Piotr Fronczewski: Składam się z samych wątpliwości
sobota,
21 listopada 2015
– Nie jestem dobrym materiałem na książkę, który miałby coś ciekawego do powiedzenia ludzkości – mówi z wrodzoną skromnością Piotr Fronczewski. Trudno mu wierzyć, bo w swojej karierze zagrał w 87 filmach, 117 Teatrach Telewizji i 59 sztukach teatralnych. – To jest za każdym razem praca od zera. Aktor uczy się mówić, chodzić, oddychać na okoliczność sztuki – zarzeka się. Opowiedział nam o tym, jak został aktorem, o roli ojca i męża, a także zamiłowaniu do motorów.
Nie ma chyba Polaka, który nie znałby jego pięknego głosu. Swój znak rozpoznawczy przez 57 lat kariery aktor wykorzystywał w każdym wcieleniu, zarówno teatralnym i filmowym, ale także telewizyjnym czy kabaretowym. Nie dziwi zatem fakt, że jest uważany za najwszechstronniejszego polskiego aktora. Znamy go z roli niezapomnianego Pana Kleksa, zwariowanego pana Piotrusia, tragicznego Edypa czy króla kasiarzy Szpicbródki. Jako postać muzyczna Franka Kimono stał się prekursorem stylu disco, a czytając książki o Harrym Potterze, potrafił ożywić je lepiej niż hollywoodzkie filmy.
Pomimo tylu ról i wielu sukcesów Fronczewski pozostał skromnym człowiekiem, patrzącym na swoje dokonania z dystansem i przymrużeniem oka. Dlatego tak trudno było go namówić na książkę „Ja, Fronczewski”, która właśnie miała swoją premierę. Aktor w rozmowie z Marcinem Mastalerzem szczerze opowiada o swoim dzieciństwie, niezwykłej relacji ze 103-letnią mamą, o miłości do motocykli, debiucie scenicznym i doświadczeniach na scenie oraz poza nią.
Mam taką naturę, która szuka raczej schronienia, ciszy, odrobiny samotności
Dlaczego tak długo bronił się pan przed tym, żeby podzielić się ze swoimi fanami tym przez co przeszedł przez te wszystkie lata kariery. Dlaczego mówił pan publikacji książki „nie”?
– Wydaje mi się, że nie należy mi się książka, bo niby z jakiego powodu. Nie jestem dobrym materiałem na książkę, a poza tym mam taką naturę, która zwłaszcza teraz szuka raczej schronienia, ciszy, odrobiny nawet samotności. Składam się niestety z samych wątpliwości. Nie zamierzam z tym walczyć, tego zmieniać, bo już nie ma po co. Bliżej końca niż dalej. To jest zdecydowanie takie wyjście na ostatnią prostą, jak ona długa będzie to nie wiem. Nikt tego nie wie.
Nie uważam się więc za człowieka, który miałby coś niezwykle ciekawego, odkrywczego do powiedzenia ludzkości, czytelnikom. Skoro już do tego doszło, to wydało mi się sensowne, jeżeli ta rozmowa będzie miała otwarty i szczery charakter. Przy czym nie czuję się, jak człowiek w negliżu, nie dokonałem striptizu.
Kompletnie byłem pozbawiony talentów ku przedmiotom ścisłym
Jak to się stało, że został pan aktorem? Czy to było marzenie z dzieciństwa czy jednak przypadek?
– Czy to było marzenie? Chyba nie. To była taka prosta inercja wynikająca z tego, że kompletnie byłem pozbawiony talentów ku przedmiotom ścisłym czyli matematyki, fizyki, chemii. Wszędzie tam, gdzie były liczby, wzory i najróżniejsze schematy liczbowe, mnie to nie interesowało. Potrafiłem się przygotować na zadany temat na wypadek odpytywania przez nauczyciela, ale nie sprawiało mi to przyjemności. Miałem skłonność do nauk humanistycznych.
Ale teatr był w pewnym sensie rodzinnie panu bardzo bliski.
– O tyle, że mój tata pracował w teatrze, ale nie był w składzie aktorów, tylko pracował w administracji teatralnej. Kontakt z tą sferą ludzi sztuki miał i doskonale się w niej poruszał. Miał mnóstwo przyjaciół i ja, towarzysząc ojcu, ocierałem się bardzo delikatnie o ten świat, jakże odmienny od tego, co za oknem i na ulicy.
