Kayah: Staram się być jak najlepszą wizytówką Polski
sobota,
7 maja 2016
– Lata nauki były mi bardzo potrzebne. Na pewno nie byłabym tu, gdzie jestem i kim jestem, bo na początku miałam tendencję do schrupania wszystkich swoich rozumów – mówi Kayah. Artystka, która ostatnie miesiące spędziła w trasie koncertowej, świętując 20-lecie płyty „Kamień”, występuje też na świecie. – Kiedy mogę podróżować z moją muzyką, to jest spełnienie moich marzeń – podkreśla piosenkarka.
Wokalistka, kompozytorka, autorka tekstów i jedna z najbardziej rozpoznawalnych artystek na polskiej scenie muzycznej od ponad 25 lat. Kayah najczęściej porusza się w klimatach folk, pop, soul i jazz. Swój pierwszy autorski album – „Kamień” wydała w 1995 roku. Płyta została świetnie przyjęta przez krytyków, a artystka od razu zyskała rzeszę wiernych fanów.
Od tego czasu Kayah wydała 10 albumów prezentujących jej fascynację muzyką folkową („Kayah i Bregović”, „Transoriental Orchestra”), klubową („Zebra”, „JakaJaKayah”, „Stereo typ”), soulową i jazzową (wspomniany „Kamień”, „Skała”), a nawet klasyczną („Kayah & Royal Quartet”). To na tych płytach znalazły się takie przeboje jak: „Za późno”, „Supermenka”, „Na językach”, „Testosteron”, „Prawy do lewego” czy „Śpij kochanie, śpij”. W jej dorobku znalazł się też krążek z cyklu „MTV Unplugged”, do którego to nagrania zaproszono ją jako pierwszą artystkę z Europy Środkowo-Wschodniej.
Czy ty w ogóle odpoczywasz?
– Fakt, że nie za bardzo umiem odpoczywać. Nawet jak gdzieś jadę na wakacje z takim celem, żeby czapka odpoczęła, to muszę sobie wynaleźć jakieś działania. Może to być zwiedzanie, ale intensywne, albo biorę robótki ręczne ze sobą, czy rzucam się na książki. Zawsze muszę coś robić, chyba że jest to morze. W przypływach i odpływach jest coś takiego magicznego, że potrafię się zawiesić i nie myśleć o niczym.
Byłaś niedawno w Azji, ale nie pojechałaś tam tylko odpoczywać.
– Rzeczywiście, graliśmy z „Transoriental Orchestra” na Bali Spirit Festival - fantastycznej, corocznej imprezie, którą organizuje Meghan Pappenheim, ale przy dużym udziale polskiej grupy wolontariuszy. Jest to festiwal nie tylko muzyczny, bo co prawda wieczorami odbywają się koncerty, ale w ciągu dnia są masowe medytacje, spotkania ze światowej sławy bioenergoterapeutami, a także sesje jogi.
Nie mogłam sobie odmówić zwiedzania, bo to jeden z najpiękniejszych zakątków, jaki do tej pory widziałam. Bardzo odpowiada mi atmosfera, która tam panuje, dzięki uduchowionej ludności miejscowej, hinduizmowi, który jest przyjazny i tolerancyjny. Do tego pyszne jedzenie, wspaniała pogoda, piękni ludzie, mekka boho i hippie z całego świata. Bali przebiło nawet karnawał w Rio.
Jak jadę na wakacje, to muszę sobie wynaleźć jakieś działania
Co ci takie podróżowanie po świecie daje muzycznie?
– Kiedy mogę podróżować z moją muzyką to jest spełnienie moich marzeń. Dzięki temu mogę opowiadać ludziom o Polsce, łamać stereotypy związane z naszym krajem, również muzyczne, jeśli chodzi o temperament, że nie jesteśmy tylko jasnymi Słowianami. Przecież Polska to bardzo bogaty i różnorodny kraj. Staram się więc być jak najlepszą wizytówką Polski.
