„Komercja to jest taki świat, który można sobie wyłączyć”
sobota,7 lutego 2015
Udostępnij:
– Zagrałem na nosie tym wszystkim, którzy mówili, że filmu nie zrobię. Siedem lat, mnóstwo uporu i pieniędzy. Czuję jednak pokorę, bo wiem, że nie zrobiłem tego sam, była ze mną cała ekipa – powiedział portalowi tvp.info Tymon Tymański, znany muzyk. Na ekrany kin wszedł film, do którego Tymański napisał scenariusz, był jego producentem i zagrał główną rolę. To „Polskie gówno”, czyli rockowy musical o kulisach polskiego przemysłu muzycznego.
„Polskie gówno” (fot. materiały prasowe)
Tak wprost nikomu w „Polskim gównie” nie dowalacie. Jeden czy dwóch bohaterów jest wyraźnie podobny do znanych artystów, nazwy zespołów lub programów telewizyjnych coś sugerują. Można się było spodziewać więcej.
Establishment artystyczny jest gdzieś z tyłu. Rozmawiałem dużo z Wojtkiem Smarzowskim, który był od pewnego czasu opiekunem filmu. Powiedział, że widziałby nasz film jako opowieść o przyjaźni, pasji i muzyce, a nie jako karykaturalny obraz show biznesu. – Chcę zobaczyć ciebie, Bryla, ludzi, których lubię – mówił.
Zajęliśmy się więc bardziej antytezą niż tezą. Obrażamy już na poziomie tytułu, który jest obrazoburczym podżeganiem do awantury, do jątrzenia w konserwatywnej, prawicowej ranie. Przecież u nas wszystko jest cudowne, jak śmiemy! Ale klasyk, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, napisał: „Wolę polskie gówno w polu, niż fijołki w Neapolu”. Ten cytat pojawia się w pierwszych sekundach filmu.
Czy zrobienie filmu jest konsekwencją twojej performerskiej działalności w Tranzytoryjnej Formacji TOTART ?
Na pewno nie raz i nie dwa Totart mi przyświecał. Totart jest moim pierwszym, głębokim doświadczeniem sztuki, popartym rozmaitością i transgresją. Nauczył mnie bardzo wielu technik scenicznych. Zanim dołączyłem do grupy, byłem smutnym muzykiem nowofalowym, chciałem brzmieć jak Ian Curtis, ale wychodziło z tego tylko Joy Division na wesoło.
Zawsze byłem chłopcem z ADHD. Takie moje przekleństwo. Dzięki Totartowi zacząłem się zajmować happeningiem, zerwałem z tradycyjną formą. Tak samo było z yassem i Miłością. Czyli nie kijem go, to go pałką, nieważne jak przyciągnę ludzi, najważniejsze, by do nich dotrzeć.
Cel uświęca środki?
Bardzo ważne jest podłoże etyczne, powód, dla którego coś robimy. Chcę artystycznie pomóc ludziom się otworzyć, żeby stali się bardziej kreatywni, zajęli się np. swoją sztuką i traktowali ją jako autoterapię. To dobre cele. Totart pomógł mi zdywersyfikować moje działania i zdałem sobie sprawę, że jestem też happenerem, a nie tylko muzykiem czy tekściarzem.
I od czasu Totartu jesteś w tej dywersyfikacji działań bardzo konsekwentny.
Zdałem sobie teraz sprawę, jak bardzo Totart jest nadal obecny w moim życiu. Rozmawiałem niedawno z Konjem i doszliśmy do wniosku, że te wszystkie nasze tezy o społeczeństwie alternatywnym, które będzie tworzyć sztukę choćby tylko do autoterapii, to jest nie tylko nasza teraźniejszość, ale i przyszłość. Każdy ma prawo terapeutyzować się sztuką i niech to robi jak najwięcej osób!
Nie kijem go, to go pałką, nie ważne jak przyciągnę ludzi, najważniejsze, by do nich dotrzeć.
„Polskie gówno” (fot. materiały prasowe)
Wszechogarniająca, lepka komercja nie stoi na drodze?
Komercja to jest taki świat, który można sobie wyłączyć. Pstryk i nie ma. Chodzi o kreatywność wewnętrzną, podążanie określoną ścieżką duchową, realizację talentów. Wg kabały, świat jest pełen ludzi, którzy chcą wmówić innym, że są kompletnymi beztalenciami. Tymczasem każdy ma jakiś talent, trzeba go tylko odnaleźć i zacząć realizować. To daje szczęście. Trzeba odetchnąć po ciężkie harówce.
Zarabiamy dla rodziny, dla kredytu, papu, wakacji na Trynidadzie. Ok, takie jest życie. Ale musi być margines dla siebie, dla swojego rozwoju – nie ważne, czy to będzie alpinizm, tai chi, taniec, czy coś innego. Trzeba spełniać marzenia.
