Monika Brodka: Wizerunek musi być spójny z muzyką, którą tworzę
sobota,
11 czerwca 2016
– Tkwienie w jednym gatunku muzycznym jest dla artysty niespecjalnie rozwojowe. Ja dążę do rozwoju – mówi Monika Brodka, która wydała właśnie anglojęzyczną płytę „Clashes”. Krążek ukazał się w całej Europie. Na jesień artystka planuje koncerty w ramach trasy europejskiej.
Jak się robi karierę międzynarodową, trudniej niż w Polsce?
– Nie wiem, jak się robi (śmiech). Nie traktuję tego w tych kategoriach. Po prostu, jak w każdej pracy, ludzie dążą do rozwoju i wspinania się wyżej po szczeblach kariery. Naturalną rzeczą było to, że kolejnym krokiem jest wyjście za granicę i pozyskiwanie nowych słuchaczy.
Cieszę się bardzo, że ta płyta ukazuje się międzynarodowo i wiele osób ma szansę zapoznać się z moją twórczością. Na pewno jest to wolny proces i konsekwentne działania, ale cieszę się z pozytywnego odbioru i dobrych recenzji, które się ukazały. Trzymam kciuki, żeby się to dalej rozwijało.
Pomogły występy na tzw. showcasach i zagraniczny producent?
– „Showcasowe” koncerty na pewno pomagają zaistnieć w świadomości ludzi z branży muzycznej, do których są skierowane. Nie są to koncerty dla regularnej publiczności. Zagrałam ich bardzo dużo i to spowodowało, że moje nazwisko się przewijało. Ludzie przychodzili posłuchać, jak sobie radzimy. Z kolei obecność Noah (Georgesona – przyp. red.) na płycie przede wszystkim wpłynęła na to, że płyta dobrze brzmi i miło się jej słucha, bo on jest specem od brzmienia i bardzo pieczołowicie się tym zajmował.
Naturalną rzeczą było wyjście za granicę i pozyskiwanie nowych słuchaczy
Jak przyjmuje twoją twórczość zagraniczna publiczność?
– Na pewno z zaciekawieniem. Przychodzą posłuchać muzyki, której jeszcze nie znają i przekonać się, czy im odpowiada, czy nie. W Polsce jest kultura chodzenia na koncerty, dużo się dzieje i ludzie są przyzwyczajeni do poznawania nowych artystów. Z kolei w Londynie jednego wieczoru odbywa się 15 innych takich imprez. To, że pojawi się na moim występie garstka nowej publiczności, jest dla mnie bardzo ważne.
Lubię grać materiał z tej płyty, mimo że nie jest łatwy. Na jesień planujemy trasę europejską i będzie to moment, kiedy regularnych koncertów biletowanych dla zagranicznej publiczności będzie więcej.
Jak wypali to masz ambicję, żeby podbić Stany Zjednoczone?
– Wszystko dzieje się małymi krokami. Myślę, że rynek brytyjski i amerykański to dwa najtrudniejsze, najbardziej wymagające i zjadające artystów rynki. Jeżeli pojawi się możliwość wyjazdu do Stanów i zagrania tam trasy koncertowej w kilku miastach, to na pewno będzie super.
Grając koncert w Londynie, to jednego wieczoru odbywa się 15 takich imprez
Jakim wyzwaniem była praca nad płytą „Clashes”?
– Dużym dla mnie samej, bo zdecydowałam się napisać wszystkie utwory, również teksty. Współprodukowałam tę płytę, więc wzięłam na swoje barki dużo większe zadanie niż przy „Grandzie”. Często nie miałam dystansu do tego, co robię, więc konsultowałam moje poczynania z bliskimi. Miałam wiele momentów zwątpienia, czy to, co robię jest ciekawe, wartościowe i fajne. Zatem wyzwaniem było mierzenie się ze swoją niewiarą w siebie.
Praca z nowym producentem w obcym miejscu i innym języku była czymś, co na początku powodowało u mnie stres, a później okazała się naprawdę ciekawa. Teraz tęsknię za czasem, który spędziłam w Los Angeles. Pisanie tekstów po angielsku też było czymś nowym, bo zależało mi, żeby były poetyckie, a nie banalne. Proces był bardzo długi i żmudny, ale na koniec ogromna satysfakcja.
Piosenka „Horses” powstała podobno na kanapie w Nowym Jorku. Tak zwykle tworzysz?
– Te kompozycje powstawały w kilku miejscach. Pracę rozpoczęłam w drugiej połowie 2013 roku, kiedy przebywałam w Nowym Jorku. Pogrywałam sobie często wieczorami na gitarze, rejestrując jakieś pomysły na telefonie. Jednym z pierwszych pomysłów na utwór, który przyszedł mi do głowy, była właśnie piosenka „Horses”. Część kompozycji powstała w Warszawie, w moim mieszkaniu, więc te miejsca jakoś wpływały na mnie, jak pisałam.
Wyzwaniem było mierzenie się ze swoją niewiarą w siebie
Na tej płycie powracasz do muzycznych wspomnień. Stąd obecność żywych instrumentów, takich jak organy kościelne?
– Organy na pewno były jednym z pierwszych instrumentów, które zakodowałam w mojej pamięci jako dziecko. To jest serce tej płyty, a wokół niego idą różne żyły, które mniej lub bardziej są związane z muzyką klasyczną i orkiestrowym instrumentarium.
Jest wiolonczela, klarnet, obój, kotły orkiestrowe, dużo perkusjonaliów, piła, theremin, kalimba, marimba i to wymieszane z dużą ilością gitar, które są przepuszczone przez dziwne efekty, co tworzy bazę tej płyty.
Nigdy nie chciałaś odcinać kuponów od raz zdobytej miłości fanów?
