Wywiady

„Byłyśmy pionierkami jamajskiego ska w Polsce, dziś nasza płyta to biały kruk”

– Jedna z pań wyznała mi kiedyś, że przy piosence „Kwiat jednej nocy” przeżyła najszczęśliwsze chwile swojego życia. A po koncercie piosenek w klimacie reggae w Proximie usłyszałyśmy od naszych dzieci, że nie wiedziały, że ich mamy były tak hołubione i tak uznawane. Urosłyśmy w ich oczach, są z tego dumne – mówi Ewa Dębicka, czyli jedna szósta zespołu Alibabki. Wraz z Wandą Orlańską–Borkowską opowiadają o tym, jak wyglądało życie w zespole, jaka jest historia ich największych przebojów i jak zostały pionierkami ska.

Jak powstały Alibabki?

Ewa Dębicka: Początek Alibabek to 1964 rok.

Wanda Orlańska-Borkowska: Taka umowna data to 1 stycznia 1964 roku. W tym czasie byłyśmy jako zespół harcerski wysłane na Sympozjum Piosenki Harcerskiej w Przemyślu. Mówiąc w skrócie tam się odbył pierwszy nasz koncert, to był 4 stycznia.

E.D.: Ale z tego, co pamiętam, bo mnie jeszcze w zespole nie było, dziewczyny nie nazywały się jeszcze Alibabkami.

W.O.: Występowałyśmy pod nazwą Cykady i rzeczywiście oficjalnie nie byłyśmy jeszcze Alibabkami. To sympozjum to były również warsztaty muzyczne, dziennikarze muzyczni mieli panele dyskusyjne, na których mówili o muzyce i z muzykami głównie z zespołów takich jak Niebiesko-Czarni, Czerwono-Czarni. W międzyczasie odbywały się próby, a potem koncerty. Oprócz nas śpiewały takie gwiazdy jak Zdzisława Sośnicka, czy późniejszy zespół Akwarele. A skąd wzięły się Alibabki? Wyszłyśmy z chóru harcerskiego Władysława Skoraczewskiego. Nasze pierwsze stroje to były rzecz jasna mundurki harcerskie z zawiązanymi na szyi czerwono–białymi chustami, spiętymi kluczem wiolinowym. To był nasz znak rozpoznawczy.

E.D.: Ten chór druha Skoraczewskiego to był rewelacyjny, jak to się dziś mówi, projekt dla młodych ludzi. Wyjeżdżaliśmy na obozy harcerskie, śpiewaliśmy. To były niezapomniane chwile.
Wanda Orlańska-Borkowska i Ewa Dębicka, czyli część zespołu Alibabki (fot. arch. TVP)
To jak Cykady zostały Alibabkami?

W.O.: Ktoś podczas tego naszego koncertu Przemyślu krzyknął „Ale babki” i tak już zostało. Początkowo występowało nas 8–9, ale normalnie występowało nas sześć.

Od razu się zaprzyjaźniłyście, czy trzeba było się dotrzeć, poznać?

W.O.: Część naszej grupy ukształtowanej pod nazwą Alibabki, znała się dużo wcześniej. Może to zabrzmi banalnie, ale prawie od dziecka. Pierwsze szlify, naukę słuchania muzyki, rozpoznawania głosów i brzmień zdobywałyśmy w dziecięcym chórze Filharmonii Narodowej. Potem, gdy stałyśmy się dorastającymi panienkami, nie chciało nam się już śpiewać z dziećmi, więc przeszłyśmy do Skoraczewskiego, gdzie była młodzież, inny repertuar. Tak kiełkowała nasza przyjaźń, odwiedzałyśmy się w domach, potem, gdy dołączyły do nas Hania, Ala i Ewa, byłyśmy już bardzo blisko. To śpiewanie, bycie razem, fajna atmosfera, którą wprowadził druh Skoraczewski, sprawiły, że przyjaźnimy się do dziś. Sam nie miał dzieci, ale był cudownym pedagogiem, świetnym wychowawcą. Poza tym, tak jak wspomniała Ewa, połączyły nas te wspólne wyjazdy, obozy.

