Żona Barei: Leżał na tapczanie i pisał scenariusze
piątek,27 maja 2016
Udostępnij:
– Zerkam głównie na drugie plany i odkrywam przedmioty, które Staszek wynosił z domu w charakterze rekwizytów. Na przykład dosyć niedawno odkryłam w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przenośny grill elektryczny, który przywiozłam kiedyś z Niemiec. Lubię też patrzeć na męża, który czasem gdzieś się pokazuje – mówi Hanna Kotkowska-Bareja, wdowa po reżyserze Stanisławie Barei. Tylko nam opowiada o tym, jaki prywatnie był jej mąż, jak pracował i w czym poza reżyserią mógłby się odnaleźć.
Został aktorem komediowym przez Wiesława Gołasa, który rozśmieszał go na scenie, a do roli Marysi w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przekonał go upór Stanisława Barei. Wojciech Pokora zmarł 4 lutego 2018 r.
Jakie jest pani pierwsze wspomnienie związane z mężem?
Nie ma nic wspólnego z „Misiem” (śmiech). To było znacznie wcześniej. Poznaliśmy się w 1956 roku na planie filmu Antoniego Bohdziewicza „Szkice węglem”. Należałam wówczas do klubu filmowego. Reżyser zaczepiał na jednym z pokazów dziewczyny o słowiańskim wyglądzie i tak zostałam zaproszona na zdjęcia próbne, a potem do Buska, gdzie ekipa kręciła film. Mój mąż był wtedy asystentem. Po zdjęciach próbnych razem jechaliśmy do Warszawy i rozmawialiśmy o książkach.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Ależ skąd. Wtedy był dla mnie po prostu bardzo interesującym człowiekiem, który czyta te same książki. Rozmawialiśmy o nich jeszcze długo po tej wspólnej podróży, a potem do końca życia. Moja wiedza nie była tak kompletna jak jego. Ja korzystałam tylko z zasobów bibliotek publicznych, a mój mąż ze zdobyczy antykwarycznych. Spotykaliśmy się, gdy tylko czas nam na to pozwalał, bo ja mieszkałam w Warszawie i pracowałam w Muzeum Narodowym, a on w Łodzi. Po dwóch latach Staszek przeprowadził się do Warszawy. Pobraliśmy się w 1958 roku.
Jaki on był?
Pogodny i wesoły. Uważałam, że to nie tylko inteligentny i oczytany, ale również mądry życiowo człowiek. Mimo jego zawodu, nie był gościem w domu. Bardzo lubił tu pracować, czytać, pisać scenariusze.
Jak pracował?
Bardzo intensywnie. Zawsze bardzo dokładnie, precyzyjnie przygotowywał się do tego, co miał do zrobienia, a potem bardzo szybko kręcił. Uważał, że najdroższy w filmie jest czas. Jego pomysły i scenariusze powstawały piętro wyżej (spółdzielczy segment, w którym mieszkał Stanisław Bareja znajduje się na Mokotowie – przyp. red.). Leżał na tapczanie, odpoczywał, czytał i pisał.
Wiele osób, które go znały, twierdzi, że problemy z cenzurą oraz krytyka ze strony niektórych kolegów sprawiły, że zaczął chorować?
Chorować zaczął dosyć wcześnie. Nie wiem, czy to było głównym powodem, ale myślę, że dużo problemów zdrowotnych mężczyzn, nie tylko mojego męża, to wynik nieodpowiedzialnego stosunku do siebie, zachowania w latach młodości. Lekceważenie snu, wypoczynku, nadmiar rozrywek. To wszystko nie ominęło również mojego męża. W młodości, na studiach, bawił się bardzo dobrze. Potem, kiedy się pobraliśmy, sięgał po alkohol tylko kilka razy w roku, podczas rodzinnych imprez czy spotkań towarzyskich u przyjaciół. Dbanie o siebie ze strony Staszka rozpoczęło się trochę za późno. W Szkole Filmowej wszyscy mieszkali skoszarowani, uciekali w rozrywki, bo to był czas po wojnie. Staszek problemy z sercem zaczął mieć w połowie lat 70. Potem miał operację serca, założono mu bajpasy.
Co było przyczyną jego śmierci?
