„Antarktyda pokazała zęby”. Notariuszka z Gdańska wygrała ekstremalny maraton
piątek,9 grudnia 2016
Udostępnij:
Na co dzień Joanna Mędraś jest gdańską notariuszką, ale w wolnych chwilach przeistacza się w ekstremalnego maratończyka. W marcu ukończyła bieg na królewskim dystansie na zamarzniętym jeziorze Bajkał, teraz jako pierwsza Polka wygrała maraton na Antarktydzie. – Największym wyzwaniem było dopięcie budżetu – opowiada.
Wygrała pani maraton na Antarktydzie. Uwierzyła już pani?
Tak uwierzyłam, już to do mnie dotarło, choć potrzebowałam dobrych paru chwil do tego, żeby ochłonąć, oswoić się z tą myślą.
Zaskoczył panią ten wynik?
Najpierw pojawiło się wielkie zaskoczenie, a po nim niedowierzanie. Biegnąc, nie byłam w stanie zorientować się, w którym miejscu stawki się znajduję. Każdy był tak opatulony, że nie miałam świadomości czy mijam, albo jestem mijana przez kobietę bądź mężczyznę. Identyfikacja rywali w takich warunkach jest niemożliwa. Zresztą podczas takich biegów nikt nie prowadzi kalkulacji ile osób go wyprzedziło, tym bardziej jak ktoś nie liczy na podium, tak jak było w moim przypadku.
Chciała pani tylko dobiec?
Tak, to miał być bieg dla przyjemności. Może nie był to bieg tylko na zaliczenie, bo dość długo się do niego przygotowywałam i dałam z siebie wszystko.
Trudno nie odnieść wrażenia, że dość osobliwie interpretuje pani wyraz „przyjemność”. Jedynie dla bardzo wąskiej grupy osób przyjemnością jest bieganie ponad 40 kilometrów w temperaturze -20 stopni Celsjusza.
To jest przyjemność innego rodzaju. Ten wysiłek fizyczny, to zmaganie się chociażby z warunkami atmosferycznymi, to jest przede wszystkim zadowolenie, że człowiek osiąga coś wyjątkowego. Nie tylko dla mnie, ale i dla pozostałych uczestników oprócz tego, że ten bieg był ogromnym wysiłkiem w ekstremalnych warunkach, był też dawką pozytywnej energii.
Tygodnik TVPPolub nas
Co panią zagnało na Antarktydę? Chęć rywalizacji z innymi, sprawdzenia siebie, ciekawość?
W moim przypadku nie była to chęć rywalizacji, choć jak na trasie pojawia się drugi człowiek, zawsze się budzi instynkt walki, mimo że tak naprawdę biegnie dla przyjemności, czy dla siebie. Zawsze ten sportowy zew walki jest w gdzieś tam obecny. Skłamałabym gdybym powiedziała, że tak nie jest.
Biegacze pokonali 42,195 km, przy temperaturze odczuwalnej nawet -20 st. C (fot. FB/AntarcticIceMarathon)
Zawsze na starcie skacze adrenalina, przed tym się nie ucieknie.
Dokładnie tak. Nie trzeba być zawodowym sportowcem, żeby poczuć te emocje. Do tego dochodzi też ciekawość świata – jaka jest Antarktyda i chęć sprawdzenia się w ekstremalnie trudnych warunkach.
Dlaczego wzięła się pani za tak ekstremalne hobby? Praktyka notarialna jest tak nieznośnie nudna, że potrzebna jest aż taka odskocznia?
Wbrew pozorom praktyka notarialna potrafi być pasjonującą dziedziną. Sprawy i tematy, z którymi spotykam się na co dzień w pracy, też stanowią swego rodzaju wyzwanie.
Ale to wyzwanie dla umysłu, to z czym się pani zmierzyła na Antarktydzie to wyzwanie nie tylko dla ciała, ale przede wszystkim dla ducha. W każdej z tych dziedzin poszukuje pani granicy?
Nie patrzę na to w ten sposób. Bieganie zawsze było obecne w moim życiu. To sposób na spędzenie wolnego czasu, czy pretekst, żeby się spotkać ze znajomymi i porozmawiać. Biegam też po to, żeby podtrzymywać kondycję przed wyjazdem w góry, bo to właśnie góry są moim konikiem i motorem napędowym dla aktywności fizycznych.
