Reżyser „Ziarna prawdy”: Obcość prowokuje czasem do agresji, boimy się tego, co nieznane
piątek,
30 stycznia 2015
– Podoba mi się w Szackim to, że nie ulega wpływom i wierzy głównie w zdrowy rozsądek. Interesuje go tylko i wyłącznie dotarcie do prawdy. Szuka jej z determinacją i z całej siły. Nie ulega demonom antysemityzmu – mówi Borys Lankosz, reżyser filmu pt. „Ziarno prawdy”, ekranizacji bestsellerowej powieści kryminalnej Zygmunta Miłoszewskiego. Głównym bohaterem filmu jest prokurator Teodor Szacki, którego zagrał Robert Więckiewicz.
W interpretacji Roberta Więckiewicza Szacki jest bardo gniewny. Powieściowy Szacki jest natomiast zdystansowany i chłodny.
Filmowy Szacki nam się po drodze wyemancypował. To jest naturalny, bardzo dobry dla filmu proces. Rzeczywiście jest gniewny, cały czas bardzo agresywny. Ale z drugiej strony ma większe poczucie humoru niż powieściowy. Tak wyszło w scenariuszu, który napisałem z Zygmuntem Miłoszewskim.
Dlaczego panowie razem napisali scenariusz?
Bardzo mi zależało na tym, byśmy zrobili to wspólnie. To Zygmunt stworzył postać Teodora Szackiego, on wymyślił całą historię, chciałem go więc mieć po swojej stronie. Na początku nie był specjalnie przekonany do adaptacji filmowej swojej powieści, ale udało się go namówić. Pierwszą wersję scenariusza napisałem sam i pokazałem ją Zygmuntowi. Zobaczył, że nie szykuje się żadna rewolucja w stosunku do powieści, że podszedłem do jego tekstu z szacunkiem. Mój scenariusz był jednak zdecydowanie za długi, miał chyba 300 stron, więc musiałby to być ok. pięciogodzinny film. Chciałem mieć wszystko z tej powieści, co można za pomocą dźwięku i obrazu opowiedzieć. Kolejne wersje pisaliśmy już wspólnie. Przypominało mi to rzeźbienie, nasza praca polegała głównie na tym, żeby z tej scenariuszowej bryły, którą dostarczyłem, wyodrębnić optymalny kształt dla takiego medium, jakim jest film.
Tak jak już mówiliśmy, w filmie jest dużo więcej humoru niż w powieści, jest on kontrapunktem do mocnej, kryminalnej intrygi.
Odkrywam z przyjemnością pewne pokrewieństwa „Ziarna prawdy” z moim pierwszym filmem, „Rewersem”. Krytyk Łukasz Maciejewski jeden z pierwszych wywiadów, jaki udzieliłem po premierze tamtego filmu, zatytułował „Straszne jest śmieszne, śmieszne jest straszne”. Myślę, że intuicyjnie dobrze wyczuł to, co mnie najbardziej w kinie interesuje. Lubię, gdy widz w napięciu czeka na to, co stanie się z bohaterem, a jednocześnie daje upust emocjom poprzez śmiech. W „Ziarnie prawdy” są obydwa te elementy.
Nastrój filmowej opowieści dopełnia muzyka Abla Korzeniowskiego – jest przewrotna, współgra z obrazem, czasem odrobinę się z nim sprzecza.
Znamy się z Ablem od szóstego roku życia, byliśmy w tej samej klasie, siedzieliśmy w jednej ławce. Razem muzykowaliśmy, razem zaczynaliśmy robić filmy. Kiedy miałem 14 lat na VHS kręciłem swoje pierwsze krótkometrażowe filmiki, do których Abel pisał swoje pierwsze soundtracki. Jest między nami doskonałe porozumienie, takie pozawerbalne. Wielu rzeczy nie muszę mu tłumaczyć, bo w mig czyta moje intencje.
Autorem zdjęć do „Ziarna prawdy” jest Łukasz Bielan, operator, który od lat pracuje w USA. Spotkał go pan tam podczas swojego trzyletniego pobytu w Stanach?
Mijaliśmy się, ale mieliśmy to samo grono przyjaciół. Łukasz pracował wtedy m.in. na planie filmu „Niepamięć” z Tomem Cruise’em, a zdjęcia były realizowane na Islandii. Pracę nad „Ziarnem prawdy” zaproponowałem Łukaszowi bez wahania. Od wielu lat mieszka i pracuje w USA, brał udział w największych przedsięwzięciach amerykańskiego show-biznesu. W tej chwili jest na planie nowego filmu o Jamesie Bondzie „Spectre”. Jest jeszcze coś, co było dla mnie koronnym argumentem przemawiającym za Łukaszem, co mi bardzo imponuje. Choć nie odebrał formalnej edukacji filmowej, był uczniem i najbliższym współpracownikiem Svena Nykvista, który był bogiem wśród operatorów filmowych, pracował z wieloma genialnymi reżyserami, m.in. z Ingmarem Bergmanem. Tych dziewięć filmów, które Łukasz zrobił z Nykvistem to jest fantastyczna szkoła filmowa.
W „Ziarnie prawdy” kryminalna intryga jest mocno osadzona we współczesności, ma społeczny kontekst. Dotyka palącego problemu antysemityzmu, o którym trudno mówi się na forum publicznym. Myśli pan, że pop kultura pomaga oswajać tak trudne tematy?