Często znajduję informacje, że umarł na zawał. To nie był zawał, tylko wylew. Po operacji musiał brać leki rozrzedzające krew. Kiedy zmarł, przez kilka dni walczyłam z milicją, która nie chciała mnie wypuścić z Polski, bo mąż zmarł w Essen, gdzie pojechał na stypendium. Wydawało mi się wtedy, że jeszcze mogę coś zrobić, jakoś mu pomóc. Leżał w szpitalu, przez trzy dni, nie odzyskał przytomności. Gdy dotarłam w końcu do Niemiec, już od paru godzin nie żył. Powiedziano mi, że to było nie do uratowania. Byłam wściekła na milicję.
Zawsze bardzo dokładnie, precyzyjnie, przygotowywał się do tego, co miał do zrobienia, a potem bardzo szybko kręcił
Czemu nie chcieli pani wypuścić?
Twierdzili, że te telegramy ze szpitala, z muzeum, gdzie mąż pracował, są po to, żebym mogła wybrać wolność. Dziesiątki razy wspólnie wyjeżdżaliśmy za granicę. To dowodziło tylko głupoty. Gdy dawali nam paszporty, nie kojarzyli, że jesteśmy małżeństwem i pewnie dlatego te paszporty dostawaliśmy. Tak samo było w 1967 roku, gdy mąż kręcił „Żonę dla Australijczyka” na Batorym. Umieszczono nas w osobnych kabinach, nie skojarzono, że możemy być małżeństwem. Milicjanci doszli do wniosku, że chcę uciec, a Staszek był umierający.
Po co pojechał do Essen?
To było stypendium. Miał nakręcić film dokumentalny na temat zbiorów Folkwang Museum, w którym ja wcześniej realizowałam wystawy tkanin i rzeźb z mojego Muzeum. Gdy w ramach rewanżu pracownicy tego muzeum przyjechali do Polski, trafili do nas do domu na kolację, bo nie było nas stać na restauracje, a mąż wspaniale gotował. Okazało się podczas rozmowy, że mój mąż jest filmowcem. Szalenie się ucieszyli, bo nie było ich stać na angażowanie do muzealnego studia filmowego miejscowych reżyserów, za to opłacało im się zaproszenie Polaka na stypendium. Ten ostatni raz był trzecim wyjazdem Staszka do Niemiec. Nie był specjalnie zdrowy, ale od operacji minęły cztery lata, brał leki, więc nic nie wskazywało, że coś złego może się stać. Zmarł ósmego dnia pobytu. Za każdym razem, gdy wyjeżdżał, wykupywał polisę. Pojechałam do naszego konsulatu w Kolonii ze znajomą, która pożyczyła mi pieniądze, aby zapłacić za szpital, kremację, której mąż sobie życzył. Potwierdzono ważność polisy i obiecano, że w Warszawie natychmiast odzyskam tę sumę. Nie byłam w stanie zrobić tego z pensji muzealnej. Następnych osiem lat zajęło mi procesowanie się z TUiR WARTA. Po wszystkich moich wygranych rozprawach Towarzystwo odwoływało się, a marka niemiecka powoli taniała. W końcu zwróciłam pieniądze.
Czy mąż był pamiętliwy wobec swoich krytyków?
Starał się nie przejmować tym, co słyszy na swój temat. Nie czytał tego, co piszą. Niestety jego mama pieczołowicie zbierała wszystkie wycinki z gazet na jego temat. Czytał więc to, co nazbierała. Miał swoich ulubionych wrogów i gdy miał okazję pokazać ich pośrednio w tym, co kręcił, to robił to. Do takich dwóch uwiecznionych należeli Kazimierz Kutz i Bohdan Poręba.
Twierdzili, że te telegramy ze szpitala, z muzeum gdzie mąż pracował są po to żebym mogła wybrać wolność
To Kutz wymyślił pojęcie „bareizmu”?
Nie. Ono powstało wcześniej, w Szkole Filmowej. Było określeniem pozytywnego sposobu żartowania Staszka. Mąż już po skończeniu szkoły prowadził z Januszem Wejchertem rubrykę na ostatniej stronie „Tygodnika Łódzkiego”, która nazywała się „Huśtawka”. Te absurdalne żarty też kojarzyły się z bareizmem.
Bywała pani pierwszym recenzentem jego filmów?
Nie. Oglądałam, przychodziłam na zdjęcia, choć nie robiłam tego zbyt często. Czytałam scenariusze, przepisywałam je na maszynie, ale nie recenzowałam. Jedynym filmem, w jaki miałam wkład, był „Poszukiwany, poszukiwana”.
Inspiracją do scenariusza była prawdziwa historia?
