Byłem królem chałtur, ale się tego nie wstydzę
wtorek,
30 grudnia 2014
– Przyszedł raz do mnie kierownik sali i mówi: „Panie Bogdanie, mnie po każdym balu giną sztućce, porcelana, zastawa. Wszystko mi kradną. Niech pan, jako wodzirej, zwróci uwagę tym gościom, żeby nie kradli”. Powiedziałem, że nie mogę tego zrobić, bo ci uczciwi się obrażą, to będzie niekulturalne. Myślałem, co tu zrobić i siedząc w garderobie wymyśliłem wierszyk. Po tym balu kierownik przyszedł do mnie bardzo zadowolony i dziękował mi, bo pierwszy raz nic mu nie zginęło – opowiada Bogdan Krzywicki, wodzirej. Prowadził bale przodowników pracy, w KC PZPR i na statku Batory.
Jak to się stało, że został pan wodzirejem?
Zaczęło się to dosyć dawno temu na Wybrzeżu, a dokładnie w Sopocie. Przedtem pracowałem w teatrze w Bydgoszczy, w Olsztynie, a potem w Sopocie, gdzie oprócz teatru, występowałem również w kabarecie. Zaproponowano mi kiedyś, żebym poprowadził bal dla elit w Grand Hotelu. Byłem bardzo nieśmiały i skrępowany. Napisano mi konferansjerkę, ale w końcu i tak z niej nie skorzystałem. Poprowadziłem ten bal swoimi słowami. Nieźle mi to wyszło. Bal okazał się bardzo udany. Zacząłem mieć coraz więcej wodzirejowskich propozycji. Potem, gdy przeniosłem się do Warszawy, prowadziłem największe bale – przodowników pracy, aktorów w SPATiF-ie, w Teatrze Narodowym, w Radzie Państwa. Jednym słowem wszystko, co tylko się dało – studniówki, bale maturalne, w zamkach i w pałacach. Naprawdę sporo tych propozycji było. Praca była ciężka. Wymyśliłem taki program, który był podróżą z tańcem dookoła świata. Zawsze wybierana była królowa balu, do tego były nagrody. Pamiętam jak prowadziłem bal po remoncie generalnym hotelu Bristol. Pojawili się na nim przedstawiciele królewskiej rodziny angielskiej, dostałem piękny apartament do przebierania się. Byłem zaskoczony, ponieważ w ostatniej chwili dowiedziałem się, że muszę prowadzić zabawę na dwóch salach. Honorarium również było solidne, a bal bardzo udany.
Dziś też da się poprowadzić taką zabawę?
Niestety nie. Bardzo nad tym boleję, że te wszystkie osiągnięcia techniczne w postaci komputerów zabrały prace zawodowym, dobrym muzykom. Dawniej w lokalach rozrywkowych grały zawodowe orkiestry, to była zupełnie inna zabawa przy muzyce na żywo. Teraz to jest potworny huk, hałas. Młodzież będzie przez to głucha. Przykro mi, że zawodowi muzycy stracili pracę.
Powiedział pan, że pracy było mnóstwo i była ciężka, ale czy po karnawale dało się chwilę odetchnąć? Był przestój?
Ależ skąd. Był karnawał biały, zimowy, potem zielony. Różne przyjęcia urodzinowe, dyskoteki, Andrzejki. Sporo tego było. Musiałem to często łączyć z zajęciami w teatrze, gdzie grałem i to duże role. To często kolidowało z moją pracą. Czasami musiałem dawać zastępstwo, któryś z kolegów prowadził bale za mnie, ale zawsze to ja miałem najwięcej propozycji, to o mnie prosili organizatorzy.
Życie prywatne na tym pewnie cierpiało?
Bardzo. Byłem gościem w domu, gdy byłem w objeździe i występowałem w różnych miastach, czy pływałem na statku Batory, wtedy nie było mnie w domu w ogóle. Oprócz klasycznych bali, prowadziłem również recitale gwiazd. Program Zdzisławy Sośnickiej, Jaremy Stępowskiego, czy Violetty Villas. Gdy wróciłem z Australii, gdzie odwiedzałem brata, dostałem propozycję od cyrku, żeby prowadzić konferansjerkę. Początkowo byłem przerażony, ale już za chwilę zachwycony. Cyrkowcy to bardzo ciekawi ludzie, wielu z nich reżyserowałem numery, które otrzymywały nagrody na festiwalach m.in. w Monte Carlo. Potem dostawałem od nich kartki z pozdrowieniami z całego świata. Na tym też można było nieźle zarabiać. Za to, co zarobiłem, kupowałem antyki, zająłem się handlem nimi. A gdy zmienił się ustrój, otworzyłem galerię.
