– Po tylu latach, mogę już powiedzieć, jak to koło było zbudowane. Kręciło się na... feldze z małego fiata. Rozkręcone w ogóle nie chciało się zatrzymać! Pierwszy program nagrywaliśmy 12 godzin – wspomina Wojciech Pijanowski, pierwszy gospodarz „Koła Fortuny” i autor wielu innych programów telewizyjnych. Opowiada też, w jaki sposób powstawał program „Jarmark”, co łączyło go z Magdą Masny i jak wspomina dziadka Władysława Broniewskiego.
WIKTOR FERFECKI: Czy nie denerwuje pana, że jest pan kojarzony z...
WOJCIECH PIJANOWSKI: Powiedzeniem „Magda, pocałuj pana”? Tak, to mnie denerwuje.
A z czym chciałby pan być kojarzony?
Wolałbym, żeby ludzie pamiętali też inne rzeczy. Nie tak mało w końcu zrobiłem. Ma przykład „Jarmark”, hit lat osiemdziesiątych...
Podczas emisji wyludniała się cała Polska.
Bez przesady, ale można tak powiedzieć.
Ponoć program wziął się stąd, że na Ursynowie poznał pan mieszkających tam Krzysztofa Szewczyka i Włodzimierza Zientarskiego. Wpadliście na pomysł, by zrobić wspólny program pod hasłem „świnki trzy: sport, muzyka oraz gry”.
Mieszkaliśmy na Ursynowie. To prawda. Reszta to legendy. Z Krzysztofem Szewczykiem pracowałem w Dwójce przed „Jarmarkiem” jakieś trzy lata. Robiliśmy programy muzyczne: „Przeboje Dwójki” i „Wideotekę”. Włodek Zientarski zajmował się wtedy w Dwójce sprawami sportowymi. Wydarzył się taki dzień pierwszego stycznia, nie pamiętam którego dokładnie roku, gdy Bogusław Wołoszański, wiceszef Dwójki, prowadził program noworoczny na żywo. Nie pamiętam przyczyny, dla której zaprosił nas do programu. Jeszcze czuliśmy w głowach sylwestrowego szampana i na tym szampanie bardzo fajnie nam się rozmawiało.
I zdecydowaliście, że zrobicie wspólny program?
Powiedzieliśmy sobie: jak nam się tak fajnie gada, to zrobimy coś razem. Każdy z nas miał coś innego do zaoferowania. Powiedziałem, że skoro sprzedajemy różne towary, jak na jarmarku, to niech się to nazywa „Jarmark”.
Szkoda, że z programu nie zachowały się praktycznie żadne taśmy.
Zdziwiłby się pan, jak był to beznadziejny program. Oczywiście z punktu widzenia dzisiejszych czasów. Bo na tamte czasy to był rekord świata. Pokazywaliśmy w nim to, co dzisiaj można zobaczyć na YouTube. Braliśmy odrzuty. To, czego nie chciała telewizja. Przykładowo wyścigi świnek albo samolot lądujący do góry nogami.
Przeczytałem w pewnej niemieckiej gazecie, że członkowie zespołu OMD tak naprawdę nie wiedzą, czy w ogóle grali ten koncert w Warszawie, bo nikt na lotnisku nawet nie sprawdził im paszportów, a gdy wpadli na stadion, od razu na scenę zagonił ich jakiś wąsaty facet...
Jako autorzy programu organizowaliście też koncerty z cyklu „Pożegnanie lata z Jarmarkiem”.
Największy koncert, jaki robiliśmy, odbył się na Stadionie Dziesięciolecia. Trwał od południa do drugiej w nocy, choć stadion nie miał oświetlenia. Gwiazdą wieczoru był popularny wówczas zespół OMD. Impreza miała odbyć się w sobotę, a w piątek zespół przysłał teleks, że przepraszają, ale nie przyjadą, bo mają w sobotę wieczorem wywiad dla stacji MTV w Monachium, a z ich punktu widzenia jest to bardzo ważne marketingowo.
Co zrobiliście?
Napisałem teleks, że gratuluję im wywiadu dla MTV, ale chcę ich zawiadomić, iż na koncert sprzedano 60 tysięcy biletów, po sto dolarów każdy. Niech więc sobie przemnożą, ile nam są winni pieniędzy i niech się zastanowią, czy bardziej nie opłaca się im wynajęcie prywatnego samolotu.
Przemnożyli sobie i wynajęli samolot?
