Pokora: Bareja nie chciał, bym grał kobietę, tylko mężczyznę w sukience
środa,
21 października 2015
Choć najbardziej cenił teatr, to kolejne pokolenia Polaków pokochały Wojciecha Pokorę głównie za role komediowe w filmach i serialach telewizyjnych. To on zagrał Marysię w „Poszukiwany, poszukiwana”, docenta Zenobiusza Furmana w „Alternatywach 4” czy Żorża Ponimirskiego w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Zmarł 4 lutego 2018 roku, w wieku 83 lat. Przypominamy wywiad, przeprowadzony z nim w 2015 roku, po wydaniu pierwszej i na razie jedynej biografii tego wybitnego aktora.
O swojej karierze, ale i życiu prywatnym aktor opowiedział po raz pierwszy w wywiadzie rzece „Z Pokorą przez życie”, który przeprowadził Krzysztof Pyzia.
Aktor wspominał w nim o swoim dzieciństwie podczas wojny, o technikum samochodowym ukończonym wraz z Jerzym Turkiem i swojej drodze do aktorstwa. Lekcje pobierał przecież u samej Hanki Bielickiej, a komedianta odkrył w nim kolega z teatru Wiesław Gołas.
Opowiadał też o współpracy ze Stanisławem Bareją czy z kabaretem Olgi Lipińskiej. Zdradził sekrety przygotowywania się do ról nie tylko teatralnych, lecz także tych prywatnych, bo drugim głosem książki jest żona Hanna, z którą byli parą ponad 60 lat.
Jedyna większa rzecz, jaką napisałem to wypracowanie, jak zdawałem maturę
Długo trzeba było pana przekonywać, żeby zgodził się na książkę i udzielenie wywiadu rzeki?
– Bardzo długo, kilka tygodni, jeżeli nie miesięcy. Bardzo nie chciałem pisać, zresztą i tak nie ja pisałem. Nie mam tutaj najmniejszych doświadczeń. Jedyna większa rzecz, jaką napisałem, to wypracowanie, jak zdawałem maturę z języka polskiego. Dlatego tłumaczyłem, że nie umiem, że się nie nadaję. Mogę zagrać Hamleta, natomiast napisanie książki jest tak dalekie ode mnie, że nie ma najmniejszej możliwości.
Powiedziałem o tym żonie, że jest taka propozycja, żebym był współtwórcą książki o sobie. Żona mówi: „no to pisz”. A ja, że pisać nie będę. Wnuków i córek się radziłem, kolegów się radziłem. Dopiero Cezary Żak, z którym gram w „Zemście” w Och-Teatrze powiedział mi: „Wojtek, kategorycznie musisz napisać, bo przecież nie piszesz tego dla siebie, tylko dla córek, wnuków, dla innych ludzi. Ty znasz swój życiorys, ale być może inni będą zainteresowani”. No i się zgodziłem.
Powstała książka, w której dzieli się pan różnymi tajemnicami, anegdotami. Była to taka wędrówka w głąb pamięci?
– Przypominałem sobie, ale na szczęście obok siedziała żona. Musiałem mieć jej wsparcie, ponieważ ona więcej pamięta. Długo razem pracowaliśmy, była asystentką w telewizji, kiedy robiłem tam dość dużo rzeczy. W teatrze też razem pracowaliśmy. Ja czasami mylę daty, imiona czy nazwiska, niektóre rzeczy mi umykają. I wtedy żona przychodzi mi w sukurs i mówi: „nie, to nie tak było, nie tak się nazywał”. Swoje trzy grosze dorzucała, co zresztą znalazło się w książce.
Żyłem generalnie z ogromną skromnością, którą mam w sobie
Zgadza się pan z tytułem książki? Rzeczywiście szedł pan z pokorą przez życie?
– Chyba tak, z tytułem się zgadzam, z okładką może mniej. Wydaje mi się, że żyłem generalnie z ogromną skromnością, którą mam w sobie. Cała moja rodzina nigdy się nie wywyższała nad innych, wręcz przeciwnie. Zawsze starali się pomagać ludziom i byli, no pokorni to może nie, ale uczciwi w tym wszystkim, co robili.
Jest pan życiowym optymistą. Czy to pomagało w pracy nad rolami?
– Czy ja wiem, czy jestem takim skończonym optymistą? Chyba nie. Żyłem w dosyć specyficznych warunkach historycznych i wtedy optymizm był konieczny, że to się wreszcie kiedyś zakończy, że będziemy normalnie funkcjonować. Faktycznie dożyliśmy czasów, kiedy już mamy swobodę i pełną wolność.
– Były pewne życiowe doświadczenia, których wolałbym uniknąć, ale z drugiej strony dosyć ułatwiało mi życie to, że jestem popularny.
W znakomitym towarzystwie aktorów uczyłem się nawet stojąc za kulisami
Czy ma pan swoją ulubioną rolę teatralną i filmową?
