Wywiady

Numer obozowy starałam się zakleić plastrem, żeby nikt nie pytał

– Radość tych, którzy mieli świadomość, że to wyzwolenie, była zupełnie inna niż dzieci. Od żołnierzy dostaliśmy kubek kawy z mlekiem i pajdę chleba z margaryną, co było fantastyczną rzeczą, ponieważ takiego smaku do tej pory nie znaliśmy – wspomina Lidia Maksymowicz, która do niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego i zagłady Auschwitz-Birkenau trafiła jako 3-letnia dziewczynka. W rocznicę jego wyzwolenia opowiada m.in. o eksperymentach doktora Mengele oraz cudownym odnalezieniu rodziców 17 lat po wojnie.

Lidia Skibicka-Maksymowicz, a właściwie Ludmiła Boczarowa, trafiła do Auschwitz wraz z matką i dziadkami. Podejrzewano ich o działalność partyzancką na terenie dzisiejszej Białorusi. Był grudzień 1943 roku. Dziewczynka, jako najmłodszy więzień polityczny, rozdzielona z matką, przetrwała gehennę aż do wyzwolenia obozu. Swoją historią w rocznicę wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego podzieliła się z autorami książki „Dobranoc, Auschwitz”, a także z nami.

Czy w styczniowe dni ponad 70 lat temu w obozie Auschwitz-Birkenau czuło się nadchodzący koniec piekła?

Miałam wtedy 4 lata, ale już byłam bardzo doświadczonym człowiekiem, umiejącym się poruszać w warunkach obozowych. Dzieci szybko tam dorastały i dostosowywały się do sytuacji, w jakiej się znalazły, bo tylko te miały szansę przeżyć. Końcówka wojny była bardzo odczuwalna, ta nerwowa atmosfera i nam się udzielała. Słyszeliśmy bowiem huk wysadzanych obiektów: komór gazowych i krematoriów, właściwie nie wiedząc, co się dzieje.
Ta nerwowa atmosfera, na czym ona polegała?

Cała komendatura opuszczała obóz, uciekali w popłochu, bo nie spodziewali się, że Armia Wyzwoleńcza przyjdzie tak szybko, właściwie wszystko działo się bardzo szybko. Boleśnie to odczułam, ponieważ moja matka już do mnie nie przychodziła, była bowiem zatrudniona przy rozbiórce tych obiektów. Byłam więc pozbawiona jej wizyt, a dla dziecka to najważniejsza, najbliższa osoba.

Musiała odejść w „marszu śmierci”, ale przedtem przyszła do baraku i kilkanaście razy mi powtarzała: jak się nazywam, skąd pochodzę, ile mam lat. Byłam w stanie skrajnego wyczerpania, zżyta ze śmiercią, umieraniem i już nie reagowałam. Utraciłam też związek z językiem ojczystym, więc niewiele z tego zapamiętałam.

Wreszcie nastał 27 stycznia 1945 roku, czyli dzień wyzwolenia obozu. Co się wtedy działo?

To już bardziej zapamiętałam, ale nie w taki sposób jak dorosły więzień. My, dzieci, byliśmy pozostawieni sami sobie, jak odszedł „marsz śmierci”, ale moment wejścia Armii Czerwonej doskonale pamiętam. Nagle do naszego baraku weszli żołnierze w innych mundurach, których nie znaliśmy, z czerwoną gwiazdką na czapce.

Radość tych, którzy mieli świadomość, że to jest wyzwolenie, była zupełnie inna niż dzieci, tych maluchów. Od żołnierzy dostaliśmy kubek kawy z mlekiem i pajdę chleba z margaryną, co było fantastyczną rzeczą, ponieważ takiego smaku do tej pory nie znaliśmy.

Od żołnierzy dostaliśmy kubek kawy z mlekiem i pajdę chleba z margaryną

Unikatowy radziecki dokument z wyzwolenia Auschwitz-Birkenau
Od tego momentu spędziła pani w obozie jeszcze trzy dni, dlaczego?