Poza tym nawiązuję mnóstwo fantastycznych kontaktów, które mi się później przydają. Przede wszystkim mam coś, czego nikt mi nie zabierze, czyli niesamowite wspomnienia, które mogę dzielić z ludźmi, których bardzo lubię, czyli moim zespołem. To jest fantastyczne, że możemy te przygody przeżywać wspólnie.
Kiedy mogę podróżować z moją muzyką, to jest spełnienie moich marzeń
Śpiewasz w pięciu językach, czy odkryłaś w sobie poliglotkę?
– Nie, dopiero zetknięcie się przez parę dni na żywo z językiem uprzytamnia mi, że coś tam wiem. Moim wielkim marzeniem jest uczyć się języków obcych, odnajdować wspólne mianowniki i móc komunikować się bezproblemowo z ludźmi z innych kultur. To jest fantastyczna sprawa, bo jestem ciekawa ludzi. Mówienie językiem rozmówcy bardzo ułatwia kontakty i niweluje wszelkie bariery kulturowe. Ludzie doceniają fakt, że zadałeś sobie trochę trudu, żeby się do nich zbliżyć.
Uwielbiam też śpiewać różnymi językami. 22 maja gram w Dublinie z legendarnym zespołem Kila i muszę się nauczyć trudnych piosenek w bardzo starym narzeczu irlandzkim, które czasami brzmi jak hebrajski, a czasami jak nie wiadomo co. To ogromne wyzwanie i ile razy do tego podchodzę, to mnie przerasta. Jeszcze się nad tym nie pokłoniłam, ale muszę, bo czasu zostało niewiele, a nie mogę dać plamy. Śpiewałam w swoim życiu nawet po chińsku do filmu robionego w kooperacji i tak się przyłożyłam, że ponoć zaśpiewałam jak Chinka. Chińczycy mówili, że nie widząc mnie byli przekonani, że jestem stamtąd.
Moim marzeniem jest uczyć się języków obcych, to ułatwia kontakty i niweluje bariery
Ostatnie miesiące poświęcone były świętowaniu 20-lecia „Kamienia”. W jakim sensie to był początek?
– W każdym praktycznie. Jest to moja autorska płyta, do poprzedniej się nie przyznaję, bo była zrobiona dla kogoś innego. Ratowałam tyłek wytwórni, godząc się na to, żeby wejść za inną wokalistkę i nagrać tę płytę. Potem było 10 lat ciszy, ponieważ zerwałam kontrakt, a wytwórnia postanowiła oczernić mnie w środowisku.
Pozornie tylko nie miałam pracy, bo powstało z moim udziałem wiele płyt wybitnych polskich artystów, którym towarzyszyłam. To jest dla mnie ogromny powód do dumy, bo zawsze dawali mi wolną rękę we współtworzeniu, nigdy mi niczego nie narzucali. Dzięki temu nauczyłam się pracy w studiu i różnych mechanizmów, towarzysząc im na scenie. Wydaje mi się, że te lata nauki były mi bardzo potrzebne. Na pewno nie byłabym tu, gdzie jestem i kim jestem, bo na samym początku swojej drogi miałam tendencję do schrupania wszystkich swoich rozumów. Taka lekcja pokory była jak najbardziej na miejscu.
Powstało wiele płyt wybitnych polskich artystów, którym towarzyszyłam
Jaką rolę odegrali wówczas Grzegorz Ciechowski i Marek Kościkiewicz?
– „Kamień” powstawał dosyć długi czas. Zbierałam piosenki do szuflady i kiedy przypadkiem jedną z nich usłyszał Ciechowski, powiedział, że „jest czas już ruszyć z kopyta i stanąć na pierwszej linii frontu”. Tak się stało, chociaż miałam ogromne problemy z wydaniem tej płyty. Nikt, z racji pokutujących przez 10 lat pomówień, nie chciał nawet jej przesłuchać, nikt nie chciał się ze mną spotkać, porozmawiać. Nie pomagały prośby Edyty Bartosiewicz ani Renaty Przemyk, z którymi się wtedy bardzo przyjaźniłam, a były największymi gwiazdami swoich wytwórni.