Wiedziony pokusą prezentów przydreptałem na scenę i coś wykonałem
Jak to się stało, że nagle znalazł się pan w tym zacnym gronie, u boku Adolfa Dymszy?
– Spotkałem i grałem u jego boku, gdy miałem 10 lat. Grał mojego ojca oczywiście. To się wzięło z takiej bardzo prozaicznej okoliczności. Wówczas w zakładach pracy odbywały się choinki noworoczne dla dzieci pracowników i taka choinka miała miejsce w Teatrze Syrena. Po to, aby otrzymać jakąś paczuszkę świąteczną, trzeba było wejść na scenę i powiedzieć wiersz czy coś zatańczyć lub zaśpiewać. Ja wiedziony pokusą prezentów przydreptałem na scenę i coś prawdopodobnie wykonałem. Nie pamiętam już co dokładnie.
Skutkiem tego był pierwszy angaż, ponieważ na sali wówczas była pani Jolanta Michalewicz, która w raczkującej telewizji zajmowała się redakcją dziecięcą, młodzieżową. I tak niepodziewanie zrobiłem pierwszy krok w kierunku aktorstwa. Później przyszły role u boku wielkich, wspaniałych aktorów w ówczesnych teatrach Telewizji Polskiej, kobrach, czyli teatrach sensacji, na które oczekiwało się z niecierpliwością. Skorupka nasiąkła i na koniec trąciła.
Aktor od początku uczy się mówić, chodzić, gestykulacji na okoliczność sztuki
Został aktorem komediowym przez Wiesława Gołasa, który rozśmieszał go na scenie, a do roli Marysi w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przekonał go upór Stanisława Barei. Wojciech Pokora zmarł 4 lutego 2018 r.
zobacz więcej
Jak pan to robi, że jak mówi, „idzie do teatru jak urzędnik z teczką do pracy”, a potem na scenie wciela się właściwie w każdą postać i to tak, że są pamiętane do dziś?
– To jest specyfika zawodu, bardzo proste, ale i bardzo trudne. Bardzo szczególne i specyficzne. Zawód, jak każdy inny, tyle że wymagający innej optyki, innych umiejętności i innego warsztatu zawodowego.
Zagrał pan 59 ról teatralnych i w aż 87 filmach. Czy była jakaś, z którą miał pan duży problem?
– Problem mam za każdym razem. Aktor stawia się w konfrontacji z dziełem literackim, które jest przedmiotem pracy w teatrze, scenariuszem filmowym czy słuchowiskiem radiowym. To nie jest tak, że nawet po pierwszej lekturze wie się, co się z tym zrobi. To jest za każdym razem praca od zera.
Aktor na dobrą sprawę od początku uczy się mówić, chodzić, oddychać, reagować, gestykulacji stosownej na okoliczność sztuki. Zaczyna się od zera, droga jest kręta, niebezpieczna, pełna pułapek i sytuacji bez wyjścia. Dosyć to jest mozolne i trudne, ale ma swój sens, jeżeli przynosi akceptację widowni. Wtedy jest frajda i satysfakcja.
Film jest fotografią, a teatr malowidłem, obrazem
Czy to jednak teatr był przeznaczeniem dla pana jako aktora? Jak to jest z tym filmem?
– Wspominam w książce, że moje doświadczenia w filmie, mimo że było ich przeszło 80 czy więcej, są znacznie skromniejsze, mniej interesujące niż ma to miejsce w teatrze. Ogólnie rzecz ujmując powiedziałbym, że nie należę do aktorów światłoczułych. Tak nazywam tych wspaniałych, wielkich aktorów filmu światowego i filmu polskiego. To są ludzie, którzy w oku kamery zyskują jakby nowe życie, nową jakość, stają się osobowością, kimś bardzo interesującym.
Oczywiście jest to kwestia scenariusza, spotkania z reżyserem czy operatorem, bo to są władze filmu. Aktor w moim przekonaniu jest na trzecim miejscu ważności. Z aktorem wszystko może zrobić reżyser i operator, powołać go do życia jakby na nowo, skorzystać z jego umiejętności, talentu.
Teatr z kolei jest domeną aktora. Odpowiada on za jakość przedstawienia, za poziom sztuki, za przebieg tego zdarzenia wieczornego i dźwiga właściwie na sobie cały ciężar. Pod tym względem teatr i film są to różne dyscypliny wizualnej sztuki. Przy czym film jest fotografią, a teatr malowidłem, obrazem.