Tak, ale to i tak było bardzo szybko. Może to nie trwało nawet trzy dni, bo nie było rachuby czasu ani wiedzy, że upływa jakiś czas. Weszli wówczas mieszkańcy Oświęcimia, którzy wiedzieli, że dzieją się straszne rzeczy koło tych drutów, bo co dzień obserwowali, jak dymią kominy krematoriów i palone są stosy. Byli ciekawi, co tam zastaną, bo nie wolno im było zbliżać się do obozu nawet na kilkaset metrów. Złamanie zakazu groziło więzieniem.

Kiedy weszli do baraku byli zszokowali, bo nie spodziewali się, że będą tam dzieci, niektóre bardzo małe. Powodowani odruchem serca i z litości, szczególnie kobiety, zabrali je do domów. Ja w ten sposób znalazłam się w polskim domu, gdzie się wychowałam. Byłam przecież bez żadnej tożsamości, bo jedynym znakiem identyfikacyjnym był numer na ręce. Dopiero po jakimś czasie mnie adoptowali, dali swoje nazwisko, ochrzcili, a lekarze w przybliżeniu ustalili moją datę urodzenia. Po trzech latach, w 1947 roku otrzymałam dokument, że jestem obywatelem państwa polskiego i przestałam być wreszcie numerem.

Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam normalny pokój, łóżko z pościelą i kąpiel

Nieliczni więźniowie, którzy przezyli obóz Auschwitz w 1945 roku (fot. Wikipedia/Lt. Arnold E. Samuelson/National Archives FAQ)
W baraku pojawiło się polskie małżeństwo Rydzikowskich. To oni panią wybrali czy pani ich?

Myślę, że to był taki los i przeznaczenie, ponieważ tam było mnóstwo dzieci, a pani Rydzikowska podeszła właśnie do mnie. Zobaczyła zahukaną dziewczynkę, która trzymała jakąś miskę i wyjadała z niej coś rączką. Pamiętam, że miała na sobie coś miękkiego, czarne futro. Przytuliłam się do niej, a ona zapytała: czy z nią pójdę. Ja jako dziecko wojny, dziecko obozowe i wiedząc, że mamy nie ma, poszłabym z każdym, kto wyciąga po mnie ręce. Powiedziałam, że tak i już nie odstąpiła mnie o krok i zaniosła do swojego domu. To było parę kilometrów, a miałam całkiem odmrożone nogi, nie mogłam iść o własnych siłach.

Jak wyglądało to zetknięcie z tzw. normalnym życiem?

Doznałam szoku, bo po raz pierwszy w życiu zobaczyłam normalny pokój, łóżko z pościelą i kąpiel, która była dla mnie przygotowana. Byłam po prostu przerażona tym, co mnie spotkało i bardzo długo się przystosowywałam do takiego życia. Nawet podstawowe przedmioty były mi obce, ze wszystkim musiałam się oswajać. Zachowywałam się jak małe zwierzątko, które przybyło w nowe miejsce.

Nowi rodzice musieli mi poświęcić wiele czasu, bo na dodatek byłam ciężko chora. Byłam niesamowicie zawszona, miałam ciało pokryte ropniakami, ciągle biegunkę i bóle brzucha. Często przychodził do mnie lekarz, który uczył tych ludzi, jak mają postępować z dzieckiem wziętym z obozu.

Udało mi się przeżyć dzięki dobrej kondycji i pomocy mojej matki

Dzieci w obozie pochodziły z różnych krajów (fot. Muzeum w Auschwitz-Birkenau)
Udało się pani przeżyć obóz, a niektórym dzieciom nie. Co lub kto panią uratował?

Udało mi się przeżyć dzięki dobrej kondycji od urodzenia i pomocy mojej naturalnej matki, która z narażeniem życia i wielką determinacją starała się uratować swoje dziecko. Pracując za drutami dostarczała mi jedzenie, które ludność cywilna ze wsi Harmęże zostawiała kobietom wracającym z pracy: chleb, cebulę, ziemniaki. Mama, czołgając się o zmroku, podchodziła pod dziecięcy barak. W ogóle nie pamiętam jej twarzy, tylko to jedzenie, które ratowało moje życie.

Poza tym do obozu przybyła też rosyjska lekarka, znana historykom oświęcimskim, ponieważ zatrudniona była na rewirze. Kiedy zdarzały się selekcje, bo dzieci też co jakiś czas wysyłano do obozów dziecięcych w Łodzi, to wtedy ona zabierała mnie na rewir. Kiedy przychodziły nowe transporty, to wtedy z powrotem do baraku. Kilka razy takie sytuacje miały miejsce, czego sama nie pamiętam, ale o których mówiła mi mama. Przyznała, że wiele zawdzięcza tej lekarce.

