„Lekarz musi wierzyć w sukces”
czwartek,
7 lipca 2016
– Jest cała masa nowotworów, które dają przerzuty do kości. One muszą być załatwiane w sposób radykalny, jednak amputacje to ostateczność. Walczymy o zabiegi oszczędzające, zakładamy endoprotezę lub leczymy inną metodą – mówi dr Jerzy Nazar, jeden z najlepszych w Polsce onkologów ortopedycznych. Ostatni sukces jego zespołu to usunięcie 17-kilogramowego guza z pachwiny pacjenta.
Podobno panicznie bał się pan widoku krwi?
Przełamałem to w sobie po pierwszym roku (studiów), jak poszedłem na praktykę do szpitala położniczego, gdzie lekarze robili cesarskie cięcia. Nie dość, że widziałem operację, mogłem w niej uczestniczyć, to jeszcze widziałem coś cudownego – to, jak nowe życie wychodzi na świat. Te dwie rzeczy stworzyły mieszankę wybuchową. Stwierdziłem, że widok krwi nie jest dla mnie taki straszny, że to normalne, a krew wcale nie pryska na prawo i lewo, tak jak to czasem widać na filmach.
Koleżanki, zanim się pan przełamał, wysyłały pana na pediatrię?
Namawiali mnie, żebym wybrał sobie lżejszą profesję. Mówili, że pediatria jest fajna, a interna to już w ogóle królowa nauk, ale ja już nie wyobrażałem sobie innej pracy niż zabiegowa. Ta kojarzyła mi się z szybką pracą, szybkim efektem.
To kiedy pojawił się pomysł, że docelowo to będzie ortopedia?
Pojechałem na praktyki do Danii. Tam zobaczyłem pracę ortopedów, którzy zajmowali się chirurgią urazową. Zobaczyłem, że to jest fantastyczna rzecz. Pacjenci po wypadkach, operacje kręgosłupa, zakładanie endoprotez. To wtedy ta część chirurgii zafascynowała mnie na dobre. Zawsze mnie też pasjonowała onkologia.
Między tym, co znał pan z pracy w Polsce, a tym, co zobaczył w Danii, chyba była przepaść?
Straszna i niewiarygodna. To były lata 80. Byłem na tej studenckiej praktyce w powiatowym szpitalu, od razu zaangażowano mnie do asysty podczas operacji. Lekarzy im trochę brakowało, ale sprzęt był na najwyższym poziomie. Mogłem się obyć z tym sprzętem, szkolić na najwyższym poziomie.
Jak zdobywa się fach w tej profesji?
Myślę, że podstawą sukcesu było to, że byłem zdeklarowany. Wiedziałem, że nic innego mnie nie interesuje ponad to, co sobie zaplanowałem. To samo tłumaczę osobom, którzy są na stażu dyplomowym, że jak wybierają coś, to na całe życie. Jak się zdecydują na pediatrię, to już na zawsze. Jak ktoś nie złapie drygu do specjalności zabiegowej od razu, to go nie złapie wcale. Tłumaczę im często, żeby nie patrzyli na korzyści finansowe, bo to jest idiotyczne. Medycyna to jest profesja, w której ocieramy się o sztukę. Zawsze było tak, że chirurdzy byli trochę gorszym cechem niż lekarze, ale ten zawód zawsze był owiany mgiełką tajemniczości, balansowaniem na granicy życia i śmierci, leczeniem, przygotowywaniem mikstur. Chciałbym, żeby coś takiego pozostało. To, co mnie denerwuje, to fala programów medycznych i upiększających.
Co pana drażni?
Oczywiście to fajnie, że ktoś sobie robi reklamę, nie widzę w tym nic złego, ale czy medycyna opiera się tylko i wyłącznie na upiększaniu ciała? Poza tym w tych wszystkich programach lekarz zachowuje się wobec pacjentów jak przyjaciel. Nie kończy się na podaniu ręki, ale całusach, przytulaniu. To zniekształcanie obrazu medycyny. Już widzę, jakby ci lekarze wpadli do nas na oddział i tak czule witali się na przykład z połamanym, pobitym bezdomnym. Uważam, że jakaś granica pomiędzy pacjentem i lekarzem powinna być zachowana.
Chce pan powiedzieć, że studenci coraz częściej wybierają te specjalizacje, na których po prostu da się zarobić?
Czasami wybierają te, które dają im korzyść, ale ja z reguły stykam się z ludźmi, którzy chcą do czegoś dojść, chcą z pasją leczyć ludzi.
W ortopedii trzeba mieć dużo siły?