Gdy byłam kustoszem w muzeum, pewnego dnia wezwał mnie wicedyrektor, abym wydała artyście zdeponowaną wcześniej przez niego rzeźbę, po którą ów się zgłosił. Rzeźbę wydałam, ale dyrektor nie dopełnił wszystkich papierkowych formalności. Po kilku latach artysta, mocno leciwy, próbował znów odebrać tę samą rzeźbę. Po długich poszukiwaniach udało mi się (już w archiwum) znaleźć kopię przepustki zezwalającej artyście na wyniesienie rzeźby.
To był też jedyny film, który kręcono w państwa domu?
Nasz dom, a właściwie pokój na piętrze zagrał na początku i końcu tego filmu. Ten pokój ma okna z dwóch stron. Okazało się, że na dachu można postawić kamerę i nakręcić sceny w nim. To był pokój syna, więc na dwa dni musiał się z niego wyprowadzić. Potem powiedziałam, że już nic nie będzie kręcone w naszym domu. Ekipa filmowa to był najazd na dom. We wszystkich umywalkach pety, resztki po truskawkach, bo to była wiosna. Okazało się, ze wyposażenie domu, zostało wykorzystane jako rekwizyty. Zobaczyłam na aktorce mój pasek, zagrała moja peruka. Przez ogródek przeciągnięte były kable, więc wiadomo, co się stało z kwiatami. Jedyne, co udało mi się wywalczyć, to zatrudnienie studenta, który umył schody. Potem Staszek kręcił niektóre ujęcia blisko domu, ale w domu już nie.
Pani nie grała w jego filmach, ale dzieci tak?
One chciały, a ja nie. Wystąpiłam przypadkowo w scenie kręconej na Batorym w filmie „Żona dla Australijczyka”. Razem z żoną operatora zostałyśmy uchwycone w scenie tańca Mazowsza.
Jakim Bareja był ojcem?
Uważałam, że zbyt łagodnym dla dzieci. On był od rozrywek, ja od wymagań. Mąż bardzo dobrze rysował. Gdyby zajmował się tym w życiu, też by osiągnął sukces. Pisał ilustrowane listy do nich, robił im gry planszowe, czasem gdy córka wracała ze szkoły, musiała rozwiązywać zagadki, by znaleźć gumę do żucia ukrytą w pralce. Potem gdy dzieci dorosły zabierał je do kina, teatru, zachęcał do czytania. Razem jeździliśmy na wakacje.
Czy pani mąż był rozpoznawany jako „ten Bareja”?
A skąd. To nie były czasy, kiedy reżyserzy byli znani. Dopiero po tym, jak pojawił się w kilku filmach i kilka nakręcił, rozpoznawano go w okolicy.
Nie było żadnych profitów?
Owszem, mąż był znany w paru sklepach w okolicy, ale nie zauważyłam żadnych profitów z tego powodu, poza tym, że panie się do niego miło uśmiechały.
Szynka spod lady się nie trafiała?
Czasem się trafiała, ale z innego powodu. Ciotka męża prowadziła przez jakiś czas sklep mięsny na Saskiej Kępie. Od czasu do czasu można było u niej coś zdobyć. Kiedyś przyjechała do nas z Paryża moja siostra z mężem i córeczką. Staszkowi udało się zdobyć wielką polędwicę wołową. Nie pamiętałam wtedy, kiedy coś takiego widzieliśmy. Karmiliśmy tym naszych gości przez tydzień. Moja siostra zastanawiała się, czemu wciąż jemy to samo. Trudno jej było zrozumieć, że dla nas w tamtych czasach to było święto. A Staszek dwoił się i troił, żeby wyczarowywać z tego różne specjały. A to zrazy, a to befsztyki, a to jakieś sztufady. Ja byłam tylko pomocą kuchenną. Sam wolał rządzić w kuchni.
Był w tym mistrzem?
Zdecydowanie. Wszystko, czego się dotknął, zamieniał w niesłychanie smaczne dania. Zdumiewało mnie to, często wydawało mi się, że nie ma nic w lodówce, przychodzili goście, a on wyczarowywał przyjęcie. Gotować nauczył się sam. Jeszcze w Szkole Filmowej pisał do mamy listy i prosił o przepis na gotowanie ryżu. Nauczył się gotowania przez kilka lat samodzielnego życia, a potem naszego wspólnego, gdy ja nie zdradzałam entuzjazmu do siedzenia w kuchni. Po operacji, w prezencie od jednego z kustoszy dostał włoską książkę kucharską. Jak się ją czytało, co jest potrzebne do przyrządzenia potraw, to nam włosy na głowie dęba stawały. Do dziś mam tę książkę w domu i czasem ją przeglądam.