Nie pamiętam, jak wyglądał Mengele, ale widziałam te błyszczące, eleganckie buty

Doktor Josef Mengele był nazywany „Aniołem Śmierci” (fot. Wikipedia/Camila Meneses Castro)
Przyswoiła też pani swoistą instrukcję na przetrwanie. Na czym ona polegała?

Przede wszystkim bardzo szybko trzeba było się nauczyć komend niemieckich i żargonu obozowego. Dzieci pochodziły z różnych krajów, a trzeba było się porozumieć, by móc się ostrzegać. Co ciekawe, dzieci, nawet te małe, bardzo dobrze znały nazwisko doktora Mengele. Wszyscy się go bali, nawet dorośli, bo wiedzieli, że jeżeli przyjdzie, to będzie się coś złego działo.

Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są to eksperymenty pseudomedyczne. Dzieci zwykle boją się zastrzyków, a było wiadomo, że tam są robione. Wiedziałam więc, że trzeba schować się w najciemniejszy kąt, wejść w najniższe miejsce pryczy. Dlatego też nie pamiętam, jak on wyglądał, chociaż był nazywany „Aniołem Śmierci”. Widziałam tylko te jego błyszczące, eleganckie oficerskie buty.
Mimo wszystko nie udało się pani uniknąć kontaktu i eksperymentów doktora Mengele.

Niestety, trafiłam tam, bo nie zawsze dało się ukryć. Małe dziecko, trochę jak struś, myśli, że jak schowa głowę, to już go nikt nie widzi. Matka pewnego razu wpadła do baraku i nie widząc mnie, krzyknęła, że nie ma jej dziecka. Okazało się, że byłam zupełnie przezroczysta, jak szkło, nie do poznania, ponieważ miałam pobieraną krew do oporu, a na to miejsce wstrzykiwaną sól fizjologiczną. W dodatku zakropiono mi oczy preparatem, który miał zmieniać ich kolor na niebieski i wtedy nic nie widziałam. Niektórzy całkiem od tego tracili wzrok.

Testowano też na nas szczepionki, co zlecały niemieckie fabryki farmaceutyczne. Wiadomo, że po szczepionkach i bakteriach ciało ludzkie pokrywa się ropniakami. Ślady po nich mam na ciele do dzisiaj.

Jedno dziecko potrafiło drugiemu wyrwać kawałek chleba, jeśli było silniejsze

Także na dzieciach przeprowadzano eksperymenty pseudomedyczne (fot. arch.PAP/Maciej Billewicz)
Do tego głód, brud, wszy. Można było się do tego przyzwyczaić?

Chyba można, bo w pewnym momencie stawaliśmy się takimi małymi „muzułmaninami”. Psychika siadała nie tylko dorosłym. Stawaliśmy się, jak nie ludzie. Nie odzywaliśmy się do siebie, bo wpadaliśmy w tzw. chorobę sierocą. Kiwaliśmy się siedząc na pryczach i nie było między nami ani przyjaźni, ani koleżeństwa. Jedno dziecko potrafiło drugiemu wyrwać kawałek chleba, jeśli było silniejsze. Działał sam instynkt, a nie jakieś myślenie.

Pewnego razu usłyszała pani stwierdzenie: „twoja mama nie żyje”. Ta informacja pani nie złamała?

To usłyszałam na końcu, kiedy wychodziłam z obozu, ponieważ pani, która mnie zabierała, zapytała kogoś, czyje to dziecko. W odpowiedzi usłyszała: „proszę śmiało brać, nawet wszystkie, bo są to dzieci pozbawione matki”. Widziałam po drodze, wychodząc z obozu, wiele ludzkich zwłok i po prostu przyjęłam to do wiadomości, bo na co dzień byłam obeznana ze śmiercią i godziłam się ze wszystkim, co mnie spotyka.