– Tak, ale nie grałem jej jeszcze i już nie zagram, bo jestem za „dorosły”. Moją wymarzoną rolą jest profesor Higgins w „Pigmalionie”. Wydaje mi się, że kapitalnie bym tę postać zagrał. Nawet namawiałem dyrektorów różnych teatrów: wystawcie „Pigmaliona”, a ja zagram Higginsa, ale nie udało się. Może nie uwierzyli mi tak do końca.
Pana żona uważa, że za dużo było ról komediowych, a za mało dramatycznych. A to przecież od nich wszystko się zaczęło.
– Tak, zaczęło się od ról dramatycznych. Po skończeniu szkoły teatralnej zostałem zaangażowany do Teatru Dramatycznego w Warszawie. Nie Komedii czy Syreny, tylko właśnie Dramatycznego. Tam się grywało bardzo poważny repertuar przez wiele lat. Najpierw to były epizody, ale byłem w tak znakomitym towarzystwie aktorów, że uczyłem się nawet stojąc za kulisami albo wchodząc na scenę. Nie szkoła teatralna, ale właśnie przebywanie wśród znakomitości – to była prawdziwa nauka.
Dostałem recenzje: narodził się komediowy talent
Równolegle występował w filmie, teatrze, serialach i kabarecie. Wiesław Gołas od początku był aktorem wszechstronnym. Teraz, wraz ze swoją córką, napisał książkę „Gołas”.
zobacz więcej
Koleżanki i koledzy-aktorzy inspirowali, ale też chyba odkryli w panu komediowy talent?
– To się zdarzyło przez Gołasa, dzięki niemu stałem się aktorem komediowym. On jedyny z tego grona aktorów w Teatrze Dramatycznym potrafił mnie tak rozśmieszać, że schodziłem ze sceny. Wtedy ówczesny dyrektor, Meller (Marian – przyp. red.), wspaniały człowiek, powiedział: „panie Wojciechu, jeżeli to pana tak bardzo śmieszy, to są inne teatry o specjalnym profilu dla pana, można zmienić teatr, tu nie ma miejsca na wygłupy”.
Potem wszyscy aktorzy, wiedząc że mnie tak łatwo rozśmieszyć, robili mi różnego rodzaju psikusy. Wtedy dyrektor zdecydował się wystawić komedię „Uczta morderców” Wydrzyńskiego i obsadził w niej aktorów o bardziej komediowym profilu. Tam właśnie grał Gołas, ja, Krafftówna, Czesław Kalinowski, który tak pięknie mówił komediowe teksty, że rozśmieszał mnie do łez.
To był ten przełom, że poszedł pan w komediową stronę?
– Tak, dostałem bardzo dobre recenzje. Jako jeden z nielicznych takie świetne, że „narodził się komediowy talent”, czy coś w tym guście. Wtedy zaczęto mnie wypożyczać do ról bardziej zabawnych, czy to w telewizji czy w filmie.
Tak się wszyscy spięli, że film nakręciliśmy w ciągu miesiąca
To wtedy też odkrył pana Stanisław Bareja? Jak wyglądała praca z tym wybitnym reżyserem?
– Podejrzewam, a nawet wiem, że nie byłem jedyny do roli Marysi w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”. Było jeszcze dwóch czy trzech innych aktorów, ale Bareja uparł się na mnie. Nie chciałem tego grać, tym bardziej, że mieliśmy wczasy w Bułgarii. Więc powiedziałem Barei, że nie mogę zagrać, bo za miesiąc wyjeżdżam na wakacje. A on na to, że „my w miesiąc to zrobimy” (śmiech). Rzeczywiście, tak się wszyscy spięli, że ten film nakręciliśmy na przestrzeni miesiąca.
Film jest kapitalny, świetna komedia obyczajowa, jak na tamte czasy, ale nie ja powinienem to grać z całą pewnością. Zwłaszcza, że było to tuż po emisji amerykańskiego filmu „Pół żartem, pół serio” ze wspaniałymi aktorami. Myślałem – gdzie ja, nie dźwignę tego. Natomiast Bareja powiedział, że nie chodzi o to, bym grał kobietę, tylko że mam być mężczyzną, Wojciechem Pokorą ubranym w sukienkę.
Perukę przywiozłem żonie ze Stanów, a ja w niej grałem
Nie jest to ulubiona rola, ale jak się pan do niej przygotowywał? Ponoć kreacje pochodziły z szafy żony?
– Scenograf czy scenografka przygotowali wszystkie ubrania, ale niekoniecznie na mnie pasowały. Wobec tego żona powiedziała mi, że da mi swoje ubrania i perukę, którą przywiozłem jej ze Stanów Zjednoczonych. Ona w ogóle w niej nie chodziła, a ja w niej zagrałem.
Film jest komediowy, zabawny, śmieszy do dzisiaj, ale zabawnie było również na planie, choćby w trakcie kręcenia sceny, w której jedzie pan na rowerze, wioząc cukier.