E.D.: Skoraczewski nauczył nas dyscypliny, odpowiedzialności za siebie i za innych, współdziałania w grupie. Zarówno na scenie, jak i poza nią. Nauczyłyśmy się śpiewać harmonicznie, dbać o czystość dźwięku. To wszystko była jego zasługa. Był znakomitym człowiekiem, który miał ogromne poczucie humoru, dużo egzekwował i oczekiwał. Myślę, że to był świetny fundament, żeby te przyjaźnie się zawiązały. Poznawałyśmy się, sprawdzałyśmy i tak narodziło się 60 lat autentycznej przyjaźni.
Alibabki zadebiutowały w 1964 roku w Opolu (fot. TVP/Z.Januszewski)
W zespole śpiewały nawet dwie siostry…

W.O.:
To było małe kumoterstwo, te dwie siostry (śmiech). Oczywiście to taki żart.

E.D.: Moja siostra Anna, była jednym z altów. Zaproponowano jej udział w tym kameralnym zespole, z którego narodziły się Alibabki. Jedna z dziewczyn z powodów osobistych bardzo szybko odeszła i wtedy Jurek Loranc, ówczesny kierownik muzyczny zaproponował mi, żebym przyszła na próbę i spróbowała swoich sił. Poprosił moją siostrę, żeby nauczyła mnie drugiego głosu. Nauczyła, zaśpiewałam i zostałam. Okazuje się, że w zespole wokalnym to nie pierwszy głos, ale właśnie ten drugi i trzeci są najtrudniejsze do zaśpiewania. Dziewczyny bardzo szybko mnie zaakceptowały i żyjemy w ogromnej przyjaźni do dziś. Czasem sobie radzimy, czasem na siebie naburbulimy, ale szybko nam przechodzi.

Były ciche dni, trudne chwile?

W.O.: Nie. Jeśli chodzi o sprawy prywatne, zawsze jesteśmy i byłyśmy zjednoczone. Szanujemy swoje rodziny, znamy się. Byłyśmy w tej cudownej sytuacji, że nie miałyśmy kierownika organizacyjnego. Gdy dorastałyśmy do macierzyństwa, mogłyśmy sobie same wyznaczać, kiedy weźmiemy udział w koncercie, nagraniach, a kiedy nie. Gdy musiałyśmy pojechać na trzy miesiące do Stanów, nie było wyjścia, choć jedna z dziewczyn nie pojechała, bo mąż powiedział albo wyjazd, albo ja.

E.D.: Takie sytuacje na szczęście zdarzały się rzadko. Podchodziłyśmy życiowo do naszych planów. Nasze rodzinne, osobiste życie było zawsze priorytetem. Wiedziałyśmy, że musimy szanować plany każdej z nas, nastroje. Jednocześnie doskonale się rozumiałyśmy, że jak któraś jest w ciąży, to jest w ciąży, a nasze plany trzeba traktować elastycznie. Nigdy nie było między nami nieporozumień na tematy zawodowe. Nie byłyśmy zazdrosne o nasze produkcje, role wokalne. Jak na tyle lat i sześć kobiet, to obyło się bez raf, o które miałybyśmy się rozbić i nie rozbiłyśmy się.
„Czasem na siebie naburbulimy”
Trzeba było panie przestawiać z brzmienia chóralnego na bardziej wokalne?

W.O.: Tak, bo to była innego rodzaju emisja głosu, wydobywanie z siebie dźwięków. Nad tym pracował właśnie Jurek Loranc. Nie da się zmienić tembru głosu, ale można go odpowiednio wydobywać, temperować. Gdy nagrywałyśmy „Kwiat jednej nocy”, miał pewne wyobrażenie brzmienia tej piosenki. Przychodził na próby i był ciągle niezadowolony. W końcu uzyskał to, co chciał. A ta piosenka stała się naszym logo.

E.D.: Tak jak mówiła Wanda, cztery dziewczyny znały się od dziecka, moja siostra Hanka nie miała praktyki, miała za to jasną i białą barwę głosu. Trudność polegała na tym, żeby znaleźć wspólny mianownik. Na piosence „Kwiat jednej nocy” Jurek Loranc dopracował tę naszą wspólną barwę, brzmienie. To nam umożliwiło to, z czego ja jestem dumna, czyli różnorodność naszego repertuaru. Potrafiłyśmy zaśpiewać każdy rodzaj muzyki.

Alibabki nie tylko śpiewały swoje piosenki, ale często towarzyszyły innym artystom?

W.O.: Mam ogromną satysfakcję ze śpiewania chórów. Wymagały od nas czegoś nowego. Buntowałam się, że muzycy, którzy dla nas pisali, tak mało nas rozwijali. Nigdy nie byłam tak usatysfakcjonowana jak wtedy, gdy śpiewałam, jako chór w utworze napisanym dla solisty. To była wspaniała szkoła i przyjemność. Udało nam się nawet namówić Polskie Nagrania, by wydały płytę tylko z naszymi chórkami.