A więc z tego zawodu i zajęcia, jakim było prowadzenie bali dało się wyżyć?
Tak, dało się, ale ja miałem spore kłopoty finansowe, bo miałem dużą rodzinę na utrzymaniu. Musiałem w coś inwestować, zawsze miałem dwa samochody, żeby wszędzie dojechać. Niektóre gwiazdy życzyły sobie, żebym je woził na ich recitale swoim samochodem, bo nie chciały jeździć z zespołem, autokarem. Tak było z Violettą Villas. Każdy jej występ był wielkim skandalem. To było zupełne curiosum. Przed śmiercią zadzwoniła do mnie i chciała żebyśmy razem pojechali w trasę. Odmówiłem jej i zaproponowałem kolegów.
Wspomniał pan o tym, że pływał na TSS Stefan Batory?
Pracowałem tam, jako oficer rozrywkowy, wodzirej, kabaretowiec. Śpiewałem, występowałem, prowadziłem codziennie bale. Był bal kapitański, atlantycki, mody, piękności oraz koncerty. Miałem pod opieką również msze katolickie i protestanckie, które odbywały się w sali kinowej. Batorym pływało 50 proc. Polaków i 50 proc. obcokrajowców. Pracowałem tak naprawdę całą dobę. Pewnego dnia zdecydowałem się na recital w sali widowiskowej dla załogi. Był potworny sztorm, wszystko fruwało, wilki morskie mieli torby, do których wymiotowali, a ja wypiłem szklankę whisky, wziąłem za mikrofon i śpiewałem, prowadziłem konkursy. To był tragiczny występ, ale jakoś dałem radę.
To prawda, że pasażerowie wozili Batorym swoje zwierzęta?
Nie chcieli swoich pupili zostawiać w domu. Papugi, konie, węże, był nawet krokodyl. Tym wszystkim zarządzał oficer rozrywkowy. Stewardzi dbali o ich toaletę, karmili, opiekowali się nimi.
A co było hitem bali na Batorym?
Hitem na Batorym były płonące lody. Wyglądało to tak, że o północy gasły światła, kelnerzy szpalerem wchodzili do sali balowej, zapalali te lody, zespół grał melodię „Lecą świetliki, lecą, lecą”. Cały szpaler stawiał je na stołach i to właśnie było gwoździem programu.
Przodownicy pracy, wierchuszka? Czy oni potrafili się bawić?
Gierek przychodził ze swoją Stasią, tańczyli, bawili się. Bardzo śmiesznym człowiekiem był Henryk Jabłoński, też potrafił się bawić. W sklepach nic nie było, a na tych balach było wszystko. Francuskie szampany, koniaki, łososie.
Trzeba czasem było mocno pokierować balem?
Tak, ale miałem już duże doświadczenie, wiedziałem, jak to robić. Pamiętam zabawną sytuację podczas jednego balu. Przyszedł do mnie kierownik sali i mówi: „Panie Bogdanie, mnie po każdym balu giną sztućce, porcelana, zastawa. Wszystko mi kradną. Niech pan, jako wodzirej, zwróci uwagę tym gościom żeby nie kradli”. Powiedziałem, że nie mogę tego, bo ci uczciwi się obrażą, to będzie niekulturalne. Myślałem, co tu zrobić i siedząc w garderobie wymyśliłem taki wierszyk: „W tanga tonach, w walca dźwiękach, mija ta czarowna noc. Pozostanie w nas piosenka, a z piosenką wspomnień moc. Czyjeś oczy, czyjeś usta, jakiś uśmiech pięknych lic, to ze sobą weźmiesz dzisiaj, lecz nic więcej, więcej nic”. Kierownik sali stał za kulisami i zadowolony krzyczał: „Tak więcej nic, więcej nic!”. Po tym balu przyszedł do mnie bardzo zadowolony i dziękował mi, bo pierwszy raz nic mu nie zginęło.
Co trzeba robić żeby mieć taką kondycję?
Płacę za to dzisiaj zdrowiem. Starałem się gimnastykować, tańczyłem, śpiewałem. Podczas jubileuszu Sempolińskiego grałem główną rolę – 3,5 godziny na scenie, więc podczas każdego chudłem 2,5 – 3 kilo. Zmieniałem po kilka koszul w trakcie tego spektaklu, bo byłem mokry. To była ciężka praca tak jak i bycie wodzirejem. To też był kolosalny wysiłek.
