piosenkę?
Jeśli nie możesz czegoś zmienić, to musisz po prostu zmienić stosunek do tego. Ja tego właśnie zmienić nie mogę, to było tak ważne, mocne dla ludzi, że mogę jedynie zmienić spojrzenie na to. Czasem lubię zaśpiewać „Zakazany owoc” na koncercie, gdy ludzie mnie o to poproszą. Dawno przestałem się też obrażać, że ludzie mnie kojarzą z tym przebojem.
A co byś radził młodym, wchodzącym w świat muzyki wokalistom?
Żeby słuchali mądrych ludzi, żeby ich mieli wokół siebie. Ci, którzy będą chcieli dobrze będą myśleli o nich, a nie o sobie i pieniądzach. Aby szukali własnej drogi, tego, co czuja, co dla nich ważne, żeby nie było w nich ogromnego pragnienia zaistnienia tylko na chwilę. Publiczność to prędzej, czy później wyczuje, czy mówisz prawdę, czy nie, chociażby na koncercie.
Jest w świecie muzyki miejsce na przyjaźń? Utrzymujesz kontakty z ludźmi z tamtych dawnych lat?
Widujemy się dosyć często z Ryśkiem Rynkowskim, Staszkiem Soyką, a więc z osobami, które gdy byłem dzieckiem ze mną występowały. Z Edytą Górniak bardzo dawno się nie widziałem, niedawno spotkałem Monikę Brodkę. Uważam, że to świetna artystka. Te relacje są wciąż żywe.
A przyjaźń?
Te buduje się przez lata, żeby ktoś został przyjacielem musisz z nim naprawdę zjeść beczkę soli.
Wydałeś nową płytę. Będą też koncerty?
Promocyjny koncert gramy 15 października w kinie Elektronik w Warszawie. Płyta ukazuje się na rynku 23 października.