Dlaczego akurat Antarctic Ice Marathon? Niedzielne zawody na 10 kilometrów po asfalcie czy po lesie pani nie wystarczają?
Do pewnego momentu, owszem, mi wystarczały, zwiększałam dystans, pojawiły się nawet półmaratony, ale w końcu stwierdziłam, że muszę spróbować czegoś ekstra. Chciałam sprawdzić się na tym królewskim dystansie. Z założenia miał być to jeden jedyny maraton w moim życiu, w związku z tym chciałam, żeby to był maraton wyjątkowy, żeby wiązał się z jakimś niesamowitym przeżyciem, nie tylko sportowym, ale i krajoznawczym. Zawsze staram się bowiem łączyć samo bieganie z turystyką biegową, poznawaniem nowych miejsc.
Potrzebowała pani wyzwania przez duże W.
Tak, trzy lata temu postanowiłam, że przebiegnę maraton na Antarktydzie. Rozpoczęły się przygotowania, najpierw musiałam się mentalnie oswoić z tą myślą, że dam radę ukończyć maraton w tak ekstremalnych warunkach. Potem zaczęły się przygotowania organizmu.
Polka wyprzedziła drugą na mecie Amerykankę Laurie Koch aż o 13 minut (fot. arch. pryw.)
W tym roku Baikal Ice Marathon zdominowali Polacy. Dwa pierwsze miejsca zajęli Piotr Hercog i Łukasz Zdanowski. Bieg ukończył także ultramaratończyk Maciej Florczak.
Biegacze, z którymi rozmawiam, na pytanie czy są uzależnieni od adrenaliny, zwykle odpowiadają „nie”, ale potem przyznają, że lubią jak ich ciągnie. Pani jest uzależniona od adrenaliny?
Chyba nie będę oryginalna. Pierwsza odpowiedź, która mi się nasuwa to „nie”. Z drugiej strony, po tym biegu już zaczęłam myśleć o kolejnych wyzwaniach, które by mnie pobudzały do takiej aktywności, sprawiały satysfakcję. Zapewne w ten sposób organizm mimo wszystko domaga się tej adrenaliny. Wydaje mi się, że adrenalina owszem jest potrzebna, ale na pewno nie jest celem samym w sobie.
Wspomniała pani, że przygotowania trwały trzy lata. Miała pani już wtedy dokładnie rozrysowany plan jak sprawić, by w listopadzie 2016 wykręcić jak najlepszy czas na Antarktydzie?
Nie, wtedy było postanowienie, ale i rozpoczęcie przygotowań do wyprawy, szczególnie pod względem finansowym. Stopniowo kolejne starty miały przygotować mnie do tego wyzwania. Jeżeli chodzi o budowanie formy, to aż do sierpnia tego roku było to przede wszystkim amatorskie bieganie, bez jakiegoś fachowego wsparcia. Sporo tych kilometrów przebiegłam.
Przed wyjazdem na Antarktydę zimy w Polsce pani nie uraczyła. Jak wyglądały konkretne przygotowania pod start w tych zimowych warunkach?
Zimowe bieganie poznałam startując w marcu w Baikal Ice Marathon. Udało mi się go ukończyć i to był sprawdzian generalny. Na Bajkale zdałam sobie sprawę ze skali wyzwania, ale i nie byłam potem zaskoczona jak wylądowaliśmy na Antarktydzie. Byłam przygotowana na trudną nawierzchnię, zimno, ostry i lodowaty wiatr. Na początku września poprosiłam też profesjonalnego trenera o przygotowanie rozpiski treningowej. Wówczas zaczęłam na dobre trenować. Wtedy doszły zajęcia na siłowni, których wcześniej nie miałam. Nigdy nie przepadałam za siłownią i myślałam, że bez tego dam radę, ale osoby bardziej doświadczone uświadomiły mi, że jeżeli ma to być bieg w śniegu, to siła biegowa, wytrzymałość musi być zbudowana przez konkretne ćwiczenia nóg na konkretnych urządzeniach. Bez tej siłowni by się nie obyło. Doszła też właściwa regeneracja, sauna, masaże, dieta i wiele innych przydatnych rzeczy.
Specjalne taśmy chroniły panią Joannę przed odmrożeniami (fot. arch.pryw.)
Coś panią zaskoczyło na trasie, jakaś niespodziewana reakcja organizmu, czy wszystko było wyćwiczone tip top?