– Tak, wywróciłem się wtedy w kałużę. Zostało to zarejestrowane, ale nie puszczono tego w filmie. Chłopaki na planie krzyczały, że szkoda cukru, bo się rozpuścił w wodzie.
Byłem filmowo zakochany w Annie Seniuk
Jest jednak rola, z której jest pan dumny. To postać grana w filmie „Kariera Nikodema Dyzmy”. Dlaczego ma aż takie znaczenie?
– Znaczenie to może za dużo powiedziane, ale ona mi się udała. Z niewielu ról jestem zadowolony, ale tę dosyć zgrabnie zagrałem. Podobnie w filmie „C.K. Dezerterzy”, gdzie zagrałem postać von Nogaja. Bardzo nieprzyjemny typ, brutalny. Po tym filmie wydawało mi się, że nareszcie publiczność zapomni o mnie i będzie mnie nienawidzić. Nic podobnego, cieszyłem się jeszcze większą sympatią. Wołali do mnie: panie Nogaj, panie Nogaj.
Wielu widzów pamięta pana z roli w „Czterdziestolatku”; jak pan odbiera graną przez siebie postać?
– Byłem szczęśliwy, że mogłem grać z panią Anną Seniuk. Byłem w niej bardzo zakochany, naturalnie nie rzeczywiście, tylko filmowo. Jest tak wspaniałą aktorką, że miałem ogromną satysfakcję, radość i szczęście, że mogłem z nią występować. Pewnie to rzutowało na przygotowanie do tej roli.
Zabiegając o rękę żony musiałem się wkupywać w łaski teściowej
Słyszałem, że miał pan słabość do hazardu. Ona już minęła?
– O hazardzie nie ma już mowy. Mam kolegów, przyjaciół, którzy uwielbiają hazard, chodzą i grają. Ja natomiast w teatrze spotkałem się kiedyś ze starszymi aktorami, którzy w małym pokoiku grywali w pokera. Zachęcali mnie, żebym dołączył do nich i nie śmiałem odmówić. Usiadłem i naturalnie przegrałem całą pensję. Żona miała do mnie straszny żal i nawet poszła do dyrektora Mellera, żeby rozpędził to towarzystwo.
Wspomina pan w książce, że zawód aktora był kiedyś postrzegany gorzej niż cyrkowca, a jak jest teraz?
– Opinia o aktorach bardzo się zmieniła, dzisiaj to jest zupełnie co innego. Kiedyś aktor się nie liczył, wręcz przeciwnie. Zabiegając o rękę swojej przyszłej żony musiałem się wkupywać w łaski jej rodziny, przede wszystkim teściowej. Jej ojciec bardzo tolerancyjnie do sprawy podchodził, natomiast mama powiedziała: „za aktora żebyś wychodziła? Wykluczone, to nie jest partia dla normalnej dziewczyny”.
Im jestem starszy, tym bardziej brakuje mi tej dziewczyny
W szkole przyszła żona nie zwracała na pana uwagi, bo uważała że jest pan zarozumiały. Z czego to wynikało?
– Nie mówiła mi tego prosto w oczy, ale miała taką opinię, że jestem niedobrym człowiekiem, że nazwisko które noszę wcale nie upoważnia mnie do takiego czy innego postępowania. Z upływem czasu, tygodni, miesięcy, a może i lat zmieniła zdanie i wzięliśmy ślub. Za rok będzie 60 lat, jak jesteśmy razem.
Ciągle deklaruje pan otwarcie miłość do żony, a nawet większą niż na początku.
– Jednym z przejawów miłości jest tęsknota. Zwracam uwagę na to, że im jestem starszy, tym bardziej brakuje mi tej dziewczyny. Wychodząc do teatru, myślę żeby jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu i móc ją objąć. Zresztą ona też mówi: „no, jak długo cię nie było”.
Aktor nie wybiera ról, raczej mu proponują taką czy inną
Ciągle pan gra, występuje na scenie. Co teraz motywuje do pracy i jakie role pan wybiera?
– Są to role o charakterze komediowym, np. gram w Och-Teatrze w „Zemście” w kapitalnej obsadzie. Gram Dyndalskiego, bo już jestem bardzo „dorosły” facet, ale aktor nie wybiera ról, raczej mu proponują taką czy inną. Może się zgodzić, może się nie zgodzić. Występuję też w sztuce „Trzeba zabić starszą panią” z Krafftówną, z którą spotkałem się po ponad 50 latach na deskach teatru i znowu gramy razem.
Czy czuje się pan spełniony jako aktor czy może czegoś panu brakuje?
– Nie, ja zagrałem około 100 ról teatralnych, bo filmowych i telewizyjnych to nie liczę. Teatr jest najpiękniejszą rzeczą, jaka może spotkać aktora, wejść na scenę i przekonać publiczność czy nie przekonać do tego, co się oferuje.