Miał pan czas na sen?
Bywało, że niewiele się spało. Tak jak mówiłem musiałem zarabiać, bo miałem ogromne wydatki. O 5 rano na Dworcu Wschodnim prowadziłem pokazy mody, rewie, to był sztuczny twór, bo były przyznane pieniądze na reklamę, ale nie było tak naprawdę co reklamować. Potem od 10 do 14 miałem próby w teatrze, od 15 do 18 próby w telewizji, potem po 22 kabaret, a w nocy nagrania do radia i telewizji, bo wtedy nie było szumów i zakłóceń. Czasami więc nie spało się w ogóle, bo pracy i chałtur było mnóstwo. Mogę powiedzieć, że byłem królem chałtur, ale musiałem. Nie wstydzę się tego.
Pana rekord poprowadzonych imprez?
To było na targach poznańskich. Pięciominutowe pokazy, konferencje prasowe, to było ok. 40 wystąpień w ciągu dnia. A takich prowadzeń imprez w ciągu jednej doby zaliczyłem kiedyś aż 22. Biegałem od kina do kina, od sklepu do sklepu. Stawka za jeden występ to było 100-150 złotych. Miałem kategorię „S”, najwyższą. Za wodzirejstwo często zarabiałem jedną albo dwie moje teatralne pensje.
Jaki jest przepis na dobrą zabawę?
Dobra zabawa to przede wszystkim znakomita orkiestra, świetni muzycy, dobry wodzirej. Z każdym towarzystwem można sobie poradzić, jak się ma doświadczenie. Dekoracje i jedzenie nie są już tak ważne. To tylko u nas podaje się na balach tak dużo jedzenia. Za granicą jest szampan, drinki, orzeszki, ciasteczka i dużo zabawy.
Zagrał pan epizod w filmie Feliksa Falka „Wodzirej”. Czy reżyser i grający główną rolę Jerzy Stuhr radzili się pana, jak pracować nad tą rolą?
Nie, ale pierwotnie był pomysł, żebym to ja zagrał tego głównego wodzireja. Z racji tego, że współtwórcą był Jurek Stuhr, to on dostał tę główną rolę, a ja grałem wodzireja, któremu Stuhr chce odebrać prowadzenie balu.
Co wodzirej musiał mieć w garderobie?
Wodzirej musiał mieć nagrody do konkursów, smoking lub frak. Ja podczas pierwszej części balu występowałem w białej smokingowej z muszką, a w drugiej w czarnej, do tego miałem spodnie z lampasami, lakierki. Podczas pracy dwa albo trzy razy zmieniałem koszulę. Miałem też ręcznik żeby się wytrzeć, puder żeby się nie świecić.
Jakie nagrody wręczał wodzirej?
Tort, czasem były to butelki szampana, szarfy i koniecznie dyplomy, bo panie oprawiały je sobie w ramki i wieszały na ścianie.
Rzeczywiście była taka konkurencja wśród wodzirejów?
Nie, nie było. Za moich czasów nie było tak wielu wodzirejów. Często zajmowały się tym przypadkowe osoby.
Powiedział pan, że życie prywatne nie układało się. To ile miał pan żon?
Trzy i jeszcze trochę przyjaciółek. Pierwsza żona zmarła, druga wyjechała do Anglii, a trzecia jest dziś poważnie chora. Żony się trochę znarowiły, bo nie było mnie często w domu. Czasem bywało tak, że odwiedzałem go 2-3 razy w roku na Wigilię i Wielkanoc.
Gdy pan patrzy wstecz to myśli sobie, że miał ciekawe życie?
Było ciekawe, choć bardzo trudne i skomplikowane. Wiele dramatów było w moim życiu. Poważna choroba starszego syna, ale w sumie uważam, że nie zmarnowałem tego życia. Patrząc na dorobek kolegów i własny, to ja jednak czegoś się dorobiłem w życiu. Byłem dosyć popularny. Grałem w Kobrach, prowadziłem losowania Totolotka. Na jednym z gościnnych występów podszedł do mojego stolika kelner i przyniósł szampana. Gdy mu powiedziałem, że tego nie zamawiałem, oznajmił mi, że to prezent od mężczyzny przy stoliku, obok, bo jego żona kocha się we mnie i ogląda programy, w których występuje. Były i takie momenty (śmiech).