„ Każdy wolał uszkodzić siebie niż zniszczyć cenne narty z wypożyczalni”; zimowiska w PRL
poniedziałek,
26 stycznia 2015
Serek topiony i plasterek kiełbasy na śniadanie, noclegi w szkołach i pożyczone narty, które kosztowały tyle, ile cztery studenckie stypendia. – Każdy z nas wolałby uszkodzić siebie, niż zniszczyć taki sprzęt – mówił w rozmowie z portalem tvp.info satyryk Marcin Daniec, wspominając zimowiska w PRL.
W czasach PRL klasa pracująca otrzymywała pomoc socjalną w wielu formach. Jedną z nich, obok wczasów pod gruszą, były kolonie letnie i zimowiska organizowane przez zakłady pracy. Wyjazdy były bezpłatne lub wiązały się z niewielkimi finansowymi nakładami ze strony rodziców.
Troska o narty większa niż o zdrowie
Z tej formy wypoczynku korzystał także satyryk Marcin Daniec. Na pierwsze zimowisko wyjechał jako student krakowskiej AWF. W Ustrzykach Dolnych jeździł na nartach biegowych. A ponieważ sprzęt był drogi i mało kogo było na niego stać, Daniec korzystał z pożyczonych desek. – A troska o nie była większa niż o własne zdrowie – wspomina satyryk.
Zimowisku zorganizowanemu dla studentów rok później pod hasłem „narciarstwo alpejskie” towarzyszyły podobne nastroje. – Narty kosztowały około 2 tysięcy złotych, czyli tyle ile 4 stypendia. Każdy z nas wolałby sobie coś zrobić niż zniszczyć sprzęt – dodaje.
40 proc. pijanych robotników i 300 mln litrów alkoholu spożywanego rocznie.
zobacz więcej
Dziennikarz Michał Olszański wspomina pierwsze narty, na których uczył się jeździć. – To były plastikowe „Wierchy”, potem od taty dostałem metalowe „Rysy”, z którymi spałem w łóżku. Deski były przymocowane do butów za pomocą pasków, które nie wypinały nart podczas upadku. – Kiedy się przewróciłem, deski turlały się razem ze mną i w końcu uderzyły mnie w głowę. Krew się polała, ale nie straciłem zapału – wspomina dziennikarz.
10 miesięcy więzienia za kradzież nart
Pan Krzysztof z pierwszej w Warszawie wypożyczalni nart Reverse sp.z.o.o. wspomina, że wysokie ceny nart sprzyjały rozwojowi jego biznesu. W latach 80. interes zaczynał kręcić się już we wrześniu, kiedy narciarze oddawali sprzęt do konserwacji. Narty z wypożyczalni były bardzo wyeksploatowane, mimo tego ludzie chętnie je brali, bo na kupno własnych mało kogo było stać.
Niestety wypożyczalnia borykała się z kradzieżami. – Pewien człowiek wybrał pięć najlepszych kompletów z butami. Sprzęt nie wrócił – wspomina pan Krzysztof, który dobrze zapamiętał klienta, bo miał coś podejrzanego w twarzy. Sprawa trafiła na milicję. Tam okazało się, że to karany wcześniej złodziej. Za narty dostał kolejne 10 miesięcy więzienia.
Zimowiska w demoludach
Ale zimowiska to nie tylko górskie wypady na narty. Daniec opowiada o długich wieczorach z gitarą nad jednym winem. – I na kolanie przygotowanych kabaretach podsumowujących zimowy wypoczynek – mówi.
Bo wyjazdy zimowe posiadały kilka obowiązkowych punktów, jak apele, poranna gimnastyka, kolonijna gazetka, wybory mis i nagrody za najlepiej pościelone łóżko.
Dzieci z małych miejscowości zwiedzały miasta. Młodzież z miast jeździła na łono natury. Szczęściarze mieli okazję odwiedzić zagranicznych sąsiadów. Najczęściej organizowano wycieczki do Związku Radzieckiego lub do Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Noclegi najczęściej organizowane były w szkołach lub ośrodkach wypoczynkowych. Ponieważ za organizację kolonii odpowiadały zakłady pracy, często obfitowały w elementy charakterystyczne dla danej profesji. Np. dzieci pracowników więziennictwa odwiedzały miejscowości, w których znajdowały się zakłady karne. W kuchni lub na stołówce zatrudniano więźniów.
Serek topiony i plasterek kiełbasy na śniadanie
W roku 1980 Daniec już jako absolwent w charakterze wychowawcy pojechał do Soli koło Żywca. – To był przyjemny sposób zarobienia pieniędzy – wyjaśnia. Za miesiąc z młodzieżą dostał 1800 złotych i plecioną z żyłki bransoletkę od podopiecznych. Daniec zdradza, że bardzo lubił te wyjazdy. – Gdyby nie kabaret, to najprawdopodobniej pracą z dziećmi zająłbym się zawodowo – mówi.
Śniadanie składało się z jednego trójkącika serka topionego, dwóch kromek chleba i jednego plasterka kiełbasy. Do tego herbata z cukrem. Na kolację obowiązkowo bigos. A podwieczorek składał się z nieśmiertelnego jabłka. O jakichkolwiek zatruciach nigdy nie słyszał. – Sanepid był w szczycie formy. Stali nad garnkami obok kucharek – żartuje artysta. – Za zatrucie dzieci groziła kara śmierci – dodaje.
Lodowiska „bez łaski” i skoki w dal na łyżwach
Dla tych dzieci, które nie mogły wyjechać na zimowiska, organizowano „zimę w mieście”. Zajęcia przygotowywały świetlice szkolne, domy kultury, organizowano wyjścia do kina i na basen.
Mimo dotacji do zimowego wypoczynku dzieci i niskich cen zimowisk, spora grupa nie wyjeżdżała nigdzie.
Należał do niej także mały Marcin Daniec, który do ukończenia szkoły średniej mieszkał w Wielopolu (woj. łódzkie). Wspomina trzymiesięczne ferie zimowe, które spędzał głównie na lodowiskach „bez łaski”, czyli zamarzniętych stawach i rzeczkach. – Proszę nie mówić nikomu, ale graliśmy w hokeja aż lód trzeszczał. Uprawialiśmy też skok w dal na łyżwach – wspomina, ale szybko dodaje, że wówczas zimy były znacznie bardziej surowe, a lód osiągał grubość pół metra.