W stu procentach to człowiek nigdy nie jest przygotowany. To jest taki dystans, że zawsze może wyskoczyć coś nieoczekiwanego. Największym – miłym – zaskoczeniem była moja kondycja. Prędkość nie była zachwycająca, ale ta zbudowana na siłowni wytrzymałość się objawiła. Mój czas w Baikal Ice Marathon to około 7,5 godziny, na Antarktydzie to już nieco ponad 6 godzin. To olbrzymia różnica w czasie na tym samym dystansie i w podobnych warunkach. To jest mój sukces. Teraz widzę, że takie profesjonalne treningi naprawdę mogą przynieść realny skutek.
Trening treningiem, ale warunki nie ułatwiały zadania. Jaka była pogoda? Dało się w ogóle oddychać?
Na Bajkale temperatura odczuwalna to było jakieś -20 stopni Celsjusza i biegłam tam bez kominiarki, czy maski na ustach. Tu stwierdziłam, że zrobię to samo jeżeli warunki będą zbliżone. Nie miałam szczególnego problemu z oddychaniem. Na odcinkach wietrznych po prostu biegłam nieco pochylona, ale cały czas oddychałam swobodnie. Wystarczyła specjalna taśma chroniąca przed odmrożeniami i oparzeniami od słońca.
Jak wyglądała trasa?
Wydaje się, że Antarktyda jest płaska jak stół i nie będzie zbiegów, podbiegów, ale one występowały. W takich warunkach nawet delikatne podbiegi, których nie odczułoby się na asfalcie, tu już były pewnym wyzwaniem.
Mieliście dość czasu, żeby zapoznać się z trasą?
Po przylocie do Union Glacier Camp okazało się, że warunki są tak złe, że zaplanowany na 24 listopada start zostanie przełożony. Wiatr dochodził do 40 km/godz., niebo było zachmurzone i widoczność była tak zła, że organizatorzy musieli podjąć taką decyzję. Było więc trochę czasu, żeby zapoznać się z trasą. Ale Antarktyda to nie jest teren, który można swobodnie eksplorować, czy wychodzić na spacery. To w dużej części lodowiec, są w nim szczeliny, które z łatwością mogą się zamienić w czyjś grób. Wyznaczono nam pętle 5- i 10-kilometrową. Kto chciał mógł się zapoznać z takim bieganiem. Dzień przed startem razem z mężem zrobiliśmy rekonesans na tej trasie. Można było się rozruszać, sprawdzić nawierzchnię, ubranie, sprzęt. Nam to w wystarczyło, choć wiedzieliśmy, że to tylko część trasy. Na Bajkale początek był odśnieżony, a potem zaczynały się głębokie zaspy, tu musieliśmy być przygotowani na to samo.
Pani Joanna pobiegła ze swoim mężem Wojciechem (fot. AntarcticIceMarathon)
Śnieg był różny na różnych odcinkach. Na początku był w miarę ubity, przypominał piasek na plaży, może nie ten najbliżej morza, ale nieco głębiej. Mimo że był dość ubity, to jednak stopy się nieco zapadały i sporo siły trzeba było wkładać, żeby się wybijać. Bardziej kłopotliwy był odcinek pod koniec pętli, gdy zbiegało się w kierunku mety. Tam śnieg był bardziej grząski, podobny do cukru. Tu człowiek tracił jeszcze więcej sił.
Wiatr mocno przeszkadzał?
Nieszczególnie. Na początku wiał z prędkością 3-5 km/godz., ale był to odcinek zdradliwy i sporo osób się przegrzało, było to o tyle kłopotliwe, że zaraz wbiegało się w sektor gdzie w twarz wiał wiatr z prędkością 20 km/godz.
Tym bardziej nie można mówić o przyjemności.
Lodowaty wiatr w twarz może odpowiadać co najwyżej masochistom, ale już radzenie sobie z nim, pokonanie go oraz swoich ograniczeń przyjemne było.
Lodowaty wiatr to główna przyczyna odmrożeń. Pojawiły się na trasie?
W naszym przypadku nie. Z tego co wiem, żaden z uczestników się nie przemroził, kogoś tam zawiało, ale bez poważniejszych konsekwencji.
Kryzysy na pewno się musiały pojawić na trasie. Jak sobie pani z nimi radziła? To było klepanie w uda, medytacja?