Raczej sporo wytrwałości. Oczywiście jak ktoś ma budowę cherubinka, to trudno go widzieć na ortopedii, gdzie trzeba nastawiać kończyny po wypadkach komunikacyjnych. Być może dlatego tak mało kobiet decyduje się na podjęcie tej specjalizacji. Przez wiele lat narastała wokół niej legenda, że jest głównie dla mężczyzn.
Nazywają pana „fighterem” albo „królem onkologii”. Rak kości występuje coraz częściej?
Bez przesady. Po prostu robię swoje. Tych pierwotnych mięsaków mamy mniej więcej 7 proc. Jest jednak cała masa nowotworów, które dają przerzuty do kości np. rak piersi u kobiet, raki nerek czy prostaty, przewodu pokarmowego. Chorzy, dzięki coraz lepszemu leczeniu systemowemu, mają coraz większe szanse na przeżycie. Te przerzuty do kości muszą być załatwiane w sposób radykalny. Ci chorzy przychodzą na kontrole, po 2–3 latach od operacji, z których wynika, że takie zabiegi mają sens. W Stanach Zjednoczonych jest wielki ośrodek leczenia raka, w którym znajdują się jednostki szpitalne ukierunkowane na leczenie przerzutów raka.
Gdy słyszymy „rak kości”, pojawia się od razu jedno skojarzenie – amputacja...
W rakach-przerzutach amputacje to ostateczność; jeśli mamy do czynienia z zakażeniem, albo rzeczywiście nie możemy nic z tym zrobić. A tak walczymy o zabiegi oszczędzające, zakładamy endoprotezę lub leczymy inną metodą.
A drukarki 3D? W czym pomagają?
Protezy, nawet te onkologiczne, są produkowane masowo, w trzech rozmiarach: małym, średnim i dużym. Drukarka 3D pozwala odtworzyć i wyprodukować modele endoprotezy idealnie dopasowane do ciała pacjenta. Dzięki przetworzeniu obrazu w komputerze uzyskujemy idealny model miednicy.
Ta miednica to jeden z większych sukcesów na pana koncie?
To był nasz duży sukces. Usunęliśmy nie tylko pół miednicy, ale też pół kości krzyżowej. Zabieg trwał cztery godziny, to było rekordowe tempo. Udało się. Proteza została idealnie dopasowana i dziś ten pacjent chodzi.
Kolejny pana sukces to pacjentka, która skierowana została do hospicjum.
Często mam pacjentów z hospicjum, bo często zdarzają się złamania patologiczne. Dla tych pacjentów, którzy mają leczenie paliatywne, stabilizacja miejsca złamanego zwykłym gwoździem powoduje, że ci pacjenci mają lepszą jakość życia.
Co jest według pana najważniejsze, żeby odnieść sukces w leczeniu?
Kilka czynników. Po pierwsze lekarz musi wierzyć w sukces, swoją operację, musi być przygotowany. Nie chcę mówić truizmów, ale praca musi być naprawdę pasją. Mam wstać rano i powiedzieć sobie „ale mam dziś fajny zabieg, coś nowego zrobimy, coś fajnego”. Następna rzecz to przygotowany pacjent, dobrany do leczenia, przygotowany mentalnie. Trzeba z nim rozmawiać, wzbudzić jego zaufanie.
Czasami nie jest tak kolorowo i trzeba powiedzieć, że coś się nie uda albo jest niemożliwe. Mówi pan?
Ja to mówię. Nauczyłem się, choć to było bardzo trudne. Zawsze traktuję to w kategorii porażki. Nie ma człowieka, który operuje i wszystko mu się udaje. To nie bajka ani amerykański film. Czasem jak słucham referatów i dowiaduję się, że na 500 przypadków 500 operacji się udało, to chce mi się śmiać. Każdy, kto się tym zajmuje, musi mieć swój krzyż. Zawsze jest coś, co się nie uda.
Nosi pan te porażki w sobie?
Tak. Niektórzy nie potrafią się z tym pogodzić. Ja po prostu pamiętam tych pacjentów. Wiem, że nigdy w tym, że się nie udało, nie ma złej woli. Zawsze się staramy.
Jak pan odreagowuje?
Namiętnie gram w tenisa. Czytam dużo wieczorami w domu, ale nie wertuję żadnych książek medycznych, tylko historyczne. Interesuje mnie historia II wojny światowej. Jestem wtedy w innym świecie. Wyłączam telefon, żeby mieć czas dla siebie i rodziny.
A przed operacją?
Dzień przed zabiegiem gram w tenisa, a poza tym muszę się wyspać. Wysiłek i sen świetnie czyszczą głowę.
Dba pan jakoś specjalnie o ręce?
Unikam noszenia cegieł, desek, gdzie są zadry. Zakładam wtedy rękawice, ale bez przesady. Gram w tenisa i operuję lewą ręką, bo jestem mańkutem.