Jeszcze długo po wojnie byłam dzieckiem obozowym, bo kiedy przybrana matka zabrała mnie na pogrzeb jakiejś kobiety, która zmarła, będąc matką pięciorga dzieci, bardzo się dziwiłam, dlaczego wszyscy płaczą. W obozie przecież tyle matek umierało i nikt nie płakał, a tu o jedną nagle wszyscy. Ten dziecięcy umysł był już tak zdegenerowany, że zupełnie nie reagował na śmierć, która była dookoła. W obozie była zresztą duża umieralność także wśród dzieci.

Numer starałam się zakleić plastrem, by nikt nie pytał, skąd go mam

Lidia Maksymowicz, a właściwie Ludmiła Boczarowa trafiła do Auschwitz jako 3-latka (fot. Andrzej Banaś)
Czy to kłamstwo, nawet niezamierzone, dotyczące śmierci matki, pomogło zaakceptować to nowe życie?

Godziłam się ze wszystkim, co mnie spotykało, bo jeszcze przed obozem byłam przyzwyczajona do bardzo trudnych warunków wojennych. Nigdy nie protestowałam, a wręcz później czułam się gorsza od tych dzieci, które nie były w obozie. Ten numer obozowy starałam się zakleić plastrem, żeby nikt nie pytał, skąd go mam.

Co sprawiło, że po osiągnięciu pełnoletniości zaczęła pani szukać swojego biologicznego ojca?

Zrobiłam to za namową. Sama bym się tego chyba nie podjęła, ponieważ nie sądziłam, że coś mi się uda, bo tyle lat minęło i nikt mnie nie szukał. Moi rówieśnicy byli jednak zdumieni tym, że nie jestem ciekawa, skąd pochodzę i kim jestem. Któryś z nich przyniósł adres biura poszukiwań. Zgodziłam się i napisałam do Hamburga, bo Polski Czerwony Krzyż odpowiedział, że nic w tej sprawie nie może zrobić. Stamtąd przyszła odpowiedź, że będą się starali pomóc i cała korespondencja między nami trwała aż trzy lata. I nagle przyszła szokująca wiadomość, że to nie ojciec, a matka żyje.

Jak pani zareagowała?

Przeżyłam szok i była to dla mnie bardzo ciężka sprawa, ponieważ nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego ona żyła i mnie nie poszukiwała, nie znalazła. Cała sprawa odnalezienia mojej matki była wielkim sukcesem biur poszukiwań, bo biuro w Hamburgu porozumiało się z biurem w Moskwie. Ustalono bowiem, że więzień o takim numerze, który mam na ręce, przybył ze Związku Radzieckiego transportem z Białorusi i na tej podstawie posłało tę wiadomość do Moskwy. Tam okazało się, że kobieta od wielu lat poszukuje swojego dziecka, które ma na rączce numer 70072. Obydwa biura powiadomiły media o tym wydarzeniu i stała się to bardzo głośna sprawa na całą Europę. Zrobiono ze mną wywiad, który został wyemitowany w ogólnorosyjskiej i ogólnopolskiej telewizji. Zorganizowano też w Moskwie wielkie spotkanie dwóch rodzin, które po latach odnalazły się.

Mama biologiczna ciągle miała nadzieję, że zostawiła żywe dziecko i ono powinno żyć

Selekcja przywiezionych do obozu w 1944 roku (fot. Wikipedia/Unknown)
Pani historia z takim zakończeniem była też nadzieją dla innych.

Tak i wielu ludzi myślało, że jeżeli nam się udało, to im też się uda dowiedzieć czegoś o swoich bliskich, z którymi stracili kontakt. Dlatego przyszli na Dworzec Białoruski zobaczyć nas, tych szczęśliwców. Kiedy otworzyły się drzwi wagonu, zobaczyłam olbrzymi tłum ludzi, wzruszonych, którzy płaczą, ja też płakałam, a moja matka na mój widok straciła przytomność. Nie spodziewała się, że stanie przed nią dorosła kobieta, tylko że zobaczy swoją 4-letnią córeczkę.

Dla niej to było wielkie przeżycie, ja inaczej to odebrałam, bo nigdy o niej nie myślałam. Dla matki z kolei, nie było dnia ani godziny, żeby nie myślała o mnie. Ciągle miała nadzieję, że zostawiła żywe dziecko i ono powinno żyć.

