„Nie chodzi o zemstę, ale o pamięć”. Wojtek Smarzowski o „Wołyniu”
sobota,8 października 2016
Udostępnij:
„Wołyń” to film przeciwko nacjonalizmowi i nienawiści. Zrobiony po to, by pamiętać, a nie żeby się mścić. Nie jest podręcznikiem historii, to moje spojrzenie na tamte wydarzenia. Wierzę, że widz po seansie przytuli swoje dziecko i inaczej popatrzy na świat – mówi reżyser Wojtek Smarzowski. Opowiada o pracy na planie i jak aktorzy radzili sobie z emocjami.
Na zakończonym niedawno Festiwalu Filmowym w Gdyni „Wołyń” dostał trzy nagrody regulaminowe: za zdjęcia Piotra Sobocińskiego Jr., dla rewelacyjnej debiutantki Michaliny Łabacz, która zagrała główną rolę oraz za charakteryzację dla Ewy Drobiec.
Opowiedziana w filmie historia rozpoczyna się w 1939 r., tuż przed wybuchem II wojny światowej, w wiosce na południowym Wołyniu. 17-letnia Polka Zosia, zakochana w młodym Ukraińcu, dowiaduje się na weselu swojej siostry Heli, że ojciec postanowił wydać ją za mąż za bogatego sołtysa, Macieja Skibę (Arkadiusz Jakubik). Wesele siostry staje się więc jednocześnie końcem beztroskiego życia Zosi. Smarzowski tak po mistrzowsku skomponował fabułę, że w sekwencji weselnej skumulowane są wątki, które później mają w filmie wybrzmieć. Opowieść kończy się w 1943 r., gdy dochodzi do kulminacji rzezi.
Tygodnik TVPPolub nas
Po trudnej realizacyjnie „Róży” znowu podjął pan temat historyczny. Już wtedy myślał pan o filmie na temat rzezi wołyńskiej?
Wydawało mi się, że nie mamy pieniędzy na kino historyczne i że nie chcę więcej przez to przechodzić. Ale potem coś się odblokowało. Po projekcjach „Róży” ludzie milczeli ze ściśniętymi gardłami, dopiero po chwili mogli coś powiedzieć. Wiem, że pod wpływem tego filmu, matki, które pamiętały wejście Rosjan na Mazury, zaczynały rozmawiać z córkami o gwałtach, których doświadczyły. Pomyślałem więc, że może kiedyś nakręcę jeszcze film historyczny. I jakoś tak od razu wpadły mi wtedy w ręce opublikowane w „Karcie” relacje ocalonych z rzezi wołyńskiej. Ja przyciągnąłem temat, a temat mnie. Był 2012 r., jeszcze nie doszło do ukraińskiego Majdanu i rozszerzania się prawicowych wpływów w Europie. Zrobiłem potem dwa inne filmy, ale pomysł o Kresach dojrzewał. Pochodzę z Podkarpacia, o banderowcach słyszałem wiele razy i dlatego łatwiej mi się było w tym odnaleźć.
Czy ktoś z pana rodziny ucierpiał w rzezi wołyńskiej?
Nie kierowały mną żadne pobudki osobiste. Mój ojciec urodził się w Borysławiu w 1932 r. W 1944 r. jego rodzina uciekła na dzisiejsze Podkarpacie. Prawdopodobnie wiedzieli, co się dzieje na Wołyniu. Nie rozmawiałem jednak nigdy o tym z ojcem.
Kiedy pojawiły się wśród pana lektur opowiadania Stanisława Srokowskiego z tomu „Nienawiść”, z których wątki stały się kanwą scenariusza „Wołynia”?
Po relacjach świadków z „Karty” szukałem publikacji o wydarzeniach na Kresach. Mam ze 100 książek na ten temat, duża część została wydana za komuny, trzeba więc było czytać pomiędzy wierszami. Trafiłem na opowiadania Stanisława Srokowskiego pt. „Nienawiść”. Wstrząsnęło mną zderzenie dziecięcego patrzenia na świat z okrucieństwami tego, co działo się wokół. Od razu wiedziałem, że są tam co najmniej trzy elementy dramaturgiczne, które będę chciał wykorzystać w scenariuszu. Pojechałem do pana Srokowskiego, przegadaliśmy wiele godzin. Moja wiedza na początku była bardzo emocjonalna i chaotyczna.
Film otwiera cytat z pamiętników Jana Zaleskiego: „Kresowian zabito dwukrotnie: raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”. „Wołyń” przywraca ich naszej pamięci.
„Wołyń” to film przeciwko nacjonalizmowi i nienawiści. Zrobiony po to, by pamiętać, a nie żeby się mścić. Nie jest podręcznikiem historii. To moje spojrzenie na tamte wydarzenia. Wierzę, że widz po seansie przytuli swoje dziecko i inaczej popatrzy na świat. Może otworzy książkę na ten temat, poszuka informacji w internecie. Pamięć o Kresach to sprawa złożona. Film jest jednym z jej elementów i myślę, że będzie łatwiej dzięki niemu trafić do ludzi niż poprzez książki, których powstaje dużo, ale nie mają takiej siły rażenia.
