Kiedyś jazda na rowerze była obciachem
niedziela,
2 kwietnia 2017
– Wchodzę do magazynu zbożowego, bo tam Sportowe Zespoły Ludowe miały swoją siedzibę, wisiało tam dużo starych, poobijanych ram, w pudełkach leżały stare tryby, przerzutki, części do roweru. Trener kazał mi wziąć ramę, a potem worek na ziemniaki i powrzucał mi do niego poszczególne części – opowiada o swoim pierwszym rowerze Czesław Lang. Wicemistrz olimpijski oraz dwukrotny medalista szosowych mistrzostw świata jest organizatorem prestiżowego wyścigu Tour de Pologne.
Jak wyglądał pana pierwszy rower?
Mój pierwszy rower należał do mojej mamy. To była damka marki Ukraina. Kiedy zaczynałem na nim jeździć miałem sześć lat. Wprowadzałem go na górkę, siedziałem na siodełku, na poduszce, trzymałem kierownicę i zjeżdżałem z tej górki, hamując nogami. Sprawiało mi to ogromną radość. W pewną niedzielę wróciłem z mamą z kościoła, wziąłem ten rower i nie za bardzo chciało mi się wprowadzać ten rower na górkę, więc stwierdziłem czemu by nie spróbować na nim pojechać. Tak się zaczęło. Od tamtej pory rower był moim nieodłącznym towarzyszem. Pierwszy wyścig, czyli tzw. Mały Wyścig Pokoju pojechałem również na tym maminym rowerze.
A do czego przydał się panu worek na ziemniaki?
Gdy wystartowałem w tym Małym Wyścigu Pokoju, trener Euzebiusz Marciniak, który był trenerem klubu kolarskiego „Baszta” Bytów, powiedział mi, że jeśli chcę rower wyścigowy i chcę być w ich klubie to mam przyjechać do Bytowa i wtedy dadzą mi ten rower. Pojechałem, oczywiście damką mamy, wchodzę do magazynu zbożowego, bo tam Sportowe Zespoły Ludowe miały swoją siedzibę. Wisiało tam dużo starych, poobijanych ram, w pudełkach leżały stare tryby, przerzutki, części do roweru. Trener kazał mi wziąć ramę, a potem worek na ziemniaki i powrzucał mi do niego poszczególne części. Przyjechałem z tym do domu i dumny powiedziałem tacie, że mam rower wyścigowy. Złapał się za głowę, a ja przez dwa tygodnie składałem go. Udało się i zacząłem jeździć na swoim pierwszym wyścigowym rowerze.
Dawid Andres i Hubert Kisiński wyruszyli w podróż z nurtem królowej rzek.
zobacz więcej
Co pan czuje gdy widzi, że coraz więcej osób wsiada na rower, że stał się on tak modny?
Bardzo się z tego cieszę. Pamiętam, że w latach 70. gdy byłem zawodnikiem, jazda na rowerze była obciachem. Jeździł na nim ktoś, gdzieś na wsi, bardzo źle się to kojarzyło. Cieszę się, że przez te wszystkie lata promocji kolarstwa, tak to się zmieniło, że prawie 10 mln Polaków deklaruje, że jeździ na rowerze, że chce w ten sposób poprawiać swoją kondycję fizyczną, że czerpie z tego radość. Gdy skończyłem karierę, potem mieszkałem we Włoszech, brakowało mi takiego masowego uprawiania tego sportu tu w Polsce. Kolarstwo jest przyjazne dla ludzi, bo nie musisz budować obiektów, infrastruktury. Masz rower, wsiadasz i jedziesz.
Dziś poza Tour de Pologne, organizujemy też Tour de Pologne dla amatorów oraz dla dzieci. Chcemy aby ten sport był postrzegany jako prorodzinny. Nie ma w nim agresji, rywalizacji. Gdy kolarze z Tour de Pologne przemierzali kolejne miasta wyszło zobaczyć ich ponad 3 mln ludzi. Wszędzie widać było uśmiechnięte buzie, to było narodowe święto i to była siła kolarstwa. Cieszy mnie, że powstaje coraz więcej ścieżek rowerowych, rowery są coraz bardziej dostępne, ludzie mają pasję, połknęli tego bakcyla. To widać także w kolarstwie zawodowym. Mamy kolejnych mistrzów jak Michał Kwiatkowski, Rafał Majka, czy Maja Włoszczowska. Jak tu się nie cieszyć.
