Stanisław Soyka: jak o sobie myślę, to jestem raczej „zakapiorek” niż „amorek”
niedziela,23 kwietnia 2017
Udostępnij:
– Czuję coraz dotkliwszą tremę przed wyjściem na scenę. To się nie zmienia, a wręcz potęguje – przyznaje Stanisław Soyka. Pół żartem, pół serio dodaje, że „im człowiek starszy, tym powinien grać rzadziej, a drożej”. W ciągu 40 lat kariery Soyka wydał ponad 30 płyt, ostatnią z gambijskim muzykiem Bubą Badjie Kuyatehem. Tylko nam opowiedział o początkach w kościelnym chórze, jak zaczarowywał koleżanki grą na gitarze oraz o spotkaniach z królową Elżbietą II i papieżem Janem Pawłem II.
Przez lata Pana życie to był: dom, sala koncertowa, studio nagrań i znowu dom. Czy w tej kwestii coś się zmieniło?
Nie, nic się nie zmieniło, no może teraz trochę więcej domu. Były takie lata, że grywałem nawet 250 razy w roku, ale już bym się na to nie zdecydował, nawet gdybym był strasznie pożądany. Muzyka mnie nie męczy, ale podróże, zwłaszcza lotnicze to coś, co powoduje, że się tak nie pcham. W gruncie rzeczy, to im człowiek jest starszy, tym powinien grać rzadziej, a drożej. (śmiech) Mówię to pół żartem, pół serio.
Teraz mam rzeczywiście więcej czasu dla domu i lubię to. Z jednej strony intensywnie czytam, coś tam piszę, a z drugiej jestem takim jaszczurem i mogę nic nie robić, tylko leżeć. Z domem najgorzej było oczywiście w tych intensywnych czasach.
Dość wcześnie zauważyłem, że jestem więcej muzykiem niż ojcem
„Na własną prośbę miałem w życiu różne przygody i stłuczki”
Czy po latach nieobecności w domu można jakoś nadrobić?
Na pewno należy się starać. Mi się wydaje, że dość wcześnie zauważyłem, że jestem więcej w podróży niż w domu, więcej muzykiem niż ojcem. Wiedziałem, że to jest coś nie tak, taki zachwiany balans. Kiedyś leciałem w towarzystwie starszej pani, której w pewnym momencie się zwierzyłem z wątpliwości, czy to dobrze, że zostałem ojcem. Ona bardzo spokojnie mi odpowiedziała: „proszę pana to jest tak, że trzeba ilość zamienić na jakość”. To znaczy, że jeżeli nie mogę być dużo z moimi synami, to niech to będzie czas intensywny i w pełni z nimi. To mi się udawało.
Obecnie jestem z synami w bardzo dobrej komitywie, podobnie zresztą jak z ich mamą. Z dwoma pracuję bezpośrednio, dwaj inni robią swoje, ale wszyscy są już dorośli. Mam też dwoje wnucząt, a więc można powiedzieć, że ojcowskie trudy mam za sobą.
Jak się człowiek kształtuje w takim otoczeniu, to trudno być na bakier z muzyką
Stanisław Soyka i zespół Yanina na koncercie w Krakowie 1994 roku (fot. TVP)
Spodziewał się pan, że tak jak ojciec, pójdę w muzyczną stronę?
Oni się po prostu formowali w domu muzyków, bo ich mama też jest muzykiem. Wprawdzie na dwie dekady zaniechała, ale wróciła do skrzypiec i profesjonalnej aktywności. Jak się człowiek kształtuje w takim otoczeniu, to trudno żeby miał na bakier z muzyką. Nigdy sami niczego nie sugerowaliśmy, że powinni być czy muszą zostać muzykami. Odczytywaliśmy to, że mają w sobie muzykalność, która pozwalałaby się muzyki uczyć. To nie szkodzi, zwłaszcza na początku, gdy pomaga rozwijać w umyśle bardzo ważne aspekty.
Rodzinne tradycje zobowiązują.
