„W każdy fundamentalizm wpisane są złość, gniew i wrogość wobec świata”
wtorek,
30 grudnia 2014
Ludzie boją się tego, co ich otacza i odgradzają się od współczesności. Reagują agresją, gdy mają wrażenie, że ktoś próbuje ingerować w porządek, który sobie ustalili – mówi niemiecki reżyser Dietrich Brueggemann, twórca filmu pt. „Droga krzyżowa”, który wszedł właśnie na ekrany naszych kin. Nagrodzony na Berlinale za scenariusz obraz opowiada o 14-letniej Marie, wychowywanej przez rodziców, którzy należą do wyznawców radykalnej odmiany katolicyzmu. Dziewczynka postanawia poświęcić się w imię dobra rodziny i organizuje sobie swoja prywatną drogę krzyżową.
Czy spotkał pan kiedykolwiek taką rodzinę jak ta filmowa, tak obsesyjnie oddaną religii?
Napisałem scenariusz „Drogi krzyżowej” razem z moją siostrą, Anną. W RPA, gdzie przed laty mieszkaliśmy z rodzicami, przez pewien czas byliśmy pod wpływem społeczności związanej z Bractwem Św. Piusa X. Szybko jednak zdaliśmy sobie sprawę, że grupa ta ma w sobie coś z sekty, były w niej rygor i fanatyzm. Miałem wtedy ok. 12 lat. To było dziwne doświadczenie.
Doświadczenie tak silne, że postanowił pan nakręcić o tym film?
Widziałem wiele filmów, które opowiadają o religijności człowieka, ale niewiele takich, które wchodzą głęboko w życie ludzi, którzy poddają się religijnym rygorom. Sytuacja była dla nas – dla mnie i mojej siostry – o tyle dobra, że jako dzieci mogliśmy poznać środowisko, które jest zamknięte dla osób postronnych.
Przez wielu film może zostać odebrany jako uderzenie w religię. Tymczasem ja odbieram go jako polemikę z fundamentalizmem.
W każdy fundamentalizm – nieważne, czy islamski, czy katolicki – wpisane są złość, gniew i wrogość wobec świata zastanego. Konserwatywny islam i katolicyzm wbrew pozorom są sobie bardzo bliskie. Chodzi przede wszystkim o konstrukcje myślowe, środki nacisku i egzekwowanie posłuszeństwa. W ekstremalnej sytuacji przestaje istnieć kategoria dobra i zła, pojawia się za to kategoria bezwzględnego posłuszeństwa. Ludzie boją się tego, co ich otacza i odgradzają się od współczesności. Reagują agresją, gdy mają wrażenie, że ktoś próbuje ingerować w porządek, który sobie ustalili. Nie mam nic przeciwko religii, cenię wartości, które ona niesie, lubię spokojną atmosferę kościołów. Przerażające są skrajności. Pokazuję rodzinę, która jest tak głęboko zanurzona w wierze, obrzędach, nakazach i zakazach, że odrzuca oczywiste dla innych elementy codzienności. Ta z pozoru zwykła rodzina balansuje na granicy. W filmie nikogo nie atakuję. Zdaję sobie jednak sprawę, jak łatwo przekroczyć granicę między normalnością i obsesją.
Film składa się z 14 scen, które są jak 14 stacji drogi krzyżowej. Kiedy pojawił się ten pomysł?
Cóż było bardziej oczywistego, niż pomyśleć o drodze krzyżowej, gdy opowiada się o bohaterce, dla której religia jest źródłem męki. Właściwie nie mieliśmy żadnego problemu z tym scenariuszem, napisał się, można tak powiedzieć, sam. Oczywiście, kiedy już podjęliśmy decyzję, by zająć się tym tematem, bo on w nas przez pewien czas dojrzewał. Czasem wydaje się, że jest fantastyczny pomysł i wszystko powinno iść szybko, a pisanie scenariusza idzie opornie. Tu było inaczej. Mogliśmy jednak wpaść w pułapkę, bo zdarza się, że jeśli coś robi się zbyt łatwo, efekt jest kiepski.
Film trwa prawie dwie godziny i składa się z 14 scen. Każda ze nich to jedno ujęcie. Narzucił pan sobie i ekipie bardzo trudne zadanie.
