Tomasz Schuchardt dla tvp.info: gustuję w silnych kobietach
niedziela,
17 kwietnia 2016
– Z męską dojrzałością kojarzy mi się bohater „Nocy i dni” grany przez Bińczyckiego jako ten chłop, który bierze w rękę grudy ziemi i je wącha. Ten kraj, to pole. W takim moim stereotypie mężczyzny, do którego staram się dążyć, jest opiekuńczość, to, że ktoś, kto z tobą przebywa czuje się bezpieczny – mówi Tomasz Schuchardt, który w serialu „Bodo” wciela się w głównego bohatera. Aktor w rozmowie z tvp.info opowiada m.in. o tym, dlaczego zbyt często nie słyszał słowa „kocham”, dzięki komu jest aktorem i jak przeżywa swoje słabości.
Kiedy słyszysz „Eugeniusz Bodo” to jaka jest twoja pierwsza myśl?
W tej chwili Bodo kojarzy mi się z serialem. Przedtem był dla mnie twórcą międzywojnia, kojarzył się z piosenkami, nawet nie filmami. Przygodę z Bodo przeżywałem przez sześć miesięcy plus trzy miesiące prób - kawał życia poświęcony na jeden projekt.
Jak wyglądała twoja przygoda z tą rolą?
Na samym początku zostałem zaproszony na casting, miałem zaśpiewać piosenkę. Ekipa chciała sprawdzić, czy w ogóle słyszę, czy trzymam dźwięki. Nie mieli szansy tego wcześniej sprawdzić, bo w szkole nikt z producentów ani reżyserów tego serialu ze mną nie miał zajęć. Zaśpiewałem, spodobałem się i potem okazało się, że mam jeszcze trochę czasu do pierwszych zdjęć na doszlifowanie takich typowo technicznych i artystycznych kwestii. Musiałem nauczyć się śpiewać jego piosenki i trochę stepować.
Co było trudniejsze: śpiewanie czy step?
To dwa różne bieguny, ale o porównywalnej trudności. Na pierwsze lekcje przyszedł Atanas, który pracował nad serialem od strony muzycznej. Gdy się spotkaliśmy, nie było w nas wiary, że trzy miesiące pracy pomogą mi to jakoś okiełznać. Gdy zaczynaliśmy, byłem mocno zestresowany, miałem chore gardło. Potem okazało się, że to będą trzy miesiące pracy na granicy mojego głosu, bo na tym to polegało, żeby podnieść moje możliwości, żeby mój barytonowy głos poszedł nieco wyżej. Wyglądało to jak skrzek.
Jednym słowem musiałeś poskrzeczeć?
Tak i skrzeczałem tak właśnie trzy miesiące. Byłem przekonany, że to nic nie da. Potem, gdy pozwolono mi zaśpiewać normalnie, okazało się, że to pomogło. Podobnie było ze stepem. Kilka lekcji bardzo małych podstaw okazało się wystarczające, żeby zrobić dwie piosenki. Ujęcia, gdy stepuję, były tak dynamicznie, że wyglądało to na zawodowstwo (śmiech).
Co cię fascynuje w postaci Eugeniusza Bodo?
Chyba jego konsekwencja w dążeniu do celu. Chłopak znikąd wymyśla sobie, że zostanie kimś. Taka klasyczna historia od zera do milionera. Niewielu osobom się to udało. Trzeba mieć talent i upór w dążeniu do celu. On go miał, nie załamywał się. Jako amator w tamtych czasach miał naprawdę niewielkie szanse, żeby się przebić do światka artystów, udowodnić, że jest dobry, a tymczasem stał się gwiazdą międzywojnia. Za to go podziwiam. Bardzo mało wiemy o nim prywatnie. Trochę sprzedawał w gazetach, uchylał rąbka tajemnicy, ale to były wymijające odpowiedzi w stylu „Kocham psa i mamę”. Nie wiadomo, jaki był prywatnie, czy można go za tę prywatność cenić. A może właśnie za to, że potrafił tę prywatność zachować w tajemnicy. Ja sam staram się odcinać pracę od życia prywatnego i jak na razie mam spokój i bezpieczeństwo.
Czy nie jest tak, że ty w tej historii Bodo widzisz siebie, swoją drogę do aktorstwa?