Można też postawić znak równości między Tour de Pologne a pana nazwiskiem. Widzi pan swoich następców? Nie boi się, że gdy na dobre zejdzie ze sceny, ta impreza też się skończy?
Cały czas pracują nad tym aby ci następcy byli, by Tour de Pologne się rozwijał. Cieszę się bardzo, że w badaniach, które robiliśmy 9 na 10 osób wie co to za wyścig. Jest rozpoznawalny nie tylko w sporcie, ale i na świecie. Są trzy wielkie, kolarskie imprezy. Tour de France, Giro D’Italia oraz właśnie Tour de Pologne. Dopóki będę mógł, będę miał siłę, będę wspierał i pomagał. Moja córka pracuje w naszym biurze, moi siostrzeńcy również. To firma rodzinna i wierzę, że dadzą sobie radę, że to wciąż będzie marka, która będzie żyła swoim życiem.
Jakie jest pana życiowe motto?
Mieć marzenia i pasje, stawiać sobie cele. Jak człowiek marzy, jak sobie postawi cel to konsekwencją i ciężką pracą będzie do niego dochodził. To co ja sam osiągnąłem mam dzięki temu, że dostałem talent od Boga do uprawiania sportu, że miałem szczęście i możliwość pracy na Zachodzie jako zawodowy kolarz, ale myślę, że nie osiągnąłbym tego bez ciężkiej pracy. Naprawdę trzeba marzyć i wierzyć w to co się robi.
Kiedy panu jako chłopakowi z małego miasta, przyszła do głowy myśl, że to może być coś więcej, że może się udać odnieść sukces?
To były właśnie te moje marzenia i cele, które sprawiły, że jestem tu gdzie jestem. Nie marzyłem o pieniądzach, ale o tym żeby wziąć udział w Wyścigu Pokoju. Ważne było to, że reprezentuje się swój kraj, o to się walczyło, to rozbudzało wyobraźnię. Gdy zacząłem jeździć na rowerze jako 14-latek po prostu chciałem wygrać i wygrałem ze starszymi od siebie. Następne cele to były medale. To były czasy gdy w Polsce sport nie był doceniany, wręcz źle widziany. Kiedy zostałem zawodnikiem zagranicznego klubu zapytano mnie ile chcę zarabiać, nie wiedziałem co odpowiedzieć, nie negocjowałem tak jak dziś negocjuje się stawki sportowców. Kiedy zaczynałem ważne były puchary dyplomy, a one nie miały przełożenia na pieniądze. Sport był pasją, mimo tej ciężkiej pracy.
W swoich wspomnieniach napisał pan, że nagrodą za reprezentowanie Polski była też w dużej mierze możliwość wyjechania i zobaczenia jak się żyje w innych krajach.
Właśnie tak. Dostawało się paszport, można było wyjechać do Francji, do Włoch, ale po każdym powrocie ten paszport trzeba było oddać. Zdobywanie pozwolenia na wyjazd to było duże ograniczenie. Naprawdę mam czasem wrażenie, że nie doceniamy tego co mamy, tych otwartych granic, braku ograniczeń.
Co sprawiało, że nie chciał pan z tego roweru zsiąść?
Pokochałem jazdę pod wiatr, tę adrenalinę, która jest w środku. Dawało mi to dużo radości. Chciałem być ciągle lepszy, podnosić formę, pozycję. To mi sprawiało wielką radość. Jak jest pasja to się wszystko robi o wiele łatwiej.
O nagrody jak pan wspomniał nikt nie śmiał nawet pytać, nie co by się o nie dopominać…
Pewnie, że nie. Kiedy zdobyłem pierwszy medal dostałem tysiąc złotych. Bardziej niż te pieniądze cieszyła mnie wygrana. To była wielka radość ze zwycięstwa, z tego, że właśnie reprezentowałem nasz kraj. Poza tym wiedziałem, że nie mogłem zawieść kibiców. Ta ich radość, ten doping dawały mi ogromny napęd do walki z przeciwnikiem. Sportowa rywalizacja też była ogromną radością.
Dziś sportowcy podczas wyścigu odżywiają się specjalnymi żelami, odżywkami a jak to wyglądało kiedyś?