E.D.: Na tej płycie jest 20 wykonawców, po dwie piosenki każdego z nich. Szeroki wachlarz od Marii Koterbskiej przez Budkę Suflera.
„Łączyłyśmy śpiewanie ze studiowaniem albo zdawaniem matury”
Można powiedzieć, że bez Alibabek ani rusz? Na festiwalu w Opolu w 1964 zadebiutowały, a w 1969 r. towarzyszyły jako chórek prawie wszystkim występującym tam wykonawcom.

W.O.: Debiut w 1964 roku był ważny, bo w jury, które oceniało piosenki przewodniczącym był Krzysztof Komeda Trzciński. W werdykcie napisał, że ta grupa zasługuje na zauważenie. Chodziło o naszą interpretację utworu „Idzie świt”.

E.D.: W 1969 roku rzeczywiście nie schodziłyśmy prawie w ogóle ze sceny. Piosenka „Kwiat jednej nocy” została wtedy nagrodzona, a my poza naszym utworem, śpiewałyśmy bardzo dużo chórków. Schodziłyśmy z jednymi nutami i po zapowiedzi, wchodziłyśmy z kolejnymi. To nam dało dużo frajdy, ale były też skutki uboczne. Byłyśmy prześpiewane, miałyśmy przeforsowane gardła. Pogoda była paskudna, lał deszcz, rano skończyło się na pogotowiu i zastrzykami. Jarema Stempowski poprosił żonę, by przywiozła specjalny inhalator, żebym głównie ja, mogła rozluźnić sobie dzięki niemu struny głosowe. Gdy miałyśmy wykonać naszą piosenkę w koncercie laureatów, cały sektor dla wykonawców mocno trzymał za nas kciuki.

W.O.: O tym, że bez nas ani rusz, mogą świadczyć słowa Piotra Metza, dziennikarza muzycznego, który stwierdził, że należy zastanowić się, czy kolejne dekady muzyczne bez Alibabek, by się w ogóle odbyły.

Miałyście wyjście awaryjne na wypadek wpadki typu zapomniany tekst?

W.O.: Nie miałyśmy takiego wyjścia, ale był taki koncert, na którym wszystkie zaczęłyśmy śpiewać od drugiej zwrotki. To była jakaś metafizyka. Skończyłyśmy ją i wróciłyśmy do pierwszej. Zdarzało się, że na koncertach siadały mikrofony, nagłośnienie, ale jako stare harcerki potrafiłyśmy wykonać utwór a cappella, czy bez nagłośnienia.
„Byłyśmy Cykadami, potem Alibabkami”
Jak młodym dziewczynom udawało się połączyć życie prywatne z życiem scenicznym?

W.O.: Część była już wolna albo na studiach. Jedna siostra robiła maturę. Rano siedziała w szkole, pisała egzaminy, a wieczorem była już w Opolu i śpiewała.

E.D.: Pamiętam jak jedna z profesorek powiedziała do Ani: „Dembicka ja ciebie widziałam na koncercie w Opolu wieczorem. Jak to się dzieje, że ty jesteś dzisiaj na sali?”. Musiała się biedna nie tylko wyrabiać na pociąg, ale też w nim uczyć.

W.O.: Niektóre z nas skończyły całe studia, niektóre częściowo. Jedna z dziewczyn studiowała chemię, skończyła, wciąż z nami śpiewała, ale dostała przydział do pracy. Musiała wybrać albo koncerty, albo pracę, ale gdyby zdecydowała się na śpiewanie to musiałaby za naukę zapłacić. Wybrała pracę. Dziś ma swoją firmę, ale z sentymentem wspomina te sześć lat spędzonych z nami.

E.D.: Musiała zrezygnować, przez parę lat nie przychodziła na nasze koncerty, bo kosztowały ją zbyt dużo emocji. Gdy w końcu przyszła popłakała się, a my razem z nią.

W.O.: Ewa wskoczyła na miejsce koleżanki, która odeszła z zespołu, bo jak się okazało zakochała się. Nie potrafiła nam tego powiedzieć, wstydziła się. Wyszła za mąż i przestała śpiewać. Też pięknie.

Jak radziłyście sobie z popularnością?