Co ciekawe, podczas całego biegu nie miałam jakiegoś poważnego kryzysu.
Wydaje się być pani tym zdziwiona.
Trochę tak. Dopiero po 37. kilometrze, po ostatnim punkcie kontrolnym, nieco zwolniliśmy z mężem, ale tylko dlatego, że nie widzieliśmy nikogo przed, ani za sobą i nie było z kim rywalizować. W zasadzie poza tymi pierwszymi kilometrami, przez większą część biegu trudno było kogoś wypatrzyć. Nasza decyzja wynikała też z tego, że chcieliśmy uniknąć skurczów nóg, bo już duży dystans pokonaliśmy. Ale kryzysu, gdy miałabym sobie mówić, że muszę się zatrzymać, bo już dalej nie dam rady – nie było.
Popełniliście jakieś „rookie mistakes”? Jeden z biegaczy opowiadał mi, że zabrał na taki bieg żele energetyczne w tubce, które mu zamarzły i nie mógł się pokrzepiać między strefami żywieniowymi.
Żele przezornie schowaliśmy pod ubranie. Inne rzeczy też poszły sprawnie. Można powiedzieć, że byliśmy dobrze przygotowani, także pod względem sprzętu. Ja być może tylko trochę za ciepłe rękawice wzięłam. Miałam bowiem pięciopalczaste polarowe, na które jeszcze nałożyłam takie puchowe łapawice z jednym palcem. Zdjęłam te puchawice już przy pierwszej strefie bufetowej i aż do ostatniej biegłam trzymając je w rękach. Zostawiłem je w depozycie dopiero w ostatnim punkcie żywieniowym. Nie było to niewygodne, nieprzyjemna była co najwyżej świadomość niedoszacowania.
Do startu pani Joanna przygotowywała się trenując na plaży (fot. arch. pryw.)
Zawsze lepiej mieć i nie potrzebować, niż nie mieć i potrzebować. Zwłaszcza w takich warunkach. Bała się pani, tak po ludzku, tego startu?
Oczywiście. Te moje trzymiesięczne intensywne przygotowania były podyktowane właśnie obawą, czy sobie poradzę na tej trasie, w tych warunkach. Im bliżej było do startu, tym ta obawa rosła. Po przejrzeniu osiągnięć rywalek wiedziałam, że nie należę do faworytek, a nie chciałam tylko doczłapać na szarym końcu, zależało mi na środku stawki. Teraz się śmieję, że samo czytanie profili rywalek mroziło bardziej niż to arktyczne powietrze.
O czym pani myślała na trasie - podziwiała widoki, czy modliła się o dowleczenie do mety?
Podziwiałam widoki i myślałam o tym, żeby się mobilizować. Nie myślałam o tym jaki dystans mam jeszcze do pokonania, ale odliczałam przebiegnięte kilometry. Po pierwszym punkcie żywieniowym pomyślałam: „aha, jeszcze dwa trzy kilometry i będzie dycha”. Po 18. kilometrze wyobraziłam sobie półmetek, gdzie będę mogła zejść do szatni, ogrzać się, zjeść coś ciepłego. Stosowałam metodę małych kroków.
Czyli tryb samotności długodystansowca. Nie rozmawiała pani z mężem na trasie: „Czy wyłączyłeś żelazko?”.
Rozmawiałam z mężem, ale o tym jak zachwyca nas otoczenie, o trasie, zastanawialiśmy się co będzie do jedzenia w kolejnym punkcie żywieniowym, czy tylko ciepła woda, cola, czy może jakieś ciepłe przekąski.
Umysł swobodnie wędrował, a nogi same ciągnęły?
Dokładnie tak.
Stosowała pani jakieś techniki automotywacyjne – wizualizacje, powtarzanie mantr „nie wycofam się”, czy było „huzia na Józia” i byle do mety?
Nie było przekonania, że mam start, a potem zobaczymy. Szczególnych technik automotywacyjnych też nie było, tylko to układanie sobie w głowie kilometrów. To wystarcza do napędzenia mnie podczas zwykłych treningów i startów, i wystarczyło na Antarktydzie. Nic nadzwyczajnego.
Wygrała pani jeden z najbardziej ekstremalnych maratonów na świecie, a mówi jakby to była betka.