Element gry jest w naturę ludzką wpisany
Równolegle występował w filmie, teatrze, serialach i kabarecie. Wiesław Gołas od początku był aktorem wszechstronnym. Teraz, wraz ze swoją córką, napisał książkę „Gołas”.
zobacz więcej
Jak na tym tle wypadają role, które określa pan mianem najważniejszych, czyli ojca, męża, syna i dziadka?
– To jest zupełnie inny teatr, największy. Ja zawsze pilnie strzegłem granicy między światem zawodowym i prywatnym, światem cywilnym. Dbałem o bardzo wyraźną cezurę, oddzielającą te dwie realności, które siłą rzeczy przenikają się i spotykają ze sobą. Dlatego też przenosi się z jednego do drugiego świata emocje, napięcia, konflikty, sukcesy i niepowodzenia.
Świat pozazawodowy, czyli świat pewnej intymności, to świat przeznaczony do wglądu dla najbliższych trzech czy czterech osób. Jest oczywiście światem dla mnie najważniejszym. W nim również gramy na swój sposób, bo ten element gry jest w naturę ludzką wpisany ręką Boga, kosmosu, natury czy przyrody.
Zawód aktora dla kobiety jest bardzo trudnym, wymagającym, niszczącym
Czy nie żałuje pan, że żadna z pana córek nie złapała tego artystycznego bakcyla i nie podążyła aktorską drogą?
– Nie, nie żałuję. Myślę, że jeden pierrot w domu wystarczy (śmiech). To jest zawód, zwłaszcza dla kobiet bardzo ciężki i potrafi być okrutny. Wymaga ogromnej odporności psychicznej i jest strasznie trudny do pogodzenia z obowiązkami kobiety, gdy rodzą się dzieci, gdy jest mąż, kiedy powstaje dom.
Poza tym oczywiście daje pewną swobodę, tak jak daje wszystkim, którzy zajmują się sztuką. Występuje wolność wypowiedzi, ale jest jednak zawodem bardzo trudnym, wymagającym, niszczącym. Moje dziewczyny są niezależne, pracują i mają osobne życie.
Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł wybitny aktor teatralny i filmowy Jerzy Kamas. Miał 77 lat. Informację o jego śmierci podał w oświadczeniu teatr Ateneum.
zobacz więcej
Czy mierzył się pan kiedyś z cieniami popularności, którą niesie ten zawód?
– To, kiedy się wychodzi z cienia anonimowości to naturalne, że jest się dostrzeganym, spostrzeganym i w związku z tym ma miejsce bardzo wiele różnych spotkań, czasami miłych zaczepek, miłych słów. Wyobrażam sobie, że dochodzi też do sytuacji kolizyjnych, może nie konfliktowych, ale sytuacji, z którymi nie wiadomo, co począć, aby być dobrze odebranym i zrozumianym.
To wszystko zależy od kultury ludzi, którzy decydują się na spotkanie czy na uwagę. Chociażby tym słowem miało być „dzień dobry” czy „jak się pan czuje”. To zależy od naszej kultury osobistej, naszej wrażliwości, delikatności. Bardzo różnie to bywa.
Na motor wsiada się, żeby jechać, obojętnie gdzie, byle przed siebie
Ma pan słabość do motorów i to do tego stopnia, że był nawet plan, by został pan komentatorem podczas Rajdu Dakar. Skąd wzięła się ta pasja i jak pan ją rozwija na co dzień?
– To mój ulubiony sport od dzieciństwa. Na motor, a mówiąc precyzyjnie motorower, wsiadłem chyba w wieku 10 lat i tak mi zostało. Chodzi o ten dreszczyk emocji, który towarzyszy podróżom motocyklowym. Jeżdżę właściwie do dzisiaj, choć miałem bardzo długą przerwę, aż spotkałem mojego przyjaciela, który jest szalonym motocyklistą. Zapytał mnie wtedy: „jeździsz czymś? No to będziesz jeździł” (śmiech).
Wsiadłem z powrotem i jeżdżę do dzisiaj. Nie odbywam długich tras czy wypadów. Jeżdżę raczej po mieście. Myślę, że jak do samochodu wsiada się po to, żeby gdzieś dojechać, po zakupy, albo do pracy, to na motocykl wsiada się po to, żeby jechać, obojętnie gdzie, byle przed siebie.
– Adam Cissowski