Z tą sukcesją u nas jest tak, że Kuba gra na bębnach i śpiewa tak, jakbym to był ja 30 lat młodszy. Antoni jest reżyserem dźwięku i członkiem mojego zespołu. Gra na keyboardzie i daje radę okiełznać sprawę brzmienia, po to abyśmy ze sceny grali dla ludzi najlepszą jakość, co jest naszą ambicją. Marcin się jeszcze uczy, ale już praktykuje, natomiast Janek zajmuje się filmem animowanym. Robi to, co kocha i jeszcze jest z tego całkiem niezły chleb.
Czyli jest pan dumnym ojcem?
Czy ja wiem? Nie myślę o tym na co dzień, ale cieszę się, że są przyzwoitymi ludźmi, zdrowymi na ciele i umyśle. Czasami, gdy ktoś zupełnie obcy powie coś dobrego na ich temat, to czuję się szczęśliwy, dumny. Wiem, że dają radę w życiu i nie sieją zgorszenia, a to jest na pewno ważne dla ojca.
Znałem nuty, ale grałem na skrzypcach jak „ciotka Tekla”
Muzycznego bakcyla złapał Pan w domu, ale i w kościele, śpiewając w chórze. Jak Pan tam trafił?
Miałem osiem lat i był to okres pierwszej komunii świętej. Rozdawano role i dostałem zadanie zaśpiewać psalm. Następnego dnia, jak ojciec wrócił do domu, to przekazał mi, żebym przyszedł na próbę chóru katedralnego, bo będę śpiewać w sopranach. To było bardzo ekscytujące, dlatego że już wówczas dwa lata uczyłem się grać na skrzypcach. Znałem nuty, ale grałem jak „ciotka Tekla”. Żeby wydobyć dźwięk, który ma wartość muzyczną, trzeba się uczyć minimum 5-6 lat.
Chodziłem więc dwa razy w tygodniu na próby chóru, a był on mieszany i oczywiście dla dorosłych. Zaczynałem w sopranach, a kończyłem w tenorach. To była wielka szkoła i możliwość pławienia się w muzyce europejskiej, od średniowiecza przez renesans, barok po Verdiego. Poza tym chór jest niezastąpioną lekcją dla śpiewaka, ponieważ uczy samokontroli i używania natężeń, a więc dynamiki. Tego się nie da nauczyć nigdzie indziej.
Nie da się ukryć faktu, że się jest grubasem, a ja byłem zawsze
Stanisław Soyka czuje się szczęśliwym i dumnym ojcem czterech synów (fot. Olaf Pisarek/tvp.info)
Ale muzyka podobno przydała się też w kontaktach z koleżankami?
Szczególnie ta gitarowa. Nauczyłem się grać czterech funkcji zasadniczych, a był to czas „Domu wschodzącego słońca” Erica Burdona z The Animals czy naszych Czerwonych Gitar. Znałem wszystko od A do Z. Z dziewczynami to było tak, że jak miałem gitarę przy sobie i śpiewałem: „czarne oczy masz, komu je dasz”, to się skupiały wokół mnie. Potem, jak ją odstawiałem, to szły do swoich chłopaków. Nie da się ukryć faktu, że się jest grubasem, a ja byłem zawsze grubasem. Taka prawda.
Ale podobno dla niektórych „amorkiem”?
Tak mówią, ale ja tego nie powiedziałem. „Amorek” nadali mi w rodzinie. W latach wczesnoszkolnych miałem bardzo kręcone włosy i dlatego, taka twarz amorka. Dzisiaj, jak o sobie myślę, to jestem raczej „zakapiorek” niż „amorek”. (śmiech) Amorek to zresztą dziecko, a ja jestem gdzie indziej, z całą pewnością już nie dzieckiem.
Mam intensywne życie bieżące, bardzo wiele się dzieje
Soyka to nie tylko wokalista, ale także pianista, gitarzysta, skrzypek, kompozytor i aranżer (fot. mat. pras.)
Inicjacja muzyczna pchnęła pana w stronę jakiej muzyki, bo nie od razu był jazz?