Wylądowali w sobotę około 22.00 na Okęciu. Przejęła ich milicja i na kogutach przyjechali na Stadion Dziesięciolecia. Natychmiast kazałem im grać, bez żadnych prób. Potem przeczytałem w pewnej niemieckiej gazecie, że oni tak naprawdę nie wiedzą, czy w ogóle grali ten koncert w Warszawie, bo nikt na lotnisku nawet nie sprawdził im paszportów, a gdy wpadli na stadion, od razu na scenę zagonił ich jakiś wąsaty facet...
Za program „Jarmark” dostaliście pierwszego Wiktora w historii.
Jeszcze bardziej cenię sobie nagrodę Złotego Ekranu. To był jedyny Złoty Ekran w historii za program rozrywkowy.
W programie był pan też Inspektorem Oko.
Program emitowany był na żywo, ale zagadki kryminalne nagrywaliśmy z wyprzedzeniem. Podobnie, jak ukryte kamery.
Zachowały się taśmy z jedną zagadką dotyczącą zwycięstw duetu kierowców Dętka. Pamiętam, że była dość skomplikowana.
Dziś mogę już wyjaśnić, o co w niej chodziło. Po prostu jeden z kierowców smarował klejem opony swojego przeciwnika. Dlatego kleiły mu się ręce.
Gry i zagadki są pana pasją za sprawą ojca?
Zbierał gry tak, jak inni zbierają znaczki pocztowe. Wyjeżdżał dość często za granicę. Był krytykiem filmowym. To były gry planszowe, łamigłówki i wszystko to, co było związane z tematem gier. Grał ze mną i moim bratem. Mnie to wciągnęło.
Wpływ na wybór przez pana drogi życiowej miał też słynny dziadek poeta Władysław Broniewski?
Moja mama jest jego adoptowaną córką. Dobrze poznałem dziadka. Kiedyś na urodziny dał mi konia na biegunach, prawdziwego wypchanego źrebaka. Jednak nie korciło mnie, by zostać poetą.
Kim chciał pan zostać?
Pedagogiem i uczyć w szkole. Skończyłem nawet pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim.
Po części pedagogiem pan został, bo pana kariera zaczęła się od prezentowania gier w „Teleranku”.
Moją pierwszą prezentację gry zapamiętam do końca życia. Dali mi siedem minut. Postanowiłem się solidnie przygotować. Napisałem tekst na maszynie i nauczyłem się go na pamięć. Mówiłem w takim tempie, że wychodziło mi siedem minut co do sekundy. Pojechałem na nagranie i po długim oczekiwaniu siadłem w końcu za stolikiem. Nagle usłyszałem głos realizatora: „ma pan dwie i pół minuty”. Wyklepałem w te dwie i pół minuty cały tekst. Mówiłem trzy razy szybciej niż powinienem. Od czasu tej przygody nie napisałem sobie ani jednego słowa do żadnego programu.
Za to na dobre związał się pan z grami i teleturniejami.
W latach siedemdziesiątych byłem szefem redakcji teleturniejów „Studio 2”. Co tydzień robiłem jakiś teleturniej, czasami nawet dwa.
Na przykład słynny teleturniej „Gęś”, w którym do wygrania była żywa gęś? Kiedyś podobno wam uciekła i trzeba było jej szukać.
Ta gra to była świetną zabawą z przymrużeniem oka. Robiłem tam też wiele innych teleturniejów, m.in. „Skojarzenia”, „Kto z nim wygra?”, „W sieci”, „Kolekcjonerzy”, „Potyczki rodzinne” i, „Mistrz intelektu”. „Studio 2” to była ewolucja, jeśli chodzi o show telewizyjne. Wcześniej w telewizji siedział spiker i zapraszał na programy. W Studio 2 była pani Bożena Walter, był Tomek Hopfer, Tadeusz Sznuk i Edward Mikołajczyk. To były zupełnie inne programy.
Który teleturniej wspomina pan najlepiej?
„Potyczki rodzinne”. To był długi program, trwał chyba 90 minut i mogły brać w nim udział tylko rodziny z bliźniakami. Musieli wykonywać między programami różne zadania. Dawaliśmy na przykład im kamery i kręcili filmy o sobie. Systemem pucharowym wyłoniono zwycięską drużynę, która dostała w nagrodę samochód.
Przenieśmy się do lat 90. Samochód można było wygrać też w każdym odcinku „Koła Fortuny”. Skąd pomysł, by zrobić pierwszy teleturniej w Polsce na zagranicznej licencji?
Jest takie powiedzenie „z głowy, czyli z niczego”. Pojechałem na wakacje do USA i zatrzymałem się w Los Angeles. Mój kolega Paweł Hanczakowski studiował w tamtejszej szkole filmowej. Gdy się spotkaliśmy, powiedziałem mu o programie, który widziałem w amerykańskiej telewizji: „fajny program, trzeba by go zrobić w Polsce”.
