„Na ogół piją prosto z butelki” – PRL na bani
sobota,
6 grudnia 2014
40 proc. pijanych robotników i 300 mln litrów alkoholu wypijanego rocznie. PRL był krajem alkoholowego zniszczenia, którego apogeum osiągnięto w latach 70. „Na ogół piją prosto z butelki – są tacy, którzy wlewają sobie do gardła i nawet grdyka im nie drgnie” – pisał w swoim dzienniku Kazimierz Orłoś.
W 1965 roku statystyczny Polak wypijał 4,1 litra czystego alkoholu. W 1970 roku wielkość ta wynosiła już 5,1 litra. Pod koniec dekady wypijano 8,6 litra alkoholu na głowę czyli 300 mln litrów rocznie. Właśnie lata 70. uważa się za okres apogeum pijaństwa.
PRL krajem wielkiego pijaństwa
Najlepszy pretekstem był dzień wypłaty. Tego dnia zainteresowanie alkoholem było tak duże, że w budkach z piwem brakowało piwa. Ze statystyk wynika, że w 1977 roku 62 proc. badanych przyznawało się do sowitego olewania wypłaty. Specjaliści podkreślają, że pijaństwo w PRL wynikało z wielu czynników. – Ważny był szeroko rozumiany brak alternatywy wynikający z deficytu towarów konsumpcyjnych – wyjaśnia prof. Krzysztof Kosiński z Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk. Jego zdaniem widoczne to było zwłaszcza w latach 70., kiedy lepiej zarabiające społeczeństwo nie miało na co ich wydawać, kupowano więc używki – największą popularnością cieszyły się papierosy i czysta wódka.
Alkohol monopolowy budował więzi
Historyk przekonuje, że masowa konsumpcja alkoholu stała się stylem życia potwierdzającym aspiracje społeczne, choć ułomne, to jednak charakterystyczne dla tamtych czasów. Dotyczyło to np. młodych ludzi, którzy po przeprowadzce ze wsi do pracy w fabrykach dzięki alkoholowi wtapiali się w otoczenie i tworzyli więzi.
Picie nie było zarezerwowane dla nizin społecznych, dotyczyło różnych środowisk, także inteligenckich czy studenckich. – W tych przypadkach było ucieczką od rzeczywistości i wyrazem stanu ducha – wyjaśnia. Ale także formą niesubordynacji wobec przepisów prawa, a więc władzy.
W PGR picie było swoistą autoterapią – łagodziło trudy życia. Ale piła też władza i to często bardzo ostentacyjnie. W latach 50. oznaczało to libacje. Lata 70. przyniosły z kolei zwyczaj picia po polowaniach czy ważnych naradach.
Picie w pracy
Kosiński zwraca uwagę na gangrenę PRL, którą było niewątpliwie picie alkoholu w pracy. – Było to zjawisko niespotykane ani przed wojną, ani po upadku systemu. Wszystkie ówczesne statystyki potwierdzają, że był to problem generalny – wyjaśnia. Z raportów MSW wynika, że w latach 60. i 70. zatrzymywano co roku kilkanaście tysięcy pijanych pracowników, a kolejnych ok. 20 tys. nie wpuszczano na teren zakładów z powodu nietrzeźwości. W latach 70. liczba nietrzeźwych pracowników, zatrzymanych podczas pracy, przekroczy 20 tys. rocznie.
40 proc. robotników na bani
Ale badania prowadzone wówczas przez PAN wykazały, że „alkohol w różnych formach zakłóca pracę 40 proc. robotników zatrudnionych w podstawowych działach produkcyjnych”.
Takiego stanu rzeczy upatruje m.in. w warunkach pracy. Bardzo częste były np. przestoje w fabrykach wynikające z braku surowców czy jakiś elementów, które na czas nie dotarły do fabryki. Z wolnym czasem trzeba było coś zrobić. A może by się napić… „Na ogół piją prosto z butelki – są tacy, którzy wlewają sobie do gardła i nawet grdyka im nie drgnie. (…) I tak dzień po dniu” – pisał w swoim dzienniku Kazimierz Orłoś. Opowiadał o zwyczajach w zakładzie produkcji mas bitumicznych, do którego na trafił po tym, jak usunięto go z redakcji „Literatury”.
Budżet państwa uzależniony od alkoholu
Ważnym czynnikiem była polityka ekonomiczna państwa socjalistycznego. Zyski, jakie przynosił państwowy monopol spirytusowy, były w czasach PRL jedną z podstawowych pozycji budżetowych. – Budżet państwa w jakiejś mierze były uzależniony od odpływów monopolowych – ocenia prof. Kosiński. Pod koniec lat 40. zyski z przemysłu alkoholowego sięgnęły 15 procent całego budżetu. Potem liczba ta spadła, by znów sukcesywnie wzrastać. Wyniki badań historyka pokazują, że wpływy ze sprzedaży alkoholu w połowie lat 50 stanowiły ok. 11 proc. budżetu, w 1960 r. – ok. 9 proc., w 1970 r. – ok. 11,5 proc., w 1975 r. – ok. 12,5 proc.. W 1980 r. przekroczyły 14 proc.
Jeden monopolowy na 631 osób
Choć przywódcy socjalistycznej ojczyzny przekonywali, że „walcząc z alkoholizmem zwalczamy pozostałości ustroju kapitalistycznego i przyczyniamy się do zbudowania lepszego życia w naszym kraju” wydaje się, że walka ta była niekonsekwentna i mało skuteczna. A półki sklepowe choć świeciły pustkami, to wódki nie brakowało. Jeden punkt sprzedający alkoholu przypadał na 631 osób. To „najlepszy” wynik w ówczesnej Europie.
Prawo przeciw bimbrownikom
Można uznać, że władza praktycznie nie reagowała na ten problem. A przepisy antyalkoholowe piętnowały głównie bimbrowników, którzy uszczuplali wpływy do budżetu. Pod koniec lat 50. co prawda przyjęto ustawę przeciwalkoholową, ale dopiero w latach 80. dostrzeżono fatalne skutki powszechnego picia, rozkładu etyki pracy i poważnych problemów rodzinnych.
Alkohol dopiero po godz. 13
W 1982 roku wprowadzony zostaje przepis prohibicyjny wprowadzający zakaz sprzedaży alkoholu przed godziną 13. – To była nieudolna próba przeciwdziałania kupowania alkoholu po drodze do pracy – komentuje historyk. Od tej pory godzina 13 stała się najbardziej wyczekiwaną porą dnia. W rzeczywistości szybko ujawnił się skutek uboczny, czyli pokątna sprzedaż alkoholu i masowa bimbrownictwo, które niewątpliwie mocno wpłynęło na dochody budżetu państwa.
Zdaniem Kosińskiego w czasach PRL doszło do sytuacji, w której budżet państwa uzależniał się od wpływów monopolowych. Nagłaśniana propagandowo walka z alkoholizmem okazywała się nieskuteczna. Dzięki czemu dochody budżetowe nie były zagrożone – podsumowuje.