Wiele kwestii nadal jednak nie wyjaśniono.
Polscy i ukraińscy historycy pracują nad tym od kilkunastu lat, ale nadal tkwią w tym samym miejscu. Okopali się na swoich stanowiskach. Ukraińcy stawiają znak równości pomiędzy ilością ofiar po obu stronach, a także znak równości pomiędzy napadem i rzezią, a odwetem i zemstą. Wrzucają temat rzezi na Kresach w szerszy kontekst – od czasów Symona Petlury aż po lata pięćdziesiąte. A nie można porównać Akcji Wisła z rzezią wołyńską. Akcja Wisła to sprawa na osobny film. Tak samo jak samoobrona Przebraża, czy wysiedlenia na ziemie odzyskane.
„Wołyń” na pewno wzbudzi emocje, ale kiedy one opadną, to przyjdzie czas na oczyszczenie. Politycy muszą stworzyć dobry klimat do pracy historyków, którzy z kolei powinni skonfrontować dowody. Bo nie o zemstę chodzi, ale o pamięć. Efektem ma być taki sam rozdział w podręcznikach historii dla naszych dzieci – tu w Polsce i na Ukrainie. Wiem, że to będzie bardzo trudne, ale wierzę, że „Wołyń” zapracuje na oczyszczenie relacji polsko-ukraińskich.
W „Wołyniu” zagrali ukraińscy aktorzy. Nie mieli oporów przed udziałem w filmie?
Jest ok. 30 ról ukraińskich. Założyliśmy sobie, że Ukraińcy grają Ukraińców, Polacy – Polaków, itp. Paru aktorów z Ukrainy odmówiło udziału z powodów ideologicznych, dwie lub trzy osoby wycofały się, bo poszła plotka, że robimy film za rosyjskie pieniądze. Z pozostałymi aktorami pracowało mi się bardzo dobrze. Przed prapremierą filmu na festiwalu w Gdyni, zorganizowałem dla nich specjalny pokaz w zaprzyjaźnionym Chełmskim Domu Kultury. Byli poruszeni. Bardzo mi zależało, by nie czuli się zmanipulowani, ale nikt nie miał takich odczuć. Jak będzie film odebrany na Ukrainie, nie wiem.
Jeśli już jesteśmy przy obsadzie, zapytam o Michalinę Łabacz, która zagrała główną, bardzo trudną rolę Zosi.
Michalinę znalazłem dzięki castingom. Na początku mieliśmy grupę 250 młodych aktorek. Wybraliśmy 20 i zacząłem z nimi pracować, odbyliśmy kilka spotkań. Tak naprawdę było tam pięć, sześć dziewczyn, z którymi można było pójść na wojnę, i to po tej samej stronie barykady. Większość z nich też zagrała w „Wołyniu”. Ale to Michalina była najlepsza do roli Zosi, miałem pewność, że sobie poradzi. Przepracowaliśmy razem okres przygotowawczy, a na planie musiałem jej dać poczucie bezpieczeństwa, bo to był jej pierwszy film. Bardzo szybko ona o Zosi wiedziała więcej niż ja.
W „Wołyniu” pokazuje pan spektrum nienawiści. Są nią dotknięci Ukraińcy, Polacy, Żydzi, Niemcy i Rosjanie, zwykli ludzie i duchowni.
Nigdy nie robiłem filmu, podczas którego tak bardzo dmuchałem na zimne, i dbałem o wyważenie proporcji. Temat jest więcej niż delikatny. To jest pierwszy film o Kresach, musiałem mu więc nadać szerszą perspektywę. Gdyby nie to, gdyby wcześniej ktoś nakręcił film o tych wydarzeniach, nie wyszedłbym z kamerą poza zagrodę jednego z bohaterów. Pokazałbym sąsiadów ukraińskich, żydowskich, najpierw byłaby we wsi Polska, potem weszliby Sowieci, potem Niemcy, a na końcu Ukraińcy.
Dlaczego „Wołyń” ma tak zaskakujące zakończenie?
Trzeba było zrównoważyć te okropne wydarzenia. A poza tym, film jest też liryczną opowieścią o miłości.
Aktorzy mówią, że praca nad filmem była bardzo mocnym przeżyciem. Dla pana też?
Aktorzy musieli sobie sami radzić z emocjami. Z dziećmi, które grały w filmie, pracował psycholog. Moje emocje może nie są tak silne jak emocje aktorów, ale z kolei obejmują dłuższy okres, w tym przypadku były to cztery lata. To szmat czasu. Odbiło się to też na pewno na mojej rodzinie.
– rozmawiała Beata Zatońska
Wojtek Smarzowski – reżyser, operator i scenarzysta. Jest autorem filmów: „Wesele” (2004) – m.in. nagroda Orły dla najlepszego filmu i dla najlepszego reżysera; „Dom zły” (2009) – m.in. nagroda za reżyserię na festiwalu w Gdyni, Orły za reżyserię i zdjęcia; „Róża” (2011) – Orzeł za najlepszą reżyserię, „Drogówka” (2012) – Orzeł za najlepszy scenariusz, „Pod Mocnym Aniołem” – Srebrne Lwy w Gdyni (2013).