I rzeczywiście się udało.
Tak, ale załatwianie licencji trwało półtora roku. Gdy przeczytałem pierwszą umowę licencyjną, powiedziałem, że tego nie podpiszę. Nie mogę zdradzić zapisów kontraktu, ale chodziło zarówno o kwestie finansowe, jak i merytoryczne. Wiedziałem, że gdybym wziął ten program w formie proponowanej przez Amerykanów, nie sprawdzi się. Chciałem zrobić trochę zmian. Długo się zastanawiali. W końcu się udało.
W „Kole fortuny” były niesamowite nagrody, jak na tamte czasy. To tak jakby dzisiaj rozdawać ludziom domy.
I nastąpiło nagranie pierwszego odcinka „Koła Fortuny”, podczas którego zacinały się komputery.
Nie tylko. Teraz, po tylu latach, mogę już powiedzieć, jak to koło było zbudowane. Z tyłu koła była felga z małego fiata.
Rozumiem, że jakaś aluminiowa...
Gdzie tam, zwykła, stalowa! Do tego było przytwierdzone koło. Miało to jakieś gumowe hamulce, które miały je zatrzymywać. Koło jednak nie chciało w ogóle stanąć. Gdy tylko lekko się je puściło, kręciło się jak perpetuum mobile. Gdyby je mocniej rozkręcić, moglibyśmy na tydzień wyjść ze studia i by nie stanęło. Oprócz tego był cały system zapalania żaróweczek pod polami, na których były umieszczone litery. Komputer wariował i zapalał nam nawet te pola, gdzie liter nie było.
Ile trwało nagranie pierwszego programu?
Dwanaście godzin. Wyszedłem ze studia załamany. Powiedziałem sobie: to się nie uda. Mamy zrobić pięć programów na tydzień, a jeden nagrywamy dwanaście godzin.
Potem szło już lepiej. Ale wpadek pan nie uniknął. W jednym z haseł było słowo „ktury” zamiast „który”.
Zorientowaliśmy się dopiero w trakcie odgadywania hasła przez zawodnika. Można było przerwać nagranie, ale pomyślałem, że to nie ma sensu. Na końcu programu ogłosiłem, że w jednym z haseł umieściliśmy celowo błąd ortograficzny, a ten, kto pierwszy przyśle list ze wskazaniem pomyłki, wygra telewizor kolorowy. Następnego dnia w „Gazecie Wyborczej” ukazała się notka, że Wojciech Pijanowski nie zna ortografii. Dziennikarz pewnie nie oglądał programu do końca. Zadzwoniłem do niego z informacją, że to był konkurs i ponieważ jako pierwszy udzielił poprawnej odpowiedzi, wygrywa telewizor kolorowy. Po dziś dzień telewizora jednak nie odebrał.
Podczas programu nikt nie zorientował się, że w haśle był błąd?
To pokazuje, w jakim napięciu startowali zawodnicy. Kiedyś się pomyliłem. Zamiast słów „hasło z kategorii powiedzenie”, powiedziałem „hasło z kategorii słoń z w składzie porcelany”. „Słoń w składzie porcelany” to było oczywiście prawidłowe hasło. Zawodnicy w ogóle nie zorientowali się, o co chodzi. Innym razem zawodnik miał do odgadnięcia w finale tylko jedną literę z hasła „ptas_arnia”. Podał „i” zamiast „z”, choć ta pierwsza litera była już na tablicy. Samochód przeleciał mu koło nosa.
Dlaczego „Koło Fortuny” było tak popularne?
Po pierwsze był to program na licencji amerykańskiej. Po drugie, w tym programie były niesamowite nagrody, jak na tamte czasy. To tak jakby pan dzisiaj rozdawał ludziom domy. Po trzecie, nie trzeba było mieć w praktyce żadnej wiedzy. Po czwarte, była Magda...
Wojciech Pijanowski i Magda Masny byli jednymi z największych gwiazd TVP lat 90. (Fot. TVP/Jan Bogacz)
Po Polsce krążyły plotki o waszym romansie...
Ksiądz Józef Tischner mawiał, że są trzy prawdy: „Święta prowda”, „Tyż prowda” i „Gówno prowda”. Te plotki należą do trzeciej kategorii prawd wg. Tischnera.
Utrzymujecie ze sobą relacje towarzyskie?
Ostatni raz widziałem się z nią może cztery lata temu przy okazji „Pytania na śniadanie”. Magda próbowała dostać się do Sejmu z Partii Zielonych, ale przepadała. Z tego, co wiem, teraz prowadzi kwiaciarnię.