Bardzo śmiesznie. Stare koszulki oprócz kieszonek z tyłu, miały też kieszonki z przodu aby można w nich było upchnąć jedzenie. Dziś zawodowcy mają swojego kucharza, dietetyka. Każdy ma swoje jedzenie, bo w sporcie wytrzymałościowym to jest bardzo ważne. Kiedyś nie zwracaliśmy uwagi na to co jemy, nie było badań naukowych pod tym kątem. Na godzinę przed startem jadło się bigos, czy golonkę a podczas Wyścigu Pokoju przez kilka dni tatara, ogromne jego ilości. Po trzech dniach organizm był tak zakwaszony, że nie miał siły jechać.
A co pan upychał w tych kieszonkach?
Bułki z miodem i dżemem, kawałki czekolady, cukier w kostkach pozawijany w złotka żeby jak spadnie deszcz się nie rozpuścił, choć i tak zdarzało mu się podczas ulewy nie przetrwać.
Podobno gdyby nie rower, to zostałby pan piłkarzem?
Jako dziecko dużo grałem w piłkę. Martwi mnie fakt, że dziś dzieci siedzą w domach, nie biegają po podwórkach. My kopaliśmy piłkę od rana do wieczora, bawiliśmy się w podchody, w seriale takie jak Bonanza, czy w Robin Hooda. Cała wioska była kowbojami albo Indianami. Człowiek nie był gapą, potrafił wejść i zejść z drzewa. Nie musiała po niego przyjeżdżać straż pożarna.
Praca na wsi uczyła pokory?
Miałem swoje obowiązki. Kurnik, w którym wymieniałem piasek, musiałem oporządzić świnie, krowy. Takie wychowanie przez pracę dużo mi dało. Mieszkałem w małej wiosce, na treningi kolarskie musiałem dojechać. Nikt nie pytał, czy pokonałem 7 czy 70 kilometrów. Trener coś tam rozpisał, ale resztę musiałeś sobie poustawiać w głowie sam. Od małego pracowałem w polu. Plewiłem brukiew, suszyłem siano. To mnie też hartowało. Łączenie ciężkiej pracy i treningów to była prawdziwa szkoła charakteru.
Ale podobno gdyby nie siostra, to nie wsiadłby pan na kolarzówkę?
Mój szwagier był animatorem sportu, człowiekiem, który prawdziwie kochał sport. Uczył mnie w szkole chemii i fizyki. Spiknęli się z moją siostrą a ja byłem łącznikiem między nimi. Dawał mi pojeździć na swoim rowerze wyścigowym pod warunkiem, że przekażę jej liściki od niego.
Jaki był smak tego pierwszego sukcesu?
Piękne uczucie. Dla mnie to drugie miejsce w Małym Wyścigu Pokoju było czymś niesamowitym. W nagrodę otrzymałem zielony proporczyk, obcięty w połowie, a dokładnie przed słowem „piłka nożna”, bo był to proporczyk za wygrany mecz. Przywiozłem to do domu, pokazałem rodzicom, a mama szpilką przypięła go na wiszącej na ścianie słomiance.
Rodzice wspierali pana w tej sportowej karierze?
Początkowo byli przeciwni. Wracałem do domu z porozbijanymi kolanami, rękoma a poza tym rodzice przedkładali ponad wszystko naukę. Chcieli żebym skończył szkołę i przede wszystkim zawalczył o wykształcenie. Musiałem więc chować rower w parku, wykradałem się na niego. W końcu zrozumieli, że nic w tym temacie nie wskórają i dostałem ich błogosławieństwo.
Prawdą jest, że kolarze golą nogi?
Zawodnik codziennie jest masowany po wyścigu, a gdy pogoda jest brzydka nakłada na nogi specjalne zabezpieczające maści, więc w wygoloną skórę łatwiej to wszystko wetrzeć. Ja też goliłem nogi. Na zgrupowaniu w Zakopanem jeden z moich kolegów wykombinował, że można by je podpalić i też w ten sposób się ich pozbyć. Na nieszczęście wcześniej nasmarowaliśmy je spirytusem, podpalenie przyniosło jak nietrudno się domyślić marne skutki.
Podobno spał pan nawet z rowerem?