Nazywa pan siebie mańkutem a nie leworęcznym? Przecież to niepoprawne politycznie.
Za moich czasów tak mówiono. A w Poznańskiem, skąd pochodzę, nazywano mnie „szmaja”. Jak zaczynałem studiować medycynę, to krzyczeli: „o szmajdyga idzie”. Dziś mańkuci, tacy jak ja, preferowani są do wykonywania zawodów, w których trzeba być uzdolnionym manualnie. Ja tego nie potwierdzam (śmiech).
Nad drzwiami w pana gabinecie wisi krzyż. Walczy pan z Bogiem przy tych operacjach?
Nie ma walki. To jest taki zawód, gdzie musimy mieć wiarę. Oczywiście są ludzie, którzy deklarują się jako ateiści, niewierzący. Dla mnie nie jest to kwestia chodzenia do kościoła, tylko tego, co jest w nas. To nie jest tylko tradycja. Ja powiesiłem krzyżyk z przekonania, a nie siły tradycji. Zresztą to mój krzyż osobisty. Uważam, że tak powinno być.
Modli się pan przed operacją?
Nie jestem przesadny, ale myślę: „Boże pomóż mi, pokieruj moją ręką”. Nie mówię tego do siebie, tylko do tego, który ma mnie usłyszeć.
A cuda się zdarzają?
Nie. Cuda to duże słowo, a ja unikam dużych słów. Zawsze się boję, że jak człowiek się za bardzo wychyla, ma za dużo takiej pewności siebie, to go dopada syndrom Boga. Znam wielu ludzi, którym się w życiu powiodło, a potem spadli z wysokiego konia. Trzeba robić to, co chce się robić, znać swoją wartość, ale się nie zachłystywać. Do naszego zawodu doczepiona jest taka mała rzecz jak „niepowodzenie”. Musimy wiedzieć, że nie jesteśmy najmądrzejsi, że musimy słuchać innych. To praca zespołowa. Wykonuje ją jeden, ale pomagają inni.
Ma pan swój zaufany zespół?
Mam. Ufam im bezgranicznie i bardzo ich lubię jako ludzi i jako specjalistów.
A gra pan z nimi w tenisa?
Nie, bo zawsze dobrze jest mieć odskocznię. Dobrze jest mieć znajomych z innego środowiska. To też oczyszcza głowę.
Łapie się pan na tym, że patrzy na innych ludzi jako ortopeda?
Czasem tak. Widzę, że ktoś utyka albo ma problem z biodrem. W wolnym czasie chcę jednak tego patrzenia unikać. Jak idzie piękna kobieta, to patrzę na piękną kobietę, a nie obiekt ortopedyczny.
Pana córki pójdą w pana ślady?
Młodsza nie wiem, starsza chce iść na psychologię. Jestem z tego zadowolony, bo uważam, że dużo jest u nas przesady w tym, że jak dziadek i ojciec lekarz, to syn i wnuk też muszą nim być. A co, gdy syn okaże się o wiele lepszy od ojca? Kiedyś czytałem taką historię, że syn zacnego profesora został zegarmistrzem. W rodzinie zostało to przyjęte z ogromną aprobatą. Nie wolno ludziom niczego bronić, a już na pewno nie swoim dzieciom.
Gdy pana pacjent chce skorzystać z medycyny alternatywnej, to co pan mówi?
Nie zabraniam robienia różnych rzeczy, byleby nie przerwał leczenia zasadniczego. Sam nie wiem, czy gdybym był chory, to bym na przykład nie skorzystał z akupunktury. Trzeba choremu tłumaczyć, po co jest chemia, operacja itd.
Śnią się panu operacje?
Oj tak (śmiech). Sny medyczne często mi towarzyszą. Wynika to z tego, że myślę, ile mam do zrobienia.
A o czym pan marzy?
Chciałbym pracować w spokoju, mieć dobre życie. Takie żeby mieć czas na pracę, hobby, wypoczynek. Żeby to życie fajnie biegło, bezstresowo, żeby się fajnie zestarzeć.
A partyjka z Radwańską?
Pewnie by mnie ograła, ale chętnie. Z kobietami zawsze chętnie gram (śmiech).
Przyjdzie taki moment, że sobie z tym rakiem na dobre poradzimy?
Jeszcze długie lata przed nami. Jest coraz lepiej, ale wciąż leczymy skutek, a nie przyczynę. To jest jeszcze niestety wciąż w powijakach.
Dr Jerzy Nazar jest kierownikiem oddziału ortopedii w Szpitalu Klinicznym im. Heliodora Święcickiego w Poznaniu. Ukończył Akademię Medyczną w Poznaniu. Jego pasją jest tenis. Ma 52 lata.