Krafftówna o karierze w Hollywood: To była kraina czarów, ale pewnych granic się nie przekracza
sobota,
20 lutego 2016
– Mylono mnie z Kwiatkowską, Janowską, a nawet z Beatą Tyszkiewicz – wspomina aktorka, której ponad 30 lat temu zaproponowano wyjazd do Hollywood, gdzie spędziła kilkanaście lat. – To była prawdziwa kraina czarów, abstrakcja, surrealizm – przyznaje aktorka. Dlaczego Barbara Krafftówna nie zrobiła tam wielkiej kariery?
Stworzyła jeden z najciekawszych i zapadających w pamięć portretów kobiecych w kinie – Felicję w „Jak być kochaną”. Przez krytyków uważana jest za wzorcową aktorkę w dramatach Witkacego oraz dziełach Gombrowicza. Fani kabaretów pamiętają ją z legendarnego Kabaretu Starszych Panów, w którym przeklinała Bohdana Łazukę, szarpała bas i nudziła się w czasie deszczu. Z kolei fani serialu „Czterej pancerni i pies” za rolę Honoratki, w którym swoim gorącem topiła serce nie tylko Gustlika. W 1982 r. wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie z powodzeniem występowała na amerykańskich scenach.
Nie ma właściwie polskiej kultury bez Barbary Krafftówny, a jej głosu nie można pomylić z żadnym innym. W 2016 roku aktorka obchodzi okrągłe jubileusze. Będzie świętowała 88. rocznicę urodzin oraz 70. rocznicę debiutu scenicznego. Z tej okazji wydano też książkę „Krafftówna w krainie czarów”.
Pani Barbaro, jak to było z tą Ameryką, bo miał to być wyjazd na kilka miesięcy, a skończyło się na kilkunastu latach. Czuje pani satysfakcję?
– Wielką! To była niespodzianka losu i doświadczenie. Prawdziwa kraina czarów, abstrakcja, surrealizm. Dostałam telefon: „pani Krafftówna? Tak, słucham. Jest rola matki do zagrania u Witkacego, reżyserem ma być Leonidas Ossetyński. Przyślę do pani pomoc językową”. Ja na to: „ale dlaczego, po co?” A on mi odpowiada: „bo to jest w Los Angeles.” To była końcówka stanu wojennego, więc nie był to dobry żart na tamtą chwilę. Chciałam już odłożyć słuchawkę, kiedy słyszę krzyk w słuchawce: „pani Barbaro, to nie jest żart. To naprawdę jest propozycja”. Wielokrotnie zdarzały się pomyłki, że nie do tej osoby dzwoniono. Mylono nazwiska, Krafftówną z Kwiatkowską, z Janowską. Nawet z Beatą Tyszkiewicz byłam pomylona, nie wyobrażając sobie, że mogą mnie ludzie z nią pomylić.
To było nie lada zadanie, bo nie umiejąc angielskiego, zagrała pani, ucząc się go fonetycznie. Jak pani tego dokonała?
– Bardzo ciężką, mozolną pracą. Każdy to może zrobić. Oczywiście są osoby pozbawione słuchu muzycznego, że nawet „Wlazł kotek na płotek” nie zaśpiewają czysto, bo nie słyszą dźwięków. To co dopiero mówić o zawodzie i warsztacie aktorskim. Aktor jest przygotowany do podjęcia takiej decyzji. Jeśli chodzi o mnie, to estrada muzyczna, piosenka, śpiewanie, ćwiczenia oznaczały pełne przygotowanie muzyczne. Wiemy przecież, że od wieków wielkie głosy operowe z różnych stron świata, nie znając języków, śpiewają w nieznanym sobie języku. Zawód aktorski otwiera nieograniczone możliwości.
Będąc już tam na miejscu nigdy nie marzyła pani o tym, żeby podbić Hollywood?
– Nie jechałam z taką intencją. To jest poza zdrowym myśleniem. Powinniśmy zdawać sobie sprawę, że są pewne granice, których w sposób normalny się nie przekracza.
Mylono mnie z Kwiatkowską, Janowską, a nawet z Beatą Tyszkiewicz
Został aktorem komediowym przez Wiesława Gołasa, który rozśmieszał go na scenie, a do roli Marysi w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przekonał go upór Stanisława Barei. Wojciech Pokora zmarł 4 lutego 2018 r.
zobacz więcej
Za najważniejszy etap kariery artystycznej uznaje pani początki. Jaką plasteliną była pani dla reżyserów, trudną do okiełznania?
– Oczywiście w skojarzeniu, które pan w tej chwili zaproponował w tym pytaniu, to zdecydowanie byłam łatwą plasteliną wtedy, kiedy chciałam być łatwą.
W pracy na scenie, na planie miały miejsce różne sytuacje. Czy zdarzało się np. zapominać tekstu?