Prawie z sieroty nagle zyskała pani dwie pary rodziców. Czy to się dało jakoś pogodzić?

Miałam już wtedy 22 lata, wyszłam za mąż, założyłam rodzinę i inaczej to odebrałam. Moja matka biologiczna była bardzo rozczarowana, bo miała nadzieję, że wrócę do swojej ojczyzny i tam zostanę. Miałam zresztą wiele propozycji od władz rosyjskich, które mnie nawet na Kremlu przyjmowały.

Po kilkutygodniowym pobycie zdecydowałam, że wrócę do Polski. Uznałam, że jestem winna tym ludziom wdzięczność za uratowanie mnie z tego piekła na ziemi. Dali mi nową tożsamość, nazwisko i wychowali w innej, zachodniej kulturze. Po tym pobycie nie umiałam się dostosować ani do warunków życiowych, ani do sposobu myślenia tej odnalezionej rodziny, bo były to czasy głębokiej komuny.

W tym całym nieszczęściu miałam bardzo dużo szczęścia

Lidia Maksymowicz i inny więzień Auschwitz Stefan Lipniak (fot. archiwum prywatne Alicji Klich-Rączki)
Nigdy pani nie żałowała, że wybrała Polskę, a nie Związek Radziecki czy Rosję?

Jak dzisiaj to oceniam to uważam, że byłam wielką szczęściarą, ponieważ moi rodzice – oboje nie żyją już – żyli w tym nieszczęsnym Doniecku, w którym obecnie toczy się wojna. W tym całym nieszczęściu miałam bardzo dużo szczęścia.

Po latach nauczyła się pani też czegoś, czego nie potrafiła, czyli kochać innych. Jak to się udało?

Nigdy nie odczuwałam takich uczuć, jakie powinnam jako dziecko. Przez to w swoim już długim życiu tak naprawdę i szczerze nie potrafiłam kogoś, nawet swojego dziecka, tak pokochać, jak powinna matka. Byłam tylko osobą, która uważa, że obowiązek nade wszystko i należy się ze swoich zadań życiowych wywiązywać na tyle dobrze, na ile potrafię. Dzięki temu jednak różne przeciwności życiowe łatwiej znoszę niż ludzie, którzy nie przeżyli tego piekła oświęcimskiego.

Trudno mieć jakieś marzenia, gdy po prostu nigdy ich nie miałam

Lidia Maksymowicz 72 lata po wyzwoleniu Auschwitz-Birkenau (fot. YouTube)
Czy jest coś o czym jeszcze pani marzy?

Trudno mi mieć jakieś marzenia, po prostu nigdy nie miałam marzeń. Dzięki temu, że przeżyłam ten Oświęcim, godziłam się ze wszystkim co mnie spotyka. Dla tych, którzy nie przeżyli tej gehenny, jest to może dziwne, ale jesteśmy zupełnie innymi ludźmi niż ci, którzy wiedli normalne życie.

Czyli to zostaje w człowieku już na zawsze?

Ten syndrom pozostanie zawsze i do końca życia.
– rozmawiał Adam Cissowski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Swoją historią Lidia Maksymowicz podzieliła się w 72. rocznicę wyzwolenia obozu (fot. Andrzej Banaś)
Zobacz więcej
Wywiady wydanie 13.10.2017 – 20.10.2017
„Powinniśmy powiedzieć Merkel: Masz tu rachunek, płać!”
Jonny Daniels, prezes fundacji From the Depths, O SWOIM zaangażowaniu w polsko-żydowski dialog.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Definitely women in India are independent
Srinidhi Shetty, Miss Supranational 2016, for tvp.info
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Małgosia uratowała mi życie. Dzięki niej wyszedłem z nałogu
– Mam polski paszport i jestem z niego bardzo dumny – mówi amerykański gwiazdor Stacey Keach.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
„Kobiety w Indiach są niezależne. I traktowane z szacunkiem”
Tak twierdzi najpiękniejsza kobieta świata Srinidhi Shetty, czyli Miss Supranational 2016.
Wywiady wydanie 14.07.2017 – 21.07.2017
Eli Zolkos: Gross niszczy przyjaźń między Żydami a Polakami
„Żydzi, którzy angażują się w ruchy LGBT, przyjmują liberalny styl życia, odchodzą od judaizmu”.