Ustawialiśmy kamerę w jednym miejscu. Tylko trzy razy dopuściłem jazdę kamerą. Taki sposób filmowania fascynuje mnie od dawna, ale jest oczywiście bardzo wymagający technicznie. Ekipa musiała być idealnie zgrana ze sobą. Potrzeba było wielkiego skupienia, by precyzyjnie ustawić scenę. Gdy używa się montażu jako środka wyrazu, widz jest prowadzony za rękę. W przypadku długich scen kręconych jednym ujęciem każdy sam montuje sobie film, zwraca uwagę na to, co jest dla niego ważne. Jest jak w teatrze. Uważam, że dzięki takiemu sposobowi realizacji film jest bliżej widza, interakcja z tym, co się dzieje na ekranie jest dużo głębsza i prawdziwsza. To tak jak kontemplowanie obrazu w muzeum, każdy wybiera swoją drogę. Już kiedyś zrobiłem film tą techniką. Nakręciłem go w 2006 r., nosił tytuł „Neun Szenen” i składał się z dziewięciu ujęć. Ale to było coś zupełnie innego od „Drogi krzyżowej”, dość lekka opowieść, komediowa. W długim ujęciu jest magia, coś niezwykłego, co wyzwala we wszystkich członkach ekipy niespotykaną zupełnie staranność. Na planie panowało twórcze napięcie.
Jak wyglądała praca z aktorami? Wydaje się, że mieli mniejszy komfort niż w sytuacji, gdy kręcone są krótsze sceny.
To, co dzieje się na planie, jest efektem końcowym całego procesu. Najpierw trzeba mieć dobry, precyzyjny scenariusz, a potem dobrać sobie właściwych aktorów. W przypadku „Drogi krzyżowej” ominęliśmy jedną długą część pracy nad filmem, czyli montaż. U nas trwało to zaledwie trzy czy cztery dni, normalnie trwa miesiącami. To wielkie zadanie musieliśmy wykonać na planie. Oznaczało to dla nas konieczność perfekcyjnego przygotowania każdej z 14 scen. Nie było miejsca na improwizację, każdy doskonale wiedział, co ma robić. Reżyser jest jak dyrygent, który wsłuchuje się w zespół. Jeśli scenariusz jest dobrze napisany, aktorzy nie mają problemu z wejściem w swoje role, a sceny trwają na tyle długo, że mogą rozwinąć emocje, jest czas na to, by one wybrzmiały. Jeśli np. aktorka grająca matka podczas kolacji odpowiednio zwróci się do córki, Marie automatycznie zacznie płakać. Staraliśmy się, by aktorzy czuli się na planie bezpiecznie, by mieli jak największy komfort.
Ile miała Lea Van Acken, w czasie, gdy grała Marie?
Czternaście. Podczas castingów szukałem dziewczyny szesnastoletniej, bo niemieckie prawo dość surowo podchodzi do pracy dzieci – mogą pracować tylko 5 godzin dziennie, z przerwami oczywiście. Jednak szesnastolatki nie wypadały wiarygodnie w roli Marie, były zbyt dorosłe. Lea van Acken pojawia się pierwszego dnia na zdjęciach w grupie czternastolatek i okazało się, że jest idealna. Byłem zaskoczony, że tak łatwo ją znalazłem.
Najsilniejsze w pana filmie są kobiety. W rodzinie Marie pierwsze skrzypce gra matka. Marie też wykazuje się niezwykłą wewnętrzną siłą.
Opowiadam o pojedynku dwóch mocnych osobowości – matki i córki. Wydaje nam się, że każda religia jest mocno patriarchalna, tymczasem w domu Marie ojciec wyraźnie gra drugie skrzypce. Z moich obserwacji wynika, że ten schemat realizuje się w wielu katolickich rodzinach, w których to matka tak naprawdę rządzi. Moja siostra doszła do wniosku, że w systemie, którym daje kobiecie drugorzędną pozycję, te inteligentne, o silnej osobowości, znajdują zawsze sposób na to, by przejąć władzę. Zgadzam się z nią. Kobiety całą swoją energię wkładają w to, by rodzina działała jak idealna maszyna.
Poważny temat przełamuje pan humorem.
To naturalne, humor wynika z codzienności, ze zderzenia dwóch światów – sacrum i profanum.
Jak pana film został odebrany w Niemczech?
Naprawdę dobrze, nawet przez niemiecki Kościół katolicki. Może dlatego, że ma problemy z Bractwem św. Piusa. Dostaliśmy nagrodę jury ekumenicznego na Berlinale. Scenariusz został napisany w bardzo staranny sposób, pogłębiliśmy wiedzę na temat teologii, obrzędów, itp. Nie krytykujemy religii, ale postawy ludzi.
Dietrich Brüggemann, niemiecki reżyser i scenarzysta. Ukończył Hochschulefür Film undFernsehen w Poczdamie. Debiutował w 2006 roku filmem „Neun Szenen”. W 2009 r. nakręcił film „Biegnij, jeśli możesz”, który w Polsce pokazywano podczas Lubuskiego Lata Filmowego. W 2014 roku na Berlinale otrzymał Srebrnego Niedźwiedzia za najlepszy scenariusz (wraz ze swoją siostrą Anną) oraz Nagrodę Jury Ekumenicznego.