Nie było tak trywialnie, jak można odnieść wrażenie patrząc na obrazki, na których widać ładne słoneczko, a wiatru jakby nie było. Żeby uświadomić sobie skalę wyzwania trzeba pokonać taką trasę w śniegu. Bez wątpienia Antarktyda pokazała zęby.
Warunki na Antarktydzie są nader spartańskie (fot. FB/AntarcticIceMarathon)
– Mięśnie palą, płuca domagają się tlenu. Dochodzi walka ze zmęczeniem, cierpieniem, bólem, zimnem – tak Robert Celiński opisuje Tenzing Hillary Everest Marathon.
Czym zatem jest dla pani bieganie ekstremalne? Powie pani o sobie, że jest ekstremalną maratonką?
Ekstremalne bieganie zależy przede wszystkim od warunków...
... Owszem, ale jakie by nie były, punktem odniesienia jest to co siedzi w środku, czy człowiek jest w stanie pokonać swoje ograniczenia.
To wypadkowa co najmniej dwóch takich rzeczy, można jeszcze dołożyć choćby koszty wyprawy.
Do tego dojdziemy. Ekstremalny maraton to bardziej strawa fizyczna, czy duchowa?
Jedno i drugie. Z uwagi na to, że na co dzień wykonuję pracę biurową, to bieganie jest wyzwaniem dla organizmu. Do tego dochodzi jednak wysiłek duchowy. Owszem jest czas na kontemplowanie tego biegu, ale to przede wszystkim walka ze samym sobą. Do tego dochodzi ta otoczka, mobilizacja przed biegiem, emocje, które napędzają mnie do kolejnych wyzwań.
Cała wyprawa była jedną wielką przygodą, ale doświadczyła pani czegoś zupełnie odmiennego z turystycznego punktu widzenia?
Takim doświadczeniem było choćby zobaczenie, że na Antarktydzie nie ma żadnej fauny i flory. Tam nic nie rośnie, nie żyje. Żaden ptak nie przyleci. Ta dziewiczość, coś całkowicie innego od miejsc, w które można normalnie dotrzeć, robi piorunujące wrażenie. Ktoś mnie spytał jaki tam zapach się unosi. Pachnie pustką, wieczną zimą, niczym nie zmąconym śniegiem. To pasjonujące miejsce. Zawsze wydawało mi się, że tam pada śnieg, a okazuje, że nie bez przyczyny Antarktyda nazywana jest największą pustynią na świecie. Pustynię definiuje się na podstawie sumy opadów w ciągu roku, a tam ta suma jest dużo niższa niż na przykład na Saharze. Jeżeli tam coś pada, to najczęściej jest wzburzony w innym miejscu śnieg, albo przyciągnięta i zamarznięta bryza znad oceanu.
W maratonie wzięło udział ledwie pół setki śmiałków (fot. FB/AntarcticIceMarathon)
Jeden z biegaczy, który biegał po Antarktydzie opowiadał mi, że najgorsza była sama podróż na Antarktydę. Łodzią rzucało i potem trzy dni chorował. Doświadczyła pani czegoś podobnego?
Zapewne startował w maratonie na wyspie Króla Jerzego u wybrzeży Antarktydy. Tam faktycznie płynie się statkiem i można doświadczyć flory i fauny. Na nasz bieg lecieliśmy na sam kontynent. Rosyjski samolot transportowy Il-76, taki bez okien, zabrał na w Punta Arenas w Chile i zawiózł na lodowiec. Warunki były w miarę komfortowe. Podróż zajęła nam blisko pięć godzin. Mieliśmy czas, żeby miło porozmawiać z innymi uczestnikami. Na szczęście żadnych nieprzyjemnych niespodzianek nie było – ani przy lądowaniu, ani przy starcie, które odbywają się na lodowcu. Tam nie ma wylanego pasa. Po prostu jest odsłonięty lód, co robi nie lada wrażenie. Wszyscy mieliśmy obawy, ale rosyjska załoga spisała się wyśmienicie.
Jakie są koszty takiej wyprawy. Dużo znaczków skarbowych można za to kupić?
Koszt jest znaczny. Sam pakiet startowy to około 13 tysięcy euro. My zdecydowaliśmy się na start odpowiednio wcześnie, gdy startowe wyniosło 11 tysięcy euro, ale to wciąż bardzo duża kwota. Rozliczyliśmy się w trzech ratach, przez trzy lata. Środki pochodziły głównie z naszych oszczędności, część dostałam od rodziców, a na część musieliśmy wziąć pożyczkę w banku.
