Pęd za karierą i przymus popisania się przed ludźmi już mi opadły
sobota,6 lutego 2016
Udostępnij:
– Ta współpraca spowodowała, że opadł mi ten pęd za karierą, przymus popisania się przed ludźmi, bycia popularnym kosztem umiejętności. Trzeba było zaśpiewać hita, żeby zrobić karierę. A ta muzyka sprawiła, że nie muszę, chcę się nią bawić, bo to jest trudniejsze i efektowniejsze – mówił Zbigniew Wodecki o współpracy z kolektywem Mitch & Mitch, która zaowocowała albumem „1976: Space Odyssey”. Krążek nie schodził z listy najlepiej sprzedających się płyt w Polsce, a bilety na ich wspólne koncerty wyprzedawane były z miesięcznym wyprzedzeniem.
Niech mi pan powie, że już nie krzyczą…
Nie krzyczą? Ale czego?
„Dawaj »Pszczołę«” nie krzyczą…
Oj, zdarza się wciąż, że krzyczą. Naród jest pamiętliwy w tych sprawach. Krzyczą, ale z sympatią. Mnie to bawi, więc zawsze mam w rezerwie przygotowaną, jak trzeba to trzeba. Kiedyś graliśmy koncert kolęd w Niemczech czy w Paryżu w kościele i też ktoś krzyknął „Dawaj pszczołę”. Ludzie przyszli z dziećmi, znają ten przebój. Pomyślałem, że to prawie jak kolęda.
„Piosenka o pszczółce Mai jest prawie jak kolęda”
A na koncertach z Mitch & Mitch również się tej piosenki domagają?
Nie. To jest inna publiczność, która się interesuje innymi rzeczami, słucha muzyki. To fantastyczne, gdy stoi 1500 osób i się cieszy. Nie śpiewam swoich przebojów jak „Zacznij od Bacha”, „Izolda” czy „Chałupy welcome to”. Nawet bym mógł zagrać Bacha i by słuchali. Dla mnie to powinno być chlebem powszednim. Zaczynałem od tego, że grałem taką muzykę, i ludzie tego słuchali do momentu, kiedy zacząłem grać przeboje. Tak się porobiło przez ten zalew komercji, że naprawdę większość tych dorosłych słuchaczy – ale zaznaczam, że nie mówię tego z pretensją – nie wie, czy coś jest dobre, czy złe. Młodzież się orientuje dzięki internetowi, ale są tacy, którzy jak się nie powie, że to przebój, to nie wie, że to przebój, i trzeba im to powiedzieć. To nie jest dobre. Koncerty z Mitchami polegają na tym, że czasem improwizujemy, czasem bawimy się muzyką i ludzie też się tym bawią. Ja sroce spod ogona nie wypadłem, oni znają się na tym, co robią, są świetnym zespołem i być może dlatego jest to inny rodzaj spotkania z publicznością.
Długo musieli pana namawiać na wspólny projekt? Podobno łatwo nie było?
Długo. Ja się tego bałem. Bałem się dlatego, że sytuacja była taka, że ja ten repertuar, który mam, którego się przez lata dośpiewałem, to cegły, z których zbudowana jest moja popularność – „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Izolda” „Teatr uczy nas żyć”. Nazbierało się tego trochę. To już jest stare, ale w myśl tego, że ludzie lubią to, co znają, ja też lubię to, co znam – „Bolero” Ravela, mogę go słuchać bez przerwy. Tymczasem okazało się, że mój repertuar, który jest jeszcze starszy od mojego starego, teraz jest nowy. Musiałem się uczyć tych numerów, które sobie wtedy kombinowałem przy fortepianie, z ołówkiem, myszką, gumką, na papierze nutowym, bo wtedy nie było jeszcze komputerów. Wchodziło się do studia, komponowało i chodziło o to, żeby dobrze wypaść głównie przy kolegach muzyką. Dlaczego to wtedy nie urosło do rangi zjawiska, hitu? W tamtych realiach, jeśli chodzi o przeboje, weszła muzyka gitarowa, a ja w latach 70. inspirowałem się muzyką Burta Bacharacha. U nas jego muzyka się nie przyjęła, więc i o płycie szybko zapomniano. Cieszę się, bo ten Bacharach wciąż dziś jest nowy, świeży, parę numerów z Mitchami gram, ludzie słuchają i mi się to podoba. Cały czas mam jednak tremę przed koncertami, jak bym podchodził do matury.