Jego ulubionym pojazdem był podobno rower?
Do dziś leży w piwnicy. Stale na nim jeździł do pracy, jeździł też przed operacją. Zasugerowano mu, żeby schudł i zrzucił prawie 20 kilogramów. Nie mogłam wtrącać się do tego. Tak było z uwagami o paleniu papierosów. Powiedział, że jak będę mu zwracała uwagę, to będzie palił więcej. Pewnego dnia przyjechał do mnie na wystawę i powiedział, że rzucił palenie. Nie skomentowałam tego, więc zapytał, dlaczego się nie cieszę. Powiedziałam, że boję się odezwać, bo jeszcze wróci do nałogu. Nie wrócił.
Kłóciliście się?
Ja się czasem obrażałam o różne rzeczy, przeważnie dotyczące dzieci. Jego ulubionym powiedzonkiem było „panie dziejku”.
Gotować nauczył się sam. Jeszcze w Szkole Filmowej pisał do mamy listy i prosił o przepis na gotowanie ryżu
Stanisław Bareja zmarł w Essen (fot. PAP/Witold Rozmysłowicz)
Powiedziała pani, że często podróżowaliście. Podczas jednej z podróży przemycaliście maszynę drukarską?
Ktoś w jednym z tekstów zasugerował, że mąż jeździł za granicę na handel. To straszna bzdura. Gdy zaangażował się w działalność podziemnej oficyny wydawniczej NOWA, okazało się, że jakość druków, które do nas docierają, jest marna. Wtedy Staszek zaoferował, że może przywieźć powielacz. Mieliśmy starego mercedesa. Gdy wyruszyliśmy do Grecji, już pod Krakowem wpakował się w nas san. Wbił się w bok naszego samochodu, najbardziej pokiereszowani byli Staszek i nasz syn, który siedział z tyłu.
I co było dalej?
Wróciliśmy tego samego dnia do Warszawy, a po dwóch tygodniach wyjechaliśmy znowu, tym razem maluchem, już tylko na Słowację i Węgry. Na szrocie w Wiedniu kupiliśmy szybę do mercedesa. Rurki i inne części offsetu poukładaliśmy, gdzie się tylko dało. Jednak część tej maszyny jechała na dachu razem z tą wielką szybą, która wyglądała jak kajak. W środku wieźliśmy bakłażany i inne warzywa. Często przewoziłam książki, a że nie chciałam, aby ktokolwiek mi w nich grzebał, więc położenie na wierzchu warzyw było idealnym dla nich kamuflażem. Usiadłam za kierownicą, bo stwierdziłam, że mniej problemów będzie, jak mnie złapią, a na przejściu granicznym zanudziłam celnika opowieścią o tym, co wieziemy i co z tymi bakłażanami można zrobić. Odkryłam ten sposób już wcześniej, gdy celnik zauważył u mnie niemiecki tom przemówień papieża i wdał się ze mną w dyskusję o tym, czy Jan Paweł II pisze w nich coś o Polsce. Gdy nas puścili, zatrzymaliśmy się na najbliższym parkingu, odtańczyliśmy taniec radości i sfotografowaliśmy nasze auto z szybą do Mercedesa na dachu.
Wraca pani do filmów męża?
Oglądam je od czasu do czasu. Tym bardziej, że w wersjach cyfrowych mają lepszy obraz, co istotne – dźwięk. Zerkam głównie na drugie plany i odkrywam przedmioty, które Staszek wynosił z domu w charakterze rekwizytów. Na przykład dosyć niedawno odkryłam w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przenośny grill elektryczny, który przywiozłam kiedyś z Niemiec. Lubię też patrzeć na męża, który czasem gdzieś się pokazuje.
Czy gdyby dziś żył, miałby co robić?
Miałby co robić, ale z czym by się spotkał, nie wiem.
A kontynuacje tego, co robił, według pani mają sens?
Ta rzeczywistość, którą mąż przedstawiał, już nie istnieje, a próby jej przedstawienia w kontynuacjach, jak „Dylematu 5”, nie udały się. To już zamknięty rozdział.
Zdjęcie główne: Reżyser Stanisław Bareja na planie filmu „Brunet wieczorową porą” w budynku obok willi Moja przy ul. Sienkiewicza 9. Konstancin-Jeziorna 1976. Fot. PAP/Witold Rozmysłowicz