Biegaczka Anna Maria Szetela, która zajęła trzecie miejsce w maratonie na Biegunie Północnym, powiedziała mi, że zebranie funduszy było większym wyzwaniem niż sam maraton.
Zgadza się. Widmo zapłat kolejnych rat za udział w tym biegu powodował większy stres niż ten na linii startu. Zastanawialiśmy się, czy nie postarać się o sponsorów, ale w końcu odstąpiliśmy od tego, poszliśmy do banku po kredyt.
Teraz po pani sukcesie o wsparcie sponsorów może być łatwiej, był o pani nawet reportaż w głównym wydaniu „Wiadomości”, także inne media trąbiły o pani wspaniałym zwycięstwie.
Tak, to nawet ośmieliło mnie do myślenia o kolejnych takich startach, między innymi na Biegunie Północnym i wierzę, że dało mi legitymację, żeby postarać się o sponsorów.
Już pani zaczęła trenować po powrocie czy nadal się regeneruje?
Mam już dwie przebieżki plażowe, takie typowo rozruchowe, za sobą. Powoli przygotowuje się do treningowych wybiegań, takich systematycznych.
Podróż samolotem z Punta Arenas na Antarktydę trwa ok. 5 godzin i zapewnia niezapomniane przeżycia (fot. FB/AntarcticIceMarathon)
Ma pani już w głowie kolejny ekstremalny start? Jest wiele zawodów dla ludzi bez instynktu samozachowawczego – Biegun Północny, maraton na Mount Everest, Maraton Piasków, choć sądząc po Bajkale i Antarktydzie akurat wysoka temperatura pewnie pani nie interesuje?
Maraton Piasków nie, bo faktycznie nie przepadam za wysoką temperaturą, choć pewnie będę chciała się sprawdzić i w takich warunkach. Moim celem jest start na Biegunie Północnym. Lista startowa na 2017 rok jest zamknięta, ale jestem w kontakcie z organizatorem biegu i może coś się zwolni. Ale jeżeli nie w przyszłym roku, to na pewno będzie to mój cel na rok 2018. Co w tym roku, jeszcze zobaczymy. Pewnie poszukam jakichś fajnych biegów. Pierwszy maraton zaliczyłam we wrześniu 2014 roku w Berlinie (czas 4:36). Tam panuje wyjątkowa atmosfera, tysiące osób dopingują na trasie. Inna atmosfera jest na Antarktydzie gdzie się biegnie w samotności. Nie ukrywam, że oprócz wyzwań ekstremalnych marzy mi się Wielka Szóstka, czyli zestaw najbardziej prestiżowych maratonów na świecie – Nowy Jork, Londyn, Tokio, Chicago, Boston, Berlin mam już ukończony. 13 grudnia zostaną ogłoszone wyniki loterii na maraton w Chicago, mam nadzieję, że się załapię.
Dla pani definicja „maratończyka” nie ogranicza się tylko dobiegania, ale i uczestniczenia w całych wyprawach krajoznawczych?
Zdecydowanie. Każdy wyjazd na maraton wiąże się z całą tą otoczką – miejscem, w którym się odbywa, atmosferą. Dla mnie samo słowo maraton ma wydźwięk, że jest to coś niesamowitego, niezwykłego i powabnego.
Czyli do wyrazu maraton prędzej dopasuje pani „przygodę” niż „wysiłek”?
Aż tak bym nie upraszczała. To kompilacja tych dwóch rzeczy, które funkcjonują razem. Bardziej bym powiedziała, że to cel, do którego dążę.
Co pani sądzi o boomie na bieganie, któremu sama się poddała. Przeminie jako moda, czy zjawisko się utrwali i będzie się dalej rozwijało?
Mam nadzieję, że trend się utrzyma i będzie postępował. Ja widzę w tym same pozytywy. Cieszę się, że gdzieś na tej fali biegowej poddałam się tej przyjemności. Mam przekonanie, że to nie jest chwilowy kaprys, ale sposób na spędzanie wolnego czasu, a nawet sposób na życie milionów osób. Dla mnie i męża to też bardzo fajny pretekst, żeby poznawać kraj, świat.
Zdjęcie główne: Joanna Mędraś jako pierwsza Polka wygrała maraton na Antarktydzie (fot. FB/AntarcticIceMarathon)