To był właściwie przypadek, że o tym materiale dowiedział się Marek Kościkiewicz, który właśnie założył wytwórnię Zic Zac. Dał mi szansę, twierdząc, że „nie zarobi na tej płycie, ale będzie ją miał przynajmniej w katalogu”. Cieszę się, że się pomylił, bo płyta okazała się sukcesem, również dla wytwórni.
Nikt nie chciał się ze mną spotkać, nie pomagały prośby Edyty Bartosiewicz ani Renaty Przemyk
Zgadzasz się, że trafiłaś wtedy w niszę na polskiej scenie muzycznej?
– Coś w tym musi być. Zawsze miałam inklinacje do soulu, jazzu, a wtedy wszyscy ostro grali na gitarach. Sama nie wierzyłam, że ktoś może tego potrzebować. Wtedy też zaczęła się moja wielka przyjaźń z fanami, którzy do dziś są mi wierni, niezależnie od moich wyborów artystycznych. Nie zawsze muszę iść w kierunku, który mi pasuje. Publiczność szanuje mnie za moją wiarygodność, uczciwość artystyczną i przy mnie trwa. Jestem jej za to bardzo wdzięczna.
Teraz była okazja do spotkań z publicznością. Jakie były reakcje?
– To była masakra. Przez 20 lat, kiedy się spotykałam z fanami po koncertach, ciągle słyszałam: oj Kasia, weź coś zrób z tego „Kamienia”. Któregoś dnia mieliśmy naradę w Kayaxie (wytwórnia – red.) i padła propozycja, że nigdy nie miałam żadnego jubileuszu, a zbliża się 20-lecie i może zrobimy ukłon w stronę fanów. Miałam duże obiekcje, bo obawiałam się, że mogę być brutalnie oceniona jako ktoś, kto nic nowego nie robi, tylko musi po stare sięgać.
Dobrze, że się dałam namówić, ponieważ te nasze muzyczne spotkania pokazały mi, że są to artystycznie piosenki, które się nie starzeją, nadal są aktualne, pomimo że tyle lat minęło. Dzięki upływowi czasu, dobraniu odpowiednich muzyków, te utwory brzmią teraz jeszcze bardziej dojrzale. W końcu publiczność starzała się razem ze mną, więc odbieranie tych piosenek jest też zupełnie inne, aczkolwiek bazuje na wspomnieniach.
Fani są mi wierni, niezależnie od moich wyborów artystycznych
Po latach odkryłaś, w czym tkwi sukces Kamienia?
– Prawdopodobnie polega na tym, że udało mi się nazwać emocje, które przeżywali też inni. A z racji wieku przeżywaliśmy te same historie, czyli pierwsze zauroczenia, pierwsze zdrady, złamane serca, itd. Udało mi się ubrać to we właściwe słowa i te wszystkie wspomnienia powracają, dlatego koncerty były mega sentymentalne.
Czeka cię teraz finał w Warszawie.
– Koncert, który już się odbył w warszawskiej Stodole, nie pomieścił wszystkich chętnych i było nam bardzo przykro. Postanowiliśmy więc zamknąć trasę wielką klamrą w Warszawie, choć mam nadzieję, że jeszcze będę miała okazję zagrać z tymi muzykami. Spotkamy się 9 maja w warszawskiej Romie, sali eleganckiej, więc myślę, że te piosenki mają szansę zabrzmieć jeszcze inaczej.
Na tym nie kończę, ponieważ już 10 maja jadę do Torunia, 11 do Koszalina, a 12 do Gdańska, ale te koncerty gram z moim ukochanym kwartetem smyczkowym – Royal String Quartet. To dla tych, którzy stęsknili się za moimi piosenkami w aranżacji klasycznej. Potem 22 gramy w Dublinie, a później 12 czerwca w Londynie przeboje znane głównie z radia, czyli dla tych, którzy nigdy nie zagłębiali się bardziej w moje płyty.