Pierwsze inspiracje to była muzyka gospel, rhythm and blues, soul, czyli Ray Charles i Aretha Franklin. Jak byłem w 10 czy 11 klasie usłyszałem „Kind of blue”, płytę Milesa Davisa z innym geniuszami. To była dla mnie rewolucja kulturalna, dlatego że to muzyka improwizowana. Nie mogłem tego przerobić, że można grać muzykę, improwizując ją i jeszcze tak komponować. Byłem przywykły do tego, że biorę koncert Mozarta, uczę się, zapamiętuję i potem zaczynam go interpretować. Nie należy nic zmieniać, bo to kanoniczna rzecz. To była procedura, która była mi znana. Ta rewolucja spowodowała, że zacząłem iść w tę stronę. Moje lata akademickie to jedno wielkie studium jazzowe.
To inspiracje zagraniczne, a którzy polscy artyści wpłynęli na Pana wybory muzyczne?
Gdybym miał wymieniać to trzeba by się skupić, bo po pierwsze ludowa muzyka śląska, którą śpiewałem od dziecka. Potem już jako nastolatek spotkanie z muzyką góralską, podhalańską, bardzo ważne i inspirujące. Był też Niemen, który mnie mocno oczarował, kiedy jako 15-latek usłyszałem „Bema pamięci żałobny rapsod”, to była wielka rzecz.
Jestem otwarty i tych inspiracji wciąż mam wiele. Jak próbuję sięgnąć pamięcią wstecz to jest mi trudno, dlatego że mam bardzo intensywne życie bieżące, bardzo wiele się dzieje w moim życiu. Gdy więc myślę o inspiracjach, to myślę o zupełnie innych ludziach, których spotykam, choćby ostatnie spotkanie z Bubą Kuyateh.
Zawsze miałem niechęć do sequeli i odcinania kuponów
Nagrał pan ponad 30 płyt, ale dlaczego są tak niepodobne?
Mi się wydaje, że z jednej strony to wynik potrzeby poszukiwania, a po drugie możliwość, żeby się nie nudzić. Zdaje się, że publiczność polubiła ten fakt, że może się spodziewać, że nie może się spodziewać tego samego, czy czegoś przybliżonego. Zawsze miałem niechęć do sequeli i odcinania kuponów. Była taka filozofia w latach 80., że jak coś dobrze poszło, to należało natychmiast zrobić drugą, trzecią część. Dla mnie to filozofia pachnąca chciwością i pieniędzmi niż starannością, sztuką.
To też chęć ucieczki przed zaszufladkowaniem?
Zdecydowanie i z czasem się okazało, że status outsidera jest hiperluksusowy. Daje wolność.
Skoro publiczność nie wie, czego się po Panu spodziewać, to może wie Pan, czego publiczność łaknie?
Mam wrażenie, że wszystko się podoba, ale najlepiej gdybym zagrał „Tolerancję”, „Cud niepamięci”, „Absolutnie nic”, „Życie to krótki sen”. Z 10 kawałków, które są najbardziej znane, najczęściej grane w eterze. Ja to rozumiem doskonale i nie uchylam się, chyba że gram monograficzny koncert, np. zbiór „Sonety Szekspira” czy „Tryptyk Rzymski”.
Gramy oczywiście też nowsze rzeczy, bo jesteśmy improwizującymi muzykami. Naprawdę lubimy się sami zaskoczyć tym, co zagramy, ale „Tolerancję” się zagra, nie ma powodu, żeby nie zagrać. Pisząc te piosenki, w końcu w lat 80. i na początku 90. chciałem, by były takie, żebym mógł je zaśpiewać, jak będę facetem pod sześćdziesiątkę i nie będę się musiał wstydzić.
Jak poszliśmy się ukłonić, to papa odchylił się i powiedział: „braaawo!”
Jego spotkania z królową Elżbietą II i Janem Pawłem II należą do najważniejszych (fot. mat. pras.)