Wydaje mi się, że gatunek stwarza przestrzeń bezpieczeństwa. Nie było na pewno naszą intencją wbijanie kija w mrowisko. Nie chcieliśmy robić czegoś na siłę kontrowersyjnego. Mamy dziwną sytuację. Choć etnicznie jesteśmy bardzo jednorodnym społeczeństwem na świecie, jednocześnie jesteśmy skłóceni i podzieleni, nie lubimy się nawzajem. Jest dużo agresji w życiu społecznym i politycznym. Bardzo mi to przeszkadza. Pomyślałem, że kino gatunkowe, kryminał, może stworzyć przestrzeń, w której ludzie nie będą sobie skakać do gardeł, ale spróbują podyskutować o ważnym problemie.
To nie pierwszy raz, kiedy w swojej twórczości dotyka pan problemu antysemityzmu. Poruszał go pan w swoich filmach krótkometrażowych. Miał pan też nakręcić adaptację „Fabryki muchołapek” Andrzeja Barta.
Zaczęło się jeszcze przed szkołą filmową. Jeden z pierwszych filmów, jakie zrobiłem, jeszcze jako amator, to film dokumentalny o pani Stelli Müller-Madej , która okazała się być moją sąsiadką. Pani Stella ocalała z Holocaustu. Napisała książkę pt. „Dziewczynka z listy Schindlera. Oczami dziecka”. Usłyszałem o niej, zanim jeszcze Steven Spielberg przyjechał do Krakowa, żeby realizować „Listę Schindlera”. Uświadomiłem sobie wtedy, że pani Müller mieszka tuż obok mnie i mogę się dowiedzieć u źródła, co się wydarzyło w jej życiu. Ta historia miała na mnie, kilkunastoletniego wtedy chłopaka, duży wpływ. Zostawiła ślad na całe życie w tym sensie, że powracam do tego tematu. Jednak nie chodzi o problem relacji polsko-żydowskich, Holokaustu, czy antysemityzmu. To, co mnie interesuje, to pewien rodzaj wykluczenia i próba oswojenia siebie i widzów z tym, co może wydawać się obce. Obcość prowokuje czasem do agresji, boimy się tego, co nieznane. Wiedza sprawia, że agresję można zneutralizować.
Wróćmy jeszcze na chwilę do „Ziarna prawdy”. Trudno było wybrać odtwórcę roli Szackiego? Ta postać zaistniała już w wyobraźni czytelników. Był casting?
Nie robię castingów, nie wierzę w nie. Myślę, że jest to z gruntu fałszywa sytuacja dla obu stron. Ja siedzę z jednej strony stołu, a po drugiej ktoś się produkuje, opowiada wierszyki, bądź czyta sceny nie znając kontekstu scenariusza. Jest zdenerwowany, ma świadomość, że na korytarzu czekają inni kandydaci. Tak nie można poznać człowieka, ocenić skali jego talentu. Staram się więc raczej wykoncypować obsadę w głowie i jest to proces, który się sprawdza. Z Robertem Więckiewiczem było podobnie. kiedy już przyszedł mi ten pomysł obsadowy do głowy, zadzwoniłem do Zygmunta, żeby zobaczyć, jak on na to zareaguje. Był zachwycony, bo osobiście bardzo Roberta lubi i ceni. Miałem mały problem związany z fizycznością Szackiego; Robert nie pasuje do książkowego opisu. Doszedłem jednak do wniosku, że najważniejszy jest charakter postaci, sposób zachowania. Robert jest myślącym, wybitnie zdolnym aktorem. Praca z nim była czystą przyjemnością. Już po kilku dniach, kiedy się rozgrzaliśmy na planie i wskoczyliśmy we właściwy rytm pracy, miałem pewność, że będzie znakomitym Szackim.
Pokazuje pan w filmie mroczną stronę Sandomierza. Jak na to reagowali mieszkańcy, władze tego miasta?
W trakcie realizacji nie miałem kontaktu z mieszkańcami Sandomierza, to był bardzo dobrze przygotowany plan i żyliśmy we własnym świecie. Później pięknie się to spuentowało. Byliśmy z Zygmuntem, producentką Anną Drozd i izraelskim aktorem, który zagrał w naszym filmie rabina – Zoharem Straussem – na pokazie prapremierowym w Sandomierzu. Jechaliśmy tam w dość bojowych nastrojach. Nie widzieliśmy, czego się spodziewać. Podczas premiery książki „Ziarno prawdy” pojawiły się przecież pewne niesnaski, ludzie obrazili się na Zygmunta. Ale po wyborach w Sandomierzu zmienił się burmistrz i myślę, że atmosfera się rozluźniła. Prapremiera okazała się bardzo fajnym przeżyciem, zostaliśmy nagrodzeni owacją na stojąco, a później w kuluarach przeprowadziliśmy wiele ważnych i ciekawych rozmów. Myślę, że dla Zygmunta to jest bardzo piękna puenta. Pięć lat temu przeniósł się do Sandomierza na kilka miesięcy, żeby poznać miasto i napisać książkę. Po publikacji stał się persona non grata w Sandomierzu. Teraz historia pięknie się domknęła, bo Sandomierz nagrodził nas aplauzem.
Następny film, który pan ma w planie, też będzie opowiadał mroczną, mocną historie. To adaptacja nagrodzonej Nike powieści Joanny Bator pt. „Ciemno, prawie noc”.
Razem z moją żoną, Magdą napisaliśmy scenariusz. Rozpoczynamy już przedprodukcję. Określam tę opowieść na własny użytek jako okrutną baśń. Dzieją się tam straszne rzeczy. Będzie więc boleśnie i baśniowo; to może się pięknie połączyć.
Borys Lankosz – reżyser, scenarzysta. Jego debiutancki film pełnometrażowy pt. „Rewers” (2009) zdobył wiele nagród, m.in. Złote Lwy na festiwalu w Gdyni , kilka polskich nagród filmowych Orły – m.in. za najlepszy film i reżyserię.