Na pewno. Mamy bardzo podobną historię. Nie mogę powiedzieć, że mi się nie udało, bo wiele się udało i mam nadzieję, że to na razie tylko mały procent. Ze wsi Sobowidz, która jest małą popegeerowską wioską, z której trudno się przebić, trafiłem do dużego miasta. Co prawda nie marzyłem o aktorstwie, jak Bodo od małego, bo mogłem być również dobrze strażakiem czy policjantem, ale też po drodze zakochałem się w byciu aktorem.
Co sprawiło, że pomyślałeś: będę aktorem? Był jakiś film, a może osoba, która zaszczepiła w tobie tę miłość?
Oglądałem dużo filmów od dziecka, byłem kinomaniakiem. Lubiłem oglądać telewizję, kiedy nie miałem jeszcze telewizora w swoim pokoju, zakradałem się w nocy i oglądałem u rodziców. Nie kojarzyłem jednak w swojej głowie, że może bym spróbował zostać aktorem. W liceum wybrałem klasę matematyczno–fizyczną, potem miałem wybór między matematyką na politechnice albo historią na Uniwersytecie Gdańskim, a że przy okazji dostałem się do szkoły teatralnej, a nawet dwóch, to pomyślałem, że czemu nie. Dlaczego się tam znalazłem? Bo lubiłem uczyć się wierszy i spotkałem niesamowitego człowieka na swojej drodze. To był mój nauczyciel historii Stach Szulist. Pokazywał mi wiele artystycznych form. Zarzucał nas nimi. Próbowaliśmy wraz z przyjaciółmi i Stachem różnych form teatralnych. Robiliśmy Teatrzyk Zielona Gęś, „Buszującego w zbożu”. Wtedy Stach zapytał mnie, czy bym nie spróbował.
Co dziś Stach mówi, gdy widzi twoje sukcesy?
Nie mówimy sobie takich rzeczy typu: „Jestem dumny”, ale wiem, że jest i mam nadzieję, że wie o tym, że choć nie mówię mu „wielkie dzięki”, to jestem tu, gdzie jestem dzięki niemu, bo to on mi dał taką przestrzeń w głowie, że aktorstwo może być moje. Sam bym sobie tego nie wymyślił.
A gdy wracasz do siebie do Sobowidza, to jak jesteś traktowany?
Pamiętam sytuację, gdy mama i tata postanowili wziąć kredyt i wybudować sobie dom. Całe życie mieszkali z nami w bloku, w sześć osób na 54 metrach, więc chcieli wreszcie spełnić swoje marzenie. Przy tej okazji mama usłyszała, że ktoś na wiosce powiedział, że skoro syn w Warszawie, to na pewno wspiera. Nie wsparłem ich żadnymi pieniędzmi, nie miałbym takich możliwości, ale to mi uświadomiło, że ludzie sobie pewne rzeczy dopowiadają. A co do reakcji. Znajomi, którzy są na wsi, bo większość wyprowadziła się do okolicznych miast, myślę, że są dumni z tego, że człowiek od nas gra, robi coś takiego.
Powiedziałeś, że Stach nie prawi ci komplementów wprost, ale rodzice też cię zbytnio nie chwalą?
Pojawiła się kiedyś w prasie taka moja wypowiedź, którą moja mama mi czasem „wypomina”, że jak mogłem powiedzieć, że mnie nie kochała. Chodziło mi o to i zaznaczyłem to dobitnie, że nigdy w życiu nie czułem się niekochany. Zawsze się czułem kochany, wiem, że rodzice byli w stanie zrobić dla mnie wszystko. Samego słowa kocham nie słyszałem za często, bo ono nie było potrzebne. Nie potrzebuję tych słów i nie jest to kokieterią z mojej strony. My Polacy nie potrafimy zbytnio przyjmować komplementów i ja też tego nie umiem. Wolałbym ich nie słyszeć, bo nie wiem jak je odbierać, jak na nie reagować. Wystarczy wiedzieć, że jest dobrze. To się robi w prostych gestach – poklepaniu po ramieniu, buziaku w policzek, czy jak żona mnie uściska, kumpel zbije piątkę. To są rzeczy, które wolę bardziej niż słowa.