W.O.: Dostawałyśmy listy zarówno, jako zespół, jak i każda z nas indywidualnie. Byłyśmy rozpoznawalne, to było bardzo miłe. Od jednej z fanek dostałyśmy album z wycinkami prasowymi na nasz temat. Rozdawałyśmy tysiące autografów.

E.D.: W Katowicach, gdzie zostałyśmy zaproszone, udało nam się wybrać do świetnie zaopatrzonego domu towarowego. Chodziłyśmy, oglądałyśmy i nagle słyszę: „Nie to nie one. To nie one. Tamte są wyższe”. Po koncertach w Opolu w tym pamiętnym 1969 roku, gdy straciłam głos, kupowałam w kiosku gazetę. Stojąca obok mnie nastolatka popatrzyła i powiedziała: „Musiałaś się dużo napić tego alkoholu, że masz taki głos”. Byłyśmy abstynentkami, nie przepadałyśmy za alkoholem. To przestroga dla młodych artystów, że trzeba uważać na wszystko, co zawinione lub nie.
Alibabki początkowo występowały w składzie 8-9 dziewczyn, później już tylko 6 (fot.TVP/J.Bogacz)
Piosenka „Tango zalotne, przeleć mnie” do dziś kojarzy się, jako utwór z podtekstem erotycznym, choć w ogóle nie taki był jej zamysł…

E.D.: W ogóle. Historia tej piosenki jest taka, że w telewizji realizowany był program, w którym dwie drużyny Orbis kontra LOT rywalizowało między sobą. Przerywnikami były występy artystów. My byłyśmy reprezentantkami LOT-u. Tekst do piosenki napisał Jan Tadeusz Stanisławki. „Tango zalotne” to była piosenka o kuli ziemskiej, lataniu, podróżowaniu. W tamtych czasach nikomu do głowy nie przyszło, że to sformułowanie nabierze takiego znaczenia i będzie opacznie rozumiane.

W.O.: Chyba jest nam trochę przykro, że to się tak zwulgaryzowało.

Alibabki można określić mianem pionierek muzyki SKA w Polsce?

E.D.: Parę lat temu doniesiono nam o tym fakcie. Wspomniany już Juliusz Loranc dostał od kogoś nagranie jamajskiej piosenki „Jamaica Ska” Byrona Lee & The Dragonaires, która promowała Jamajkę na Wystawie Światowej w Nowym Jorku w 1964 roku. Nie dane nam było usłyszeć tej płyty, bo Juliusz szybko ją zgubił. Ale zapamiętał muzykę, zaczerpnął inspirację i zaprosił kompozytorów – Mateusza Święcickiego i Tadeusza Prejznera oraz autorów tekstów – Wojciecha Młynarskiego, Andrzeja Bianusza i Marka Dagnana do stworzenia czterech utworów – jednego covera i trzech nowych piosenek ska. Uczyłyśmy się tych utworów do fortepianowego akompaniamentu. Dopiero podczas nagrań usłyszałyśmy podkład instrumentalny Tajfunów, różniący się muzycznie od tego, co do tej pory znałyśmy. To był nasz debiut, jeśli chodzi o płytę. Czekałyśmy na nią prawie rok. Wtedy nie wiedziałyśmy, że ta muzyka będzie tak popularna.

W.O.: Tekst piosenki „Dykcja dla wszystkich”, w której to pojawiają się pokrzykiwania, na które wtedy mało, kto by się zdecydował, napisał Wojciech Młynarski. Kilka lat temu uświadomiono nas, że byłyśmy pionierkami jamajskiego ska w Polsce. Płytę wydał Veriton w 1965 roku, rok po rozpoczęciu działalności Alibabek. Dziś jest podobno białym krukiem.

Kto robił okładkę?

W.O.: Marek Karewicz. Jakiś czas temu odkryłyśmy, kto jest na zdjęciu. To znany amerykański muzyk Howlin’ Wolf, który wystąpiła na Jazz Jamboree w 1964 roku.
„Byłyśmy pionierkami ska”
W piosence „Wash-wash ska” słychać tajemnicze bulgotanie. Dziś robi się to techniką komputerową, a dawniej?

W.O.: Zupełnie prymitywnie. W studiu nagraniowym stało metalowe wiadro. Panowie wlali tam wodę i dmuchali przez rurę, przystawiając mikrofon.