„Polskie gówno” jest w pewnym sensie o odzieraniu z marzeń? Filmowy zespół Tranzystory rusza w byle jaką trasę, z dziwnym menadżerem, żeby załatać dziury w budżecie.
Trochę tak, trochę nie. Koniec końców zespół przetrwał, jest otwarcie. Może zboczy delikatnie na drogę komercji? Dopóty człowiek nie jest skończony, dopóki oddycha – jak mówi w filmie Robert Brylewski grający Stana Gudeykę.
Moje życie, tak jak filmowego Jerzego, obfitowało w dziwne przygody. To, co robię w muzyce, to nieustający roller coaster. Trochę jestem zawieszony między dwoma światami – celebryckim i artystycznym. Celebrytom niestety nie płacą, a ja nie chcę chodzić na ścianki.
Jako muzyk, który wybrał muzykę trudniejszą, z wyższej półki, bardziej podobną do razowca niż do łatwostrawnej bułki, mogę sobie ewentualnie pluć w brodę, że nie daję się skusić na wszystkie łakome kąski, którymi kusi show biznes.
Idziesz sobie swoją drogą?
Jestem dumny z siebie, bo jestem sam sobie sterem. Teraz osiągnąłem swój cel. Zagrałem na nosie tym wszystkim, którzy mówili, że filmu nie zrobię. Siedem lat, mnóstwo uporu i pieniędzy. Czuję jednak pokorę, bo wiem, że nie zrobiłem tego sam, byli reżyser Grzegorz Jankowski, operator Tomek Madejski, aktorzy, muzycy, mnóstwo ludzi.
Film to jeszcze bardziej zbiorowe dzieło niż zespół muzyczny czy nagranie płyty. Trzeba zapominać o swoim ego, wycofywać się z pomysłów. Ciągle przepisywałem scenariusz, prosiliśmy ludzi, żeby pojechali na planie z siebie, uruchomili pokłady podświadomości. „Polskie gówno” to triumf kina niezależnego, myśli alternatywnej. Film wymierza siarczyste policzki smakowi powszechnemu. Jest punkowy, nieuczesany, brudny, bolesny, ale ma też swoje afirmujące tezy, bo mówi o przyjaźni i o pasji.
Opowiadacie w filmie o muzykach niezależnych, wyrzuconych poza nawias głównego nurtu.
Film ma kilka warstw. Jest o inteligentnych muzykach, którzy nie są w stanie załapać się na kawałek finansowego tortu, ponieważ nie są nigdzie umocowani. Są freelancerami, czytają książki. Dowody w rzeczywistości? Maciej Cieślak z zespołu Ścianka czy Budyń z Pogodno nigdy nie dostali żadnego grantu, bo są prywatnymi osobami, a nie instytucjami.
Mamy więc jedną warstwę, czyli film o armii bezimiennych, wrażliwych muzyków, działających na przekór wszystkiemu i wszystkim. A w kontekście uniwersalnym to jest film o tych wszystkich, którzy chcą realizować swoje pasje. Przychodzi taki moment, że rodzina musi zrozumieć. Mówi się: muszę, bo inaczej nie będę szczęśliwy. Wydałem na ten film mnóstwo kasy, ale wiem, że rodzina mnie akceptuje i kocha.
Trzeba odetchnąć po ciężkie harówce. Zarabiamy dla rodziny, dla kredytu, papu, wakacji na Trynidadzie. Ok., takie jest życie. Ale musi być margines dla siebie, dla swojego rozwoju – nie ważne, czy to będzie alpinizm, tai chi, taniec, czy coś innego
„Polskie gówno” (fot. materiały prasowe)
A kolejna warstwa?
Gombrowiczowska, która podlewa wszystko sosem absurdu. Dla mnie jest niezwykle ważna, bo czuję się wnukiem Gombrowicza, kolegą Franka Zappy i Monty Pythonów. Absurd ma wymiar leczniczy – w teatrze, kinie, w piosenkach Johna Lennona. Ale mówimy oczywiście o mądrym absurdzie, o literackiej tradycji dadaistów, Ionesco, itp. Najgłębszy poziom to ten buddyjski.
Właściwie lubię tych ludzi, których krytykuję. Drwię z nich tylko w kontekście artystycznym, dlatego że wybrali słabą, tandetną muzykę, kicz i chłam. Jeszcze jedno, gdyby ich nie było, mój film by nie powstał. Kolejny poziom to afirmacja – wybieramy swojskie, polskie gówienko.
Tobie też zarzucano komercję, np. twoi koledzy z zespołu Miłość.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Mamy przecież wolny wybór.
Film budowany jest na kontrastach. Jest np. scena muzyczna rodem z Bollywood i wstrząsająca spowiedź alkoholika.
Pollywood raczej niż Bollywood. Reżyser Grzesiek Jankowski dbał o to, by było samo mięso. Wkraczał, gdy mój scenariusz nie zadziałał i mówił: robimy tak jak w „Łosskocie!”. Są w