Wyzbyłaś się już kompleksów, które doskwierały ci na początku kariery?
– To przychodzi falami, taka sinusoida. To zależy, co się w moim życiu akurat dzieje. Gdy jest dobrze, to się czuję dobrze, a jak się dzieje źle, to zaczynam grzebać i zastanawiać się, w czym tkwi problem. Czemu czegoś nie potrafię, albo czemu powielam formy relacji i wchodzę, choć nie można, do tej samej rzeki... (śmiech). Dobrze jest sobie zadawać takie pytania, niezależnie od tego, w jakim się jest wieku. Wszyscy mamy tak naprawdę jeden cel, czyli stawać się coraz lepsi, mądrzejsi i wiedzieć więcej o sobie i innych. Dzięki temu ja mogę pisać np. mądrzejsze teksty.
Jak dzieje się źle, to zaczynam zastanawiać się czemu wchodzę, do tej samej rzeki
Piszesz o pięknym świecie, w którym jest dużo brutalności. To płynie z twojego doświadczenia?
– Wiesz, przede wszystkim nie jestem ślepa i nawet jak piszę w osobie pierwszej, to niekoniecznie musi oznaczać, że piszę o sobie. Mam taką przypadłość, że zwierzają mi się zupełnie obcy ludzie, więc noszę w sobie brzemię naprawdę wielu tragedii. Nieraz rodzi to we mnie tak silne emocje, że opisuję je jak własne.
Moje życie też nie było usłane różami, w końcu jestem człowiekiem, jak każdy inny i spotykam ludzi, jakich wszyscy mamy szansę spotkać. „Kamień” jest płytą bardzo intymną, osobistą. Nie wolno jednak zapominać, że kiedy powstawał, to tabloidyzacji nie było. Nie musiałam się obawiać, że ktoś będzie wyjmować coś z kontekstu i budował historie mniej lub bardziej mi przychylne. To były cudowne czasy, telefony nie miały kamer, ale to se ne vrati.
Przygotowujesz na to swojego syna? Podobno masz z nim kłopoty wychowawcze.
– A powiedz mi, jaki rodzic nastolatka nie miałby nic do powiedzenia czegoś o buntach, niechęci do szkoły i nauki, niewybrednym słownictwie czy papierochach? To jest naturalna kolej rzeczy i sama pamiętam, jaka byłam jako nastolatka, choć mi w miarę szybko przeszło, a tutaj ten proces trwa trochę dłużej. Czy ja go przygotowuję? A które dziecko, jak powiesz, że gorące, nie dotknie palcem? On musi zbierać własne doświadczenia. Ile mogłam, to go chroniłam, nawet chwilami będąc nadopiekuńcza. Mam jedynie nadzieję, że dałam mu na tyle silne fundamenty, że jednak sobie w życiu poradzi.
Poświęciłaś się też byciu promotorem młodych artystów. Jak się odnajdujesz w tej roli?
– Cudownie, tym bardziej, że dzięki temu mam kontakt ze wspaniałymi artystami, od których nawet jeśli są młodsi, mogę się wiele nauczyć. To fajne, że mogę podzielić się swoim doświadczeniem, które zebrałam, niekoniecznie fajnym i być może dlatego jestem wydawcą z ludzką twarzą. Cieszą mnie sukcesy naszych artystów jak moje własne, a także martwią klęski, jak moje własne.
Są z nami w Kayaxie nie tylko młodzi artyści, ale też artyści wielce renomowani, którzy nam zaufali, pomimo że byliśmy tylko kumplami. To jest niesamowite, bo jest Rojek, HEY z Kasią Nosowską, a teraz przyszła nasza „najmłodsza koleżanka”, czyli Kasia Kowalska. Pomimo, że ktoś mógłby tak pomyśleć, to nie boję się konkurencji. Zawsze wierzyłam, że muzyka to nie sport, tu się nie da zmierzyć, zważyć, ani czasu ani długości utworu. Fajnie móc współistnieć i sobie nie przeszkadzać w pełnym zaufaniu.