Przy wejściu do magazynów w Bytowie stał piękny złoty jaguar. Trener widział, że mi się ten rower podoba, ale od razu powiedział, że to cacko jest tylko dla mistrzów. Po pół roku startowałem w wyścigu w Bytowie, na który przyjechali zawodnicy z całej Polski. Startowałem na rowerze, z którego spadał mi łańcuch, ciągle się coś psuło, było strasznie zimno. Jakieś 20 kilometrów przed metą stanąłem, bo nie miałem już siły. Zjadłem wszystko co miałem w kieszeniach. Zerwałem jakąś brukiew z pola i zacząłem ją gryźć. W końcu odzyskałem siły i jakoś dojechałem do tej mety. Leżałem wieczorem w pokoju i nagle ktoś puka do drzwi. To był trener a w rękach niósł rower. Rozpłakałem się ze szczęścia. Powiedział mi wtedy, że zasłużyłem, bo pokazałem siłę do walki. Stwierdził, że będę kiedyś wielkim mistrzem. Wtedy właśnie spałem z tym rowerem i nie mogłem się doczekać porannego startu. Miałem 14 minut przewagi i ten wyścig wygrałem. Rower stał przy moim łóżku całą zimę. Przed snem wsiadałem na niego i nie mogłem się doczekać wiosny żeby na niego wsiąść.
Gdy przyszły te wielkie sukcesy wyjechał pan z Polski, mieszkał we Włoszech, ale zdecydował się wrócić?
Mieszkałem w naprawdę pięknym miejscu, ale ja kocham Polskę. Wychowywałem się na wsi, wśród pól i lasów. Ukochanym miejscem dla mnie było to gdzie się urodziłem. Zatoczyłem koło, dziś wróciłem do korzeni i ogromną radość sprawia mi uprawianie ziemi, czyli to od czego wyszedłem. Myślę,że nie mógłbym mieszkać gdzie indziej.
Po zakończeniu kariery sportowca, parał się pan biznesem.
Cały czas jednak byłem i jestem kolarzem. Każdy sportowiec, czy to będzie wielki Robert Lewandowski, czy inny zawodnik będzie miał traumę gdy będzie kończył karierę. Jak robisz coś w czym jesteś uważany za najlepszego, nagle przychodzi taki dzień a ty już czujesz, że czegoś ci brakuje, że to była pasja, miałeś stabilną pracę. Nagle musisz odnaleźć się w innym życiu by dawało ci radość, by też zarabiać na życie. Stąd moje różnego rodzaju biznesy. Zacząłem od przedstawicielstwa różnych firm, miałem restaurację. Chciałem się sprawdzić. Wychodziło mi to raz lepiej, raz gorzej. To jednak nie była moja pasja, nie dawała mi wielkiej radości. W pewnym momencie stwierdziłem, że chcę wrócić do Polski, do sportu aby przygotować kolarstwo do tego aby dogoniło czołówkę. Francuzi, Włosi mieli swoje wielkie wyścigi, a my wciąż byliśmy organizacyjnie na poziomie szkoły średniej. Walczyłem o ten nasz Tour de Pologne całym sobą przez ponad 24 lata. Mam ogromną satysfakcję, że się udało.
Pana organizm nie wytrzymał jednak tak szybkiego tempa. W pewnym momencie mocno się zbuntował.
Czasem myślę, że zbyt szybko zsiadłem z roweru. Chciałem znaleźć sobie nowe miejsce, zamknąć przeszłość szybkim trzaśnięciem drzwiami. Nie udało się, wręcz mi to zaszkodziło. Miałem zawroty głowy, migotanie przedsionków, szedłem linią pochyłą do dołu jak mawiali lekarze. Miałem dużo szczęścia, bo znajomi odkryli klinikę w Meksyku. Zmiana stylu jedzenia, kuracja tam, odstawienie niektórych produktów sprawiło, że wróciłem do żywych. Wybrałem lepszą drogę. Oczywiście jako sportowiec byłem tego nauczony, ale jak każdy facet do końca nie chciałem się przyznać do tego, że jest ze mną źle. Gdyby nie moja żona Ela, która bardzo chciała mi pomóc i przemówiła mi do rozsądku, to pewnie by mnie już dawno nie było.
Zwolnił pan tempo?
Jak mogę to zwalniam (śmiech), ale na dobre chyba nie zwolnię, bo cały czas jeździmy po Polsce, wyznaczamy trasy wyścigu. Poza tym prowadzę gospodarstwo ekologiczne. Mamy swoje owoce, warzywa. To mnie bardzo raduje, uwielbiam wieś. Chciałem od tego uciec, a tu proszę bardzo na stare lata zacząłem być rolnikiem.