– Wydaje mi się, że tkwienie w jednym gatunku muzycznym jest dla artysty niespecjalnie rozwojowe. Ja głównie dążę do rozwoju, żeby wytyczać sobie cele i zdobywać nowe umiejętności. Ta płyta jest ogromnym rozwojem, który we mnie nastąpił od czasów „Grandy”.
Zdaję sobie sprawę z tego, że jest ona trochę pod włos, jeśli chodzi o oczekiwania słuchaczy i fakt bycia naczelną rozkręczaczką imprez w tym kraju. Jest po prostu zapisem moich ostatnich kilku lat i tym, co wypłynęło ze mnie bardzo instynktownie. Bardzo zależało mi na tym, żeby nie tworzyć muzyki, która jest skalkulowana na sukces, płyty pod publikę. Liczę, że znajdą się ludzie, którzy mają podobną wrażliwość do mojej i z tego, co widzę i czytam, tak się już stało.
Organy to serce tej płyty, a wokół niego idą żyły związane z muzyką klasyczną
Kayah ostatnie miesiące spędziła w trasie koncertowej z okazji 20-lecia płyty „Kamień”.
zobacz więcej
Potrzebowałaś takiego zwrotu, bo to jest coś kompletnie innego niż poprzednia płyta?
– Nie wiem, czy to jest jakiś zwrot, ale wydaje mi się, że artyści mają różne fazy i różne momenty. Chociażby David Bowie się zmieniał i wchodził w nowe role, tworzył nowe postaci, a jego płyty były inspirowane tym, czego akurat słuchał, czym był zafascynowany. Może ta płyta brzmi inaczej, bo są to moje kompozycje, taki najbardziej autorski projekt.
Spoiwem wszystkich płyt jest mój głos i melodie, które są na tej i poprzedniej płycie. Instrumenty to tylko narzędzia, którymi się posługuję, żeby skomponować dany utwór. Nie czułam, żeby muzyka elektroniczna była dla mnie nadal ważna i że mam tam coś do powiedzenia. Byłam tym już trochę zmęczona i chciałam wrócić do bardziej akustycznego grania.
Ta płyta brzmi inaczej, bo to mój najbardziej autorski projekt
Kasia Nosowska i Jacek Chrzanowski z HEY o wizjach apokaliptycznych i przechodzeniu na drugą stronę.
zobacz więcej
Jak sobie radzisz z presją na co dzień, bo to jedna z bardziej wyczekiwanych płyt w Polsce?
– To jest coś, na co nie do końca mam wpływ. Potrzebowałam trochę czasu dla siebie i ucieczki od presji, która była na mnie nakładana po to, by móc stworzyć album w spokoju. Dużo gotuję i długie godziny siekania są bardzo medytacyjne i wpływają na mnie dobrze, np. patroszenie ryb. (śmiech) Lubię takie czynności, one mnie relaksują i wtedy nie myślę o żadnej presji.
Są też twórcze?
– Bardzo, bo kocham gotować. Zestawianie składników ze sobą jest jak komponowanie.
Inną inspiracją są podróże. Które z nich odcisnęły piętno w tekstach?
– Na pewno cały mój pobyt w Stanach, w Nowym Jorku i Los Angeles był bardzo twórczy i kreatywny, bo naładował mnie artystycznie. Wizyta w Japonii też była bardzo ciekawa i jest to miejsce, do którego bardzo chciałabym wrócić i spędzić tam jeszcze więcej czasu. Z kolei wycieczka do Meksyku zainspirowała tekst piosenki „Santa Muerte”. Jakbym miała podsumować czas, który spędziłam w Warszawie, a czas w podróży, to szala by się mocno przechyliła na czas spędzony w podróżach. W zeszłym roku w domu byłam może trzy miesiące.
Potrzebowałam ucieczki od presji, by móc stworzyć album w spokoju
Masz nie tylko muzyczny, ale też wizerunkowy pomysł na siebie. Skąd się to bierze?
– Modą interesuję się od zawsze i lubię działać na wielu polach, nie tylko wydając krążek z muzyką, ale także starając się znaleźć jakiś obraz, który dobrze do tej muzyki pasuje. Wizerunek musi być spójny z muzyką, którą tworzę.
Pracowałyśmy nad nim z moją przyjaciółką Vasiną, z którą współpracuję od wielu lat. Wynika on z wielu inspiracji, płynących ze sztuki, fotografii, malarstwa. Chyba najmniej z mody, ze względu na to, że nie chcemy kopiować czegoś, co już było wymyślone, tylko miksować rzeczy z różnych dziedzin, żeby powstało z tego coś nowego.
Wyjazd do Japonii wzbogacił cię o kilkanaście kompletów kimono. Będą wykorzystywane podczas występów?
– Pewnie tak, bo lubię przywozić z podróży różne znaleziska. Jestem typem szperacza i zawsze udaję się do second-handów, sklepów z nowymi rzeczami, wszystko to jakoś później miksuję. Będę to zakładać na koncerty i ten miks szat liturgicznych z lat 70. XX wieku i estetyki japońskiej jest moim nowym wizerunkiem.
Materiał z płyty jest trudny. Czy w planach są koncerty?
– To jest bardzo różnie, dlatego że częściowo gramy w poszerzonym składzie i wtedy jest 11 osób na scenie. Staramy się oczywiście jak najlepiej oddać to, co zostało zarejestrowane na płycie. Te wersje piosenek trochę się zmieniają. Są bardziej uproszczone w składzie 6-osobowym, który jest podstawowy, ale myślę, że z czasem będą przybierać bardziej koncertowe wersje, być może wydłużone, być może rozbudowane. Na razie staramy się zagrać tę płytę tak, jak została zarejestrowana.