„Wiosenne święta”. Lanie wody i świecka tradycja, czyli Wielkanoc w PRL
niedziela,
27 marca 2016
Szynka jako towar strategiczny, strzelanie z karbidu na wiwat i obfite polewanie z butelek po Kokosalu. Wielkanoc w PRL także od reporterów „Dziennika Telewizyjnego” wymagała sporej inwencji, bo jak tu wszystkich zrobić w jajo?
Święta Wielkanocne w PRL starano się zredukować do porządków, odpoczynku przy stole, rodzinnych wyjazdów, lanego poniedziałku i konkursów długości palm. Dopuszczalne było pokazanie budynku kościoła i absolutnie nic więcej. Oczywiście okres stalinizmu był w tej kwestii najbardziej rygorystyczny. W 1951 kiedy zbliżały się „wiosenne święta” prasa pisała, że rozpoczynają się dni odpoczynku w rodzinnym gronie, a dwa lata później informowano lakonicznie, że gazeta ukaże się po trzech dniach.
W latach 80. reporterzy „Dziennika Telewizyjnego” koncentrowali się na prezentowaniu zawodów, których przedstawiciele, mimo wolnego, muszą pracować. Chętnie sięgano też po wątki folklorystyczne – malowanie jajek i tradycyjne oblewanie wodą. Dokładano wszelkich starań, by nie wspomnieć o tradycji religijnej.
Jajko albo wiadro do wyboru
W świąteczny poniedziałek dziennikarzom było już łatwiej. Z pomocą szli wszyscy kultywujący tradycję lanego poniedziałku. Beata Chmielowska-Olech z „Teleexpressu” wspomina, że wtedy lane poniedziałki były jakby bardziej mokre. Toczyły się wojny podwórkowe. – Tylko po to wychodziło się z domu, by wzbudzić zainteresowanie polewających – mówi. Do wyboru miało się albo plastikowe jajko albo wiadro. Bywali też tacy, którzy rzucali z okien plastikowe torebki z wodą. Z jajkami był taki problem, że często opatrzone były wadą – wypadającą zatyczką. Z czasem przegrały konkurencję z butelkami plastikowymi po płynie do mycia naczyń. Jedną z najchętniej wybieranych broni była butelka po płynie Kokosal. Podobno konstrukcja korka pozwala polewać woda na imponujące wręcz odległości.
Dziennikarz sportowy Przemysław Babiarz zgadza się, że śmigus-dyngus był obfitszy 30 lat temu. Do ówczesnego arsenału dorzuca hydronetki, czyli zastępcze gaśnice, wyposażone w ręczne pompki, które młodzi ludzie wykorzystywali do polewania. – Niosły wodę nawet na 30 metrów – wyjaśnia dziennikarz. Beata Chmielowska- Olech podkreśla integracyjną rolę lanych poniedziałków, na które młodzież czekała z wielką niecierpliwością.
Babiarz opowiada także o kultywowanym jeszcze w latach 70. zwyczaju strzelania wielkanocnego na wiwat. – Z okazji Zmartwychwstania tuż po Rezurekcji młodzi ludzie strzelali na wiwat – mówi i wyjaśnia, że młodsi strzelali z korków, a starsi wykorzystywali do tego karbid i puszki. Zdarzały się także „zabawy” kiedy mieszanka wybuchowa lądowała w słupkach do siatkówki na boisku szkolnym tworząc swego rodzaju armatę. Dziennikarz podkreśla, że w tamtym okresie niewielu słyszało sylwestrowe fajerwerki. Za to wielkanocne strzelanie było chętnie kultywowane.
Gazeta do okien
Ale Święta Wielkanocne to także porządki, chętnie podkreślane w materiałach reporterskich „Dziennika Telewizyjnegov, by odwrócić uwagę od religijnego charakteru świąt. Prezenterka „Teleexpressu” pamięta, że wtedy nawet okna myło się nieco inaczej. Do sucha szyby wycierało się gazetą, która miała wypolerować je i pozbawić smug.
Przemysławowi Babiarzowi, który w latach 80 studiował w Krakowie święta kojarzą się przede wszystkim z podróżami do domu. Najpierw trzeba było wsiąść do pociągu. Odbywało się to różnymi drogami. – Wskakiwało się przez okno albo zanim pociąg ruszył z bocznicy przeskakując przez tory próbowało się wedrzeć do wagonu. Inaczej trzeba było liczyć się podróżą na stojąco w olbrzymim tłoku – wspomina. I choć przyznaje, że na niektórych trasach pociągów było więcej niż teraz, to jednak też znacznie więcej było podróżujących. – W tamtych czasach zmotoryzowany student to była rzadkość – dodaje.
Szynka towarem strategicznym
Ważnym elementem rzeczywistości lat 80. były kartki. Najtrudniej było dostać mięso. Szynka była towarem strategicznym. Dlatego, jak zauważa Babiarz, bardzo modne stały się wówczas zamrażarki, bo ludzie poza oficjalnym systemem kupowali pół świni i mieli zaopatrzenie na dłuższy czas. Mogli do świąt przygotować się z wyprzedzeniem.
Także komunikacja z rodziną nie była prosta, bo jeszcze na początku lat 80., by zadzwonić do rodziny niezbędna była wizyta na poczcie i zamówienie rozmowy w okienku. Po jakimś czasie urzędniczka wzywała do kabiny. Z czasem pojawiły się automaty telefoniczne. – Więc zbieraliśmy 10 i 20 złotówki, by raz w tygodniu porozmawiać z rodzicami – wspomina. Przed świętami do automatów ustawiały się długie kolejki. Jeśli ktoś wymiękał, pozostawały życzenia złożone za pośrednictwem świątecznych kartek pocztowych.