To prawda, że gdy Mitch&Mitch zgłosili się z tą propozycją, to pan o tej płycie nie pamiętał?
Trochę tak było. Przypomniałem sobie, że rzeczywiście coś takiego nagrałem. Pamiętałem, jaka była jej okładka, że zdjęcie zrobił Zbigniew Łagocki, który był znany w naszym środowisku i robił również zdjęcie Ewy Demarczyk. Pamiętałem o tej płycie, że ją nagrałem, nie śpiewałem tych numerów na koncertach, spotkaniach z publicznością. Zrobiłem się popularny dzięki innym piosenkom, a tych nie śpiewałem przeszło 40 lat. I nagle Mitche powiedzieli, że je znaleźli, że to czas, fantastyczne, że nikt tego nie zna i dobrze będzie je odświeżyć. Okazało się, że mieli rację. Zostałem rzucony na głęboką wodę. Gdy graliśmy to na festiwalu OFF Festiwalu w Katowicach, przed nami grały rockowe kapele, jak to się mówi parę tysięcy ludzi po prawej, parę po lewej, a my z taką muzyką, która okazała się być do tego stopnia interesująca, że to trwało i trwało. Byłem i wciąż jestem tym bardzo zdziwiony.
„Zostałem rzucony na głęboką wodę”
Co pan czuł, gdy stanął na scenie podczas OFF Festiwalu, jakie myśli pojawiły się w pana głowie?
Bałem się, że ta muzyka, która wymaga muzycznego intelektu, wrażliwości na inne harmonie, funkcje, która nie jest tak oczywista, nie zostanie dobrze przyjęta. Ku mojemu zaskoczeniu, radości Mitche mieli rację, to żarło nie tylko w Katowicach, ale i na paru innych koncertach. Mamy jeszcze do końca marca siedem koncertów, z dużymi orkiestrami m.in. NOSPR w Katowicach. O tym, że nasze występy mają powodzenie, świadczyć mogą wyprzedane bilety na krakowski koncert, czy ten w warszawskiej Stodole.
No właśnie, o czym według pana świadczą wyprzedane na miesiąc przed koncerty?
To może świadczyć o głodzie spotkania z normalną muzyką, taką, w której nikt nikomu nie wciska efekciarstwa. Korcz ładnie o tym powiedział, że coś jest efektowne i efekciarskie. To jest to, o czym mówiłem wcześniej. Publiczność czasem bierze za dobrą monetę coś głośnego, rozstrojonego, co ma mało wspólnego z muzyką. A rzetelna muzyka to ta, którą trzeba dobrze napisać. Dalej nie chce mi się zastanawiać, dlaczego tak jest. Dobrze, że tak jest, niech to płynie z prądem. Dobrze, że nie utopiliśmy się w tych hiciorkach i przebojaskach, bo to są subiektywne rzeczy. Każdy ma inne odczucie. Dla kogoś to może być dobre, dla kogoś nie, kogoś to może nudzić, bo nie nauczył się słuchać muzyki.
Myśli pan, że w niepamięć odchodzą czasy, gdy piosenkarz potrafił też grać na instrumencie, że dziś większość tylko pięknie wygląda i przy okazji śpiewa?
Śpiewać każdy może, im dziwniej, inaczej, tym lepiej. Nie trzeba być muzykiem by śpiewać i zrobić karierę. Mówię o tym z bólem i wkurzeniem. Często za piosenkarzem, czy piosenkarką, która opowiada o swoich płytach, koncertach, siedzi gość, który gra na fortepianie i umie więcej niż on, czy ona. Chodził do szkoły, zagrał na dyplomach Chopina, czy Bacha. Może wychodzę na starego zrzędę, ale wierzcie mi ludzie, był kiedyś bardzo dobry trynd, ciężko było wciskać ludziom kit, który dziś jest wciskany bezpardonowo. Bywa, że nikogo muzyczne wykształcenie, umiejętności nie interesują. Ludzie chcą żeby było „lalala” i rączki w górę. Komercja zabija sztukę.
To w takim razie nie warto według pana kończyć szkoły muzycznej?
To bardzo pomaga. To zależy, jakim się z niej wychodzi. Można wyjść rewelacyjnym artystą, można też im bardziej się będzie umiało, tym bardziej zdychać z głodu. Nie chce mi się już narzekać. Mam nadzieję, że te koncerty z Mitchami dociągnę i będę się cieszył inteligentną publicznością.
Kiedy pan ich spotkał, co sobie pomyślał?