„Sonety Szekspira” i „Tryptyk rzymski” były okazją do dwóch, chyba najważniejszych spotkań w Pana życiu, z królową Elżbietą II i papieżem Janem Pawłem II.
W wypadku królowej to było tak, że byłem zaproszony przez British Council na bardzo kameralne spotkanie, ponieważ zaangażowało się w promocję mojej płyty. Znalazłem się wśród 13 gości. Byliśmy przedstawiani królowej, która powiedziała, że „pisać muzykę do Sonetów Szekspira nie jest łatwo”. Odpowiedziałem, że może nie łatwo, ale to piękna przygoda.
To było tu w Polsce?
Tak, w siedzibie British Council w Alejach Jerozolimskich. Z kolei z papą to było tak, że wyszedł „Tryptyk rzymski” w lutym 2003 roku. To był 25. rok pontyfikatu i mój znajomy zapytał mnie, czy może nie napisałbym muzyki do tego. To był marzec, a w lipcu mieliśmy już koniec nagrań, a w sierpniu Telewizja Polska wraz telewizją Vaticana zorganizowały koncert na imieniny Jana Pawła II – Karola, 4 listopada. Zaproszono kilkanaścioro artystów, wśród nich nas z „Tryptykiem rzymskim”.
To było bardzo emocjonalne, dlatego że rzadko jest tak, by kompozytor pisał muzykę do poematu, który ledwo co wyszedł. Dokonałem zresztą pewnych skrótów np. w drugiej medytacji, ale z uzasadnionych względów. Jak mieliśmy grać to się zastanawiałem, jak papa to moje majsterkowanie przyjmie. Widziałem, że w pewnym momencie podniósł głowę zdziwiony, a potem spokojnie wrócił do tekstu. Jak poszliśmy się mu ukłonić, to papa odchylił się i powiedział: „braaawo!” Uznałem, że nic się nie stało i nie przekroczyłem granic jako kompozytor. To spotkanie pozostanie w mojej pamięci i sercu jako ważne.
Nie pisałem ponad dekadę, ale czuję, że przyszedł czas
Powiedział Pan kiedyś, że „jak się dobrze sprawujesz, to słuchacze cię nie zostawią”. A jak to było w Pana przypadku?
Musielibyśmy najpierw dojść do tego, czy chodzi o „dobre sprawowanie” jako artysta czy jako człowiek. Ja się sprawuję przyzwoicie, miałem w życiu różne przygody i stłuczki, na własną prośbę. Krótko mówiąc, nie jestem bez grzechu. Generalnie moim celem jest być przyzwoitym człowiekiem i po śmierci być uważanym za porządnego faceta.
Spotykamy się przy okazji najnowszej płyty. Czy odczuwa Pan jeszcze stres, tremę?
Czuję coraz dotkliwszą tremę przed wyjściem na scenę, przed bezpośrednim spotkaniem z publicznością. Taki rodzaj skupienia energii jest nieprzyjemny, wolałbym spać niż grać. To się nie zmienia, a wręcz potęguje. Jeśli chodzi o płytę, to jest inaczej, bo już się ją nagrało i muzyka jest na taśmie. Bywa, że powstaje w cztery godziny, tak jak ta ostatnia. Byliśmy po prostu wystarczająco skupieni, więc tak się złożyło. Gdy już dochodzi do spakowania płyty i wyekspediowania jej do sprzedaży, to ja już jestem gdzie indziej.
Czyli gdzie Pan jest obecnie?
Przeglądam moje zeszyty, zapiski, robię inwentaryzację, piszę nowe piosenki z własnym tekstem, refleksje na temat świata i ludzi. Nie pisałem ponad dekadę, zajmowałem się poetami i komponowaniem muzyki do wierszy, ale czuję że przyszedł czas. Ludzie pytają, kiedy nagram jakieś swoje piosenki, więc mogę powiedzieć, że właśnie nad tym pracuję. Myślę, że wiosną za rok będzie nowy album.
– rozmawiał Adam Cissowski
Zdjęcie główne: Artysta zdradził, że pisze teraz nowe piosenki z własnym tekstem (fot. TVP)