W „Kole Fortuny” trudno było o pozyskanie od sponsorów samochodów i innych nagród?
Raczej musieliśmy opędzać się od sponsorów. Na przykład producent wody mineralnej Multivita, którą prezentowaliśmy w bagażnikach samochodów, w pewnym momencie poprosił nas, byśmy już jej nie pokazywali, bo nie wyrabia się z produkcją. Tiry stały do niego w tygodniowych kolejkach. Musiał uruchomić jeszcze jedną linię produkcyjną. Z kolei tygodnik „Miliarder” uparł się, by w każdym programie fundować poloneza caro. Problem w tym, że tego tygodnika nie było na rynku. Reklamował się przez trzy miesiące dzień w dzień. Gdy w końcu się pojawił, w godzinę wykupiono cały nakład. Zresztą w „Kole Fortuny” do wygrania były nie tylko polonezy. Jeden pan wygrał mercedesa, inny bmw. Gdy zadzwoniłem do niego, by spytać, jak się jeździ, odparł, że trzyma auto w stajni przykryte słomą. Bał się, że ktoś mu je ukradnie.
Były dziwne propozycje od sponsorów?
Tak, na przykład tysiąc litrów oleju samochodowego albo trzy tony węgla. Na tę drugą nagrodę się zdecydowaliśmy. Węgiel w charytatywnym programie trafił do jednego z domów dziecka na Mazurach.
Teleturniej przestał pan prowadzić w 1995 roku.
Mam niespokojny charakter. Gdy powiedziałem 499 razy: „Dobry wieczór państwu, rozpoczynamy Koło Fortuny”, było ok. Jednak, gdy powiedziałem to po raz pięćsetny, miałem już dość. Nadal robiłem „Koło Fortuny”, układałem hasła, ale już go już nie prowadziłem.
„Trzeba próbować. Nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy” – mówi Wojciech Pijanowski (Fot. TVP/Jan Bogacz)
Później robił pan dla TVP kolejne teleturnieje.
W 1989 roku, gdy zmienił się ustrój, wypisałem się z telewizji. Założyłem swoją firmę, nomen omen w garażu. Później robiłem wiele teleturniejów, m.in. „Tysiąc pytań”. Było ich tyle, że nawet chyba nie wszystkie pamiętam.
A który wspomina pan najlepiej?
„Magię liter”, która miała niezła oglądalność. To był fajny program dla inteligentnych ludzi.
Sam pan go wymyślił?
W życiu zrobiłem tylko dwa programy licencyjne: „Koło Fortuny” i „Dobrą cenę”.
W jaki sposób wpada pan na pomysły nowych programów?
Na ogół przed zaśnięciem.
Zapisuje pan, by nie zapomnieć?
Tylko raz wstałem i zapisałem. Ten program nazywa się „Blef”. Wymyśliłem go, bo się zdenerwowałem. Telewizja pokazywała wtedy teleturniej „Wielki Poker”. Uwielbiam odmianę pokera Texas Hold'em, więc się ucieszyłem. Jednak program nie miał nic wspólnego z pokerem oprócz nazwy. Pomyślałem więc, że wymyślę prawdziwy program związany z pokerem. Leży na półce i czeka na realizację.
Widzę, że wciąż ma pan dużo pomysłów.
Dlatego martwi mnie to, że polskie telewizje, nie tylko publiczna, opętała myśl, iż najlepsze są programy na zagranicznych licencjach. Czy my jesteśmy gorsi? Są w Polsce twórcy, którzy wymyślają fantastyczne programy. Wystarczy to zrealizować na porządnym poziomie. I zacząć tym handlować na świecie.
Kto jak kto, ale pan jest najlepszym dowodem na to, że Polak potrafi.
Opowiem panu anegdotę. Gdy jeszcze żył mój tata, a ja byłem świeżo po maturze, był w telewizji konkurs na spikera. Wziąłem w nim udział. W jury siedzieli Irena Dziedzic, Eugeniusz Pach i Edytka Wojtczak. Kazali mi coś powiedzieć. Wydeklamowałem wyuczony na tę okazję kawałek z „Krzyżaków”. Gdy skończyłem, od pani Ireny Dziedzic dowiedziałem się, że w życiu nie będę pracował w telewizji, bo się do tego kompletnie nie nadaję. Mam radę dla wszystkich, którym brak pewności siebie: trzeba próbować. Nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy.
– rozmawiał Wiktor Ferfecki
Zdjęcie główne: Choć Wojciech Pijanowski zrealizował w TVP wiele programów, najmocniej kojarzony jest z „Kołem Fortuny” (Fot. PAP/Jan Bogacz)