Oni sami o sobie mówią, że są abstrakcyjni?
Długo myślałem, że to są jacyś Włosi albo paryżanie, bo tak się zachowywali w Trójce na pierwszym koncercie. Byłem przekonany, że to jakieś jaja i jeszcze ta zabawa muzyką. Ten Macio Moretti, który na tym basie szaleje, rządzi muzyką, frazami, solówkami, publicznością. Długo myślałem, że to jakaś ukryta kamera, a potem się okazało, że oni mają takie podejście, lubią się tym bawić, a ja zostałem wtłoczony w chęć zrobienia kariery, bycia popularnym, takim, co na scenie zagra najlepiej najtrudniejsze numery. Tu się okazało, że to może być zabawa, tak jak się spotyka paru muzyków w klubie jazzowym, improwizuje, uśmiechają się do siebie, bo oni tylko wiedzą, że jest czad.
Chce pan powiedzieć, że dzięki Mitch&Mitch nauczył się bawić muzyką?
Tak, że o to w tym chodzi żeby się bawić tą muzyką. Ja, jako stary lis wszędzie sobie poradzę, w każdej sytuacji zagram koncert – w kościele, hali sportowej, a tu mam tremę jak dziecko, bo nie wiem, co się wydarzy. Ci młodzi inaczej myślą o muzyce, ale to jest fajne. Ja się boję, a oni mówią: „Dobrze będzie”.
„Chodzi o to, żeby bawić się muzyką”
Ten projekt z Mitchami sprawił, że odczarował pan swój wizerunek, ta „Pszczoła” trochę odleciała?
Spowodował, że opadł mi ten pęd za karierą, przymus popisania się przed ludźmi, bycia popularnym kosztem umiejętności. Trzeba było zaśpiewać hita, żeby zrobić karierę. A ta muzyka sprawiła, że nie muszę, chcę się nią bawić, bo to jest trudniejsze i efektowniejsze.
A był taki moment, gdy miał pan dosyć tego domagania się „Pszczoły”?
Miałem takie momenty, oczywiście. Gdy miałem dość pojechałem do Ameryki. Nikt nie krzyczał, nie czułem się potrzebny, więc pomyślałem, że już wolę jak krzyczą. To jest głód popularności (śmiech). Gdyby tego nie było, byłoby jeszcze gorzej.
Jak wyglądały trasy koncertowe dawniej?
W Ameryce śpiewałem głównie dla Polonii, która nie mogła wrócić do Polski. Gdy tam bywałem, mieli kawałek domu, wspominali, że jak ich babcia myła w miednicy, to śpiewała im „Pszczółkę Maję”. Więcej łez wylali niż wódki do kieliszków. Słyszałem komplementy w stylu „Jak ja pana lubię, bo na moich chrzcinach śpiewali pana piosenkę”.
A te trasy w Polsce?
Trasy po Polsce to zawsze były kilkunastodniowe wyjazdy, trzy, cztery dni spotkań z publicznością. Życie towarzyskie wtedy kwitło dosyć intensywnie, wszyscy się kochali. Festiwal w Opolu to było jak rodzinne spotkanie, wesele, piło się przez tydzień. Dziś to się zmieniło. Estrada stała się bardzo trudną sztuką. Publiczność wychodzi z założenia, że jak przyjeżdża ktoś z telewizji, to niech coś pokaże. Wtedy tak nie było.
Pokora to ważne słowo?
Bardzo ważne żeby być pokornym, ale i mądrym. Gdy ktoś mówi, że wie wszystko, to znaczy, że jest głupi. Wciąż trzeba się uczyć tak jak ja uczyłem się z Mitchami.
Będzie pan jeszcze komponował?
Nie, mnie się już nie chce. Każda droga ma swój koniec, ja się do tego końca powoli zbliżam. Żałuję, że tak późno chłopcy z Mitch&Mitch do mnie przyszli. Gdyby to się wydarzyło jakieś 20 lat temu, może by mnie nie było w Polsce, może byśmy nie rozmawiali.
A co się musi wydarzyć żeby pan sam sobie powiedział „stop”?
Ja sobie tego nie powiem, bo umrę. Nas artystów trzyma ta sceniczna adrenalina, występy. Jak przestanę się popisywać, to się rozsypię, włosy mi wypadną, zęby przednie, koniec, cześć do widzenia.
Zdjęcie główne: Zbigniew Wodecki podjął się współpracy z kolektywem Mitch & Mitch (fot. arch.TVP/Ireneusz Sobieszczuk)