E.D.: Jurek robił różne dziwne rzeczy swoim głosem. Ta płyta żyje sobie swoim życiem 50 lat. Na festiwalu reggae w Ostródzie w 2015 roku zostałyśmy z tej okazji zaproszone jako goście honorowi. Wręczono nam statuetkę, na której napisano, że jest to „forma podziękowania dla zespołu Alibabki za wprowadzenie jamajskiej muzyki do Polski”. Atmosfera tego koncertu była niesamowita. Jesteśmy również bohaterkami filmu o muzyce reggae w Polsce. W Proximie w listopadzie na koncercie Tribute to Alibabki zaśpiewałyśmy „Wash-wash ska”, a inne nasze piosenki zostały zaaranżowane i zaśpiewane w stylu ska i reggae. Znowu byłyśmy wniebowzięte, spotkałyśmy się z ogromnym aplauzem i radością.
Może to znak, że Alibabki, powinny pomyśleć o reaktywacji?

W.O.: Reaktywacji mówimy „nie”, ale co jakiś czas dajemy jakiś występ, gdy ktoś nas o to poprosi.

A zgadzacie się ze słowami Metza, że bez Alibabek nie byłoby wielu zespołów, ale i talentów jak Michał Urbaniak, Jan Ptaszyn Wróblewski…

W.O.: Mamy cudowny plakat z tamtych lat, gdzie nazwa zespołu Alibabki napisana jest ogromnymi literami, a pod spodem malutkimi, że jednym z muzyków jest Michał Urbaniak.

E.D.: Możemy być dumne z tego, że wypromowałyśmy Urbaniaka. Z przymrużeniem oka rzecz jasna (śmiech).



Czemu Alibabki powiedziały sobie dość, schodzimy ze sceny?


E.D.: Gdy nastał stan wojenny, zawiesiłyśmy działalność. Przestałyśmy śpiewać, stwierdziłyśmy, że nadszedł czas wyciszenia, zadbania o nasze rodziny. Nie brakowało nam tego aż tak bardzo. Obecnie bardziej by się tego chciało, ale nie mamy w planie „come backu”. Pochłonęło nas rodzinne szczęście.

A gdybym zapytała, czym dla was był zespół Alibabki?


W.O.: Całym naszym życiem. Spotykaniem się, poznawaniem ludzi, świata. Miałyśmy możliwość wyjazdów zagranicznych. Zwykły, szary człowiek nie miał takiej możliwości. To nam ubarwiało życie.

E.D.: Zespół dawał dużo satysfakcji. Gdy przypominam sobie tę publiczność, która się uśmiechała, biła brawo, tych wykonawców, którzy nam dziękowali, byli zadowoleni ze współpracy z nami, aranżerów, muzyków, to wszystko było dla nas nie do przecenienia. Jedna z pań wyznała mi kiedyś, że przy piosence „Kwiat jednej nocy” przeżyła najszczęśliwsze chwile swojego życia. Po koncercie naszych piosenek w klimacie reggae w Proximie, na którym były nasze dzieci, słyszałyśmy od nich, że nie wiedziały, że ich rodzice, a dokładnie mamy były tak hołubione i tak uznawane. Urosłyśmy przez to w oczach naszych dzieci, one są z tego dumne.

W.O.: Alibabki to było po prostu wspaniałe życie.



– rozmawiała Marta Kawczyńska
Zdjęcie główne: Występ zespołu Alibabki. (fot. arch.PAP/Zygmunt Januszewski)
Zobacz więcej
Wywiady wydanie 13.10.2017 – 20.10.2017
„Powinniśmy powiedzieć Merkel: Masz tu rachunek, płać!”
Jonny Daniels, prezes fundacji From the Depths, O SWOIM zaangażowaniu w polsko-żydowski dialog.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Definitely women in India are independent
Srinidhi Shetty, Miss Supranational 2016, for tvp.info
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Małgosia uratowała mi życie. Dzięki niej wyszedłem z nałogu
– Mam polski paszport i jestem z niego bardzo dumny – mówi amerykański gwiazdor Stacey Keach.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
„Kobiety w Indiach są niezależne. I traktowane z szacunkiem”
Tak twierdzi najpiękniejsza kobieta świata Srinidhi Shetty, czyli Miss Supranational 2016.
Wywiady wydanie 14.07.2017 – 21.07.2017
Eli Zolkos: Gross niszczy przyjaźń między Żydami a Polakami
„Żydzi, którzy angażują się w ruchy LGBT, przyjmują liberalny styl życia, odchodzą od judaizmu”.