A co twój tata powiedział po obejrzeniu filmu „Chrzest” z twoim udziałem?
Pamiętam, że oglądaliśmy ten film całą rodziną w Gdyni. Po projekcji szliśmy sobie Redą, którą znamy, bo mieszkamy w tych okolicach. To była taka wycieczka po filmie, który był ciężki, po którym nie wiadomo co powiedzieć. Tata w pewnym momencie powiedział, że jak tak myśli, to też by tak zrobił, gdyby jego przyjaciel miał tak cierpieć. Marcin (reżyser – przyp.red.) zostawił furtkę dwojakiej interpretacji. Myślę, że tata sam nie wie, czy by tak zrobił, ale dla mnie to była ciekawa recenzja.
Jakie zasady panowały w waszym domu?
Zasada byłą taka żeby być dobrym człowiekiem. Rodzice byli w swoim wychowaniu konsekwentni. Zawsze mieli wspólne zdanie, nigdy się przy nas nie kłócili. Jak coś przeskrobaliśmy, to egzekwowali kary.
To ile razy musiałeś napisać swoje nazwisko?
Chyba z tysiąc razy (śmiech). To była kara za to, że napisałem swoje nazwisko przez „sz” na jakiejś klasówce. To była taka mała kara, żebym się nauczył je pisać poprawnie i dzięki temu się nauczyłem, i nigdy więcej nie pomyliłem. Tak samo było z tabliczką mnożenia. Tata mi mówił, że umiesz ją dopiero wtedy jak cię obudzą w nocy i będziesz potrafił odpowiedzieć na pytanie.
Być dobrym człowiekiem to twoje życiowe motto?
Tak. Być dobrym człowiekiem to dla mnie nie obrażać, nie oceniać pochopnie, dawać szansę na przebaczenie. Tata zawsze mi mówił żebym przebywał z osobami, które są tego warte. Jest takie stare porzekadło „albo jesteś człowiek, albo jesteś ch…”. Jak spotykasz dobrych ludzi na swojej drodze, to miej ich przy sobie, a jak spotykasz ch… to ich unikaj. Dlatego ja też konsekwentnie otaczam się taką grupą znajomych, którzy są wartościowi. Nie znam dzięki nim takiego pojęcia jak zły człowiek. Odcinam od siebie ludzi dwulicowych, a poza tym mam bardzo wybiórczą pamięć i potrafię szybko zapomnieć krzywdy.
Czym według ciebie jest dojrzałość w wykonaniu mężczyzny?
Dobre pytanie, choć nie wiem, czy potrafię na nie odpowiedzieć. Nie rozdzielałbym dojrzałości męskiej i żeńskiej. To generalnie odnośnie człowieka umiejętność wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje czyny. Z męską dojrzałością kojarzy mi się bohater „Nocy i dni” grany przez Bińczyckiego jako ten chłop, który bierze w rękę grudy ziemi i je wącha. Ten kraj, to pole. W takim moim stereotypie mężczyzny, do którego staram się dążyć jest opiekuńczość, to, że ktoś kto z tobą przebywa czuje się bezpieczny. Czasy się zmieniły, czym innym dziś jest to bezpieczeństwo. Dla mnie to ochrona przed całym syfem, który dociera z mediów, z telewizji, gazet. Chodzi o to, żeby dojrzały mężczyzna wcześniej to zdążył przeczytać, przejrzeć, odciąć i w tak dużym stopniu, jak tylko może pokazywać dziecku ładny świat.
Z tego co mówisz, wynikałoby, że podobają ci się eteryczne, delikatne kobiety do zaopiekowania właśnie, a ty wręcz przeciwnie, podobno gustujesz w silnych?
Tak, gustuję w silnych kobietach. Spotkałem wiele silnych kobiet, której nie zapytałem, to każda miewa chwile słabości. Gdy jest ktoś, kto jest obok, zawsze bliski, kto przytuli, to daje siłę. Ja się czuję silny, bo mam silną kobietę obok siebie. Dajemy sobie tę siłę nawzajem.
A jak ty przeżywasz swoje chwile słabości?