– Oczywiście, przecież tekst jest bardzo świeżą materią, wkładaną do komórek, bez względu czy to jest okres prób, czy grania spektaklu. Życie sceniczne, normalny krwiobieg sztuki aktorskiej nie cechuje rutyna, nie da się tego nagrać jak na maszynkę. Ten, w tym przypadku rudy komputer musi być aktualny, bo inaczej byłoby to nieciekawe. Wszystko musi być żywe, tak jakby działo się w danym momencie, z myślą przede wszystkim o widzach.
Zdarzało się, że ten komputer się zacinał i co wtedy, gdy np. pewnego razu zostały pani w głowie tylko dwa słowa?
– Powiedzmy sobie, że zawsze mam świadomość tego, że wypuszczam całą strofkę, ale znam też rytm i tymi dwoma słowami doskonale mogłam wypełnić dziurę pamięciową. Na scenie o tyle jest łatwiej, że do strofki ułożona jest sytuacja, czyli jest ruch taki czy inny i to pamiętałam. Zatem te dwa słowa wystarczyły na całą strofkę, która nagle wyskoczyła z pamięci.
Ten rudy komputer musi być aktualny, bo inaczej byłoby to nieciekawe
Kiedyś na festiwalu w Opolu miała pani wystąpić, ale tak się nie stało. Dlaczego?
– Przez ostrą cenzurę, z którą Janek Pietrzak bardzo walczył. Przed wyjazdem do Opola zapadła decyzja, że jeśli cenzura życzy sobie skreślać coś z repertuaru, to kabaret nie wystąpi wcale. Albo cała premiera, z piosenką „Sztuczny miód”, albo nie jedziemy po prostu, skoro mają zastrzeżenia. Dostaliśmy zgodę, więc pojechaliśmy. Szczęściem na próbie generalnej w przeddzień premiery był wstęp wolny i przyszło bardzo dużo publiczności. Na próbie poszła całość, co okazało się być zmyłką dla zespołu. Taki kamuflaż, że jest zgoda, wypełnione przyrzeczenie.
Nagle na premierze, stoję naszykowana do wyjścia na scenę do piosenki i czuję, jak dwóch zaczajonych panów z dwóch stron podniosło mnie. Zawisłam nóżkami w powietrzu i zostałam wyniesiona za kulisy daleko. Pytam się, co się dzieje? „Mieliśmy polecenie, że ta piosenka nie może być wykonana”. Pożegnali się i wyszli, a ja zostałam. Koledzy na scenie nie wiedzieli, co się stało. Mogłam zasłabnąć, złamać rękę czy nogę, wychodząc z garderoby. Podejrzewali, że raczej jakaś awaria czy nieszczęście, ale widzowie się nie zorientowali. Koledzy dokończyli spektakl i bezboleśnie to przeszło. Historycznie niezwykły incydent.
Nagle czuję, jak dwóch zaczajonych panów podniosło mnie i zostałam wyniesiona za kulisy
Serial „Czterej pancerni i pies” okazał się prawdziwym fenomenem i jest popularny do dzisiaj. W czym leży siła tej produkcji?
– Wszyscy zadajemy sobie to pytanie. Oczywiście w bardzo dobrym, wyjątkowym aktorstwie. Temat niebanalny, zahaczający o wojnę, kojarzący się z bólem. Tu jednak nastąpiło takie prześlizgnięcie się po tym bolesnym temacie. Stało się coś przewidzianego, że już trzecie pokolenie go ogląda, więc rzeczywiście jest to fenomen.
Legendarna rola Honoratki, na którą początkowo nie chciała pani przystać. Nie czuła pani potencjału drzemiącego w serialu?
– Nie, bo to jest potęga pleneru: poligon, czołgi, strzały, które jednak muszą paść. Rola naprawdę świetnie napisana i koledzy wspaniali i bezpośredni partner też – Franio Pieczka. To było bardzo kuszące i w efekcie się zgodziłam.
Był jeszcze taki śmieszny akcent, że jako bardzo zachłannej palaczce papierosów, nie smakował mi papieros w plenerze. Był to najważniejszy argument, żeby nie decydować się na ileś tygodni w plenerze, podczas gdy ja palić muszę. Dzięki takim sytuacjom życie ma swoje barwy.
Jako zachłannej palaczce nie smakował mi papieros w plenerze
Równolegle występował w filmie, teatrze, serialach i kabarecie. Wiesław Gołas od początku był aktorem wszechstronnym. Teraz, wraz ze swoją córką, napisał książkę „Gołas”.
zobacz więcej
Wiele osób ciągle kojarzy panią z rolą w tym serialu. Jak mierzy się pani z tą popularnością?
– Moja popularność związana jest nieodłącznie z tembrem głosu, który mnie zdradza. Nawet w zimie, kiedy jestem owinięta szalikiem i kupuję pomarańcze czy ciastko, słyszę: „Ooooo, pani Krafftówna!”. Jak sobie z tym radzę? Jeśli mam okazję się nie odzywać to przemykam obok ludzi niezauważona. Czasem widzę w metrze takie odruchy, że ktoś spojrzy, zastyga i tak już potem następuje dyskretne łypanie czy to ja czy nie ja.
Niewiele mam czasu na takie publiczne poruszanie się. Mówię o zakupach, o sklepach. To jest pewnego rodzaju święto i relaks, kiedy mogę się tam wybrać. Choć wprawy nie mam żadnej, to czasem tęsknię za tym, żeby się powłóczyć, pomacać różne szmaciny, pooglądać w co nas ubierają.
Taka popularność dla popularności to chyba nie dla pani. Jak pani reaguje na takie zjawisko jak celebryci?
– Przyznam szczerze, że jest mi obce. Słyszę i wiem o tym, że istnieje. Narodziło się, kiedy rozwinęła się telewizja. Powiem tak, że skoro jest zainteresowanie danym towarem na rynku i nie znika to znaczy, że będzie istnieć tak długo, aż komuś się znudzi. Masa ludzka jest przecież zainteresowana czymś, co się nazywa towar na pokaz. To jest wielka ciekawość, móc obserwować tych, których sadzają na tronie, patrzeć, jak się zmieniają, jak są obciążeni wymogami mody, a także sposobem bycia.
To święto i relaks, kiedy mogę się wybrać na zakupy
Obok głosu jednym z pani atrybutów jest „rudy łeb”. Jak ważna jest ta rudość w pani życiu?
– Od jakiegoś półwiecza, jeśli nie dalej jest modą i to powszechną, bo i osoby starsze sięgają po ten kolor, nie mówiąc o młodzieży. W dzieciństwie to było straszne przeżycie, wielkie obciążenie psychiczne. Wytykano mnie palcami, przezywano: ruda, ryża, wiewióra. Starałam się zawsze chodzić w jakiś kapelusikach, czapeczkach, żeby jak najbardziej ukryć tę rudość. Piegi nie dały się ukryć, dopóki nie wydoroślałam i mogłam robić sobie makijaż.
Kolor włosów wykorzystano też na okładce wydanej właśnie książki „Krafftówna w krainie czarów”.
Muszę powiedzieć, że podzielam twórczą radość tych, którzy zajęli się wydaniem książki o Krafftównie. Przejrzeli oni moje zdjęcia i trafili na fotografię fenomenalnej osobowości artystycznej – Zofii Nasierowskiej. Z tego czarno-białego zdjęcia narodził się wspaniały akcent o mnie, czyli mój rudy łeb. Na tym zdjęciu wyraźnie wydobyto elementy mojej osobowości. Tak byłam ubrana, prowokująca, zaczepna, no i ruda. Bo jestem ruda. Ja dbam i pilnuję, a wręcz hoduję ten rudy łeb jako własną satysfakcję z dzieciństwa, kiedy swoje odsłuchałam.
Wytykano mnie palcami i przezywano: ruda, ryża, wiewióra
Zdaniem autora książki kluczem do Barbary Krafftówny jest to, że nie miała pani wygórowanych oczekiwań względem życia. Zgadza się?
– Oczywiście tak jest. Jestem osobą otwartą na wszelkie zdarzenia i zdaję sobie sprawę, że życie jest pełne niespodzianek. W dzieciństwie jesteśmy chronieni, kierowani krok po kroku przez rodziców, ale los jest cudownie ukierunkowany w swoich potrzebach. Bardzo logiczne.
Zawsze stawiała pani na swoim? Mam na myśli choćby ślub po dwóch tygodniach znajomości ze swoim przyszłym mężem.
– Doskonale byłam przygotowana przez wszystkie inne okoliczności, które na taką decyzję się złożyły.
Czy chodzi o horoskop, który ułożył pani kolega we Wrocławiu, a wynikała z niego dokładna data ślubu? Mimo wszystko to dość ryzykowne po dwóch tygodniach.
– Oczywiście i wszystkie poprzednie doświadczenia. Bardzo wiele ich miałam, cudownych, ale kończących się rozejściem. I tak za mąż wychodzimy za obcego człowieka, więc ryzyko jest zawsze, szalone, bo co my wiemy o sobie?
W karierze zawodowej też była pani taką ryzykantką?
– Czy ja wiem? Wyjazd do Hollywood był oczywistym ryzykiem, ale pytanie, jakiego typu. Podjęłam się zadania, nauczyłam, a propozycja była jeszcze rozszerzona o reżysera, partnerów ze sceny. Dzięki nam publiczność za oceanem bałwochwalczo zakochała się w twórczości Witkacego, a potem również w Gombrowiczu. To są przecież perły wspaniałe, nadzwyczajny materiał twórczy dla wszystkich epok i pokoleń.
Za mąż wychodzimy za obcego człowieka, więc ryzyko jest zawsze
Ten rok jest pani podwójnym jubileuszem. Czego pani życzyć w 2016 roku i dalej?
– Dalszego brnięcia w krainę czarów, czego życzę również panu i wszystkim czytelnikom.