Potrzebuję zamknięcia, wpadam wtedy w siebie. To jest charakterystyczne dla mojej rodziny. Mama, tata, rodzeństwo też tak ma. Nie ma wśród nas ekstrawertyków, jesteśmy ludźmi, którzy chowają emocje. Inaczej niż rodzina mojej żony. Oni potrafią powiedzieć co czują, rozładować emocje, które w nich siedzą wspólnie. Konsekwencją tego zderzenia światów jest budowanie naszego związku. Ja potrzebuję się odciąć, a u Kamy potrzebna jest rozmowa, więc musimy się spotkać w połowie drogi. Ta walka trwa już osiem lat i wygląda na to, że to ja bardziej z tego biorę żeby się otwierać.
Podobno Schuchardt był zawsze dżentelmenem. Zawsze odprowadzał koleżanki po całonocnej imprezie?
Tak. Miałem przez to nieprzyjemności, bo byłem posądzany o to, że mam niecne zamiary, a to była zasada moja i paru kumpli. Nie wyobrażaliśmy sobie żeby o 3 w nocy w Krakowie puszczać kogoś samego, zwłaszcza, że czasem i w ciągu dnia było tam niebezpiecznie.
Skąd się wzięła ksywka Szuszu?
To wymyślił mój przyjaciel Piotrek Domalewski. Dykcyjnie moje imię i nazwisko jest zbitką spółgłosek „sz”. A jeszcze dodatkowo moje imię z bierzmowania to Szczepan, więc Tomasz Szczepan Schuchardt to niezły językowy łamanie. Dlatego zaczął mówi do mnie Szuszu żeby było krócej, ale żeby też nie kojarzyło się z Wielkim Szu. Fajnie to zagrało i dziś w moim rodzinnym domu młodsza siostra nie mówi do mnie inaczej, choć przez większość życia byłem Tomkiem.
Dlaczego Bodów jest dwóch?
Razem z Michałem Kwiecińskim i Michałem Rosą stwierdziliśmy, że 17-latkiem już nie będę i nie zrobimy ze mnie nastolatka, choćbyśmy bardzo chcieli i choćby była szansa na pół roku przygotowań. Antek ma naturalną łatwość, ciągotę do komediowania. Jest świetnym Bodziem, który nie zna życia i świata. A potem pojawia się już dorosły Bodo, który już trochę od życia dostał i zaczyna mu odbijać. Nie jesteśmy podobni. Przygotowując się do serialu, zastanawialiśmy się, czy powinniśmy znaleźć jakiś wspólny gest, który będzie nas łączył. Michał Kwieciński stwierdził, żebyśmy nie szukali czegoś takiego.
Musiałeś jakoś wchodzić w rolę po Antku? Doganiać go?
Nie. Upływ czasu jest wyraźnie zaznaczony. Pojawia się inny człowiek i ma prawo być inny. Jak przypomnę sobie siebie sprzed sześciu lat, to też byłem innym człowiekiem. Mam nadzieję, że głupszym, mniej opierzonym. Lubiłem tego Szusza, teraz też go lubię i nie mam problemu ze zrozumieniem, że w zależności od wieku jesteś jaki jesteś.
O czym marzysz? Dokąd zmierzasz?
Dziś do domu na obiad (śmiech). Mam nadzieję, że wiele przed mną. Marzę o kolejnych rolach, o tym, żeby moje życie prywatne było takie, jakie jest.
O roli ojca też marzysz?
Owszem, powoli o tym marzę. Jestem z wielodzietnej rodziny, więc to naturalna rzecz. Nie znam osób podobnych do mnie, które by nie miały takich marzeń o posiadaniu dzieci. Każdy z moich znajomych, który dziś ma dzieci, miał przynajmniej trójkę rodzeństwa.
A o jakiej kreacji aktorskiej marzysz?
Jest jedna, z którą nie do końca się rozprawiłem. To rola Stawrogina w „Biesach” Dostojewskiego. Mało kto się dziś szarpie na Dostojewskiego. Gdybym miał szansę, chciałbym spróbować. Może ktoś stwierdzi, że to zbyt prosty wybór i spodziewałby się po mnie czegoś lepszego.
Proste jest podobno najlepsze…
No tak. Mówię jak jest. Chciałbym się z tym pozmagać, bo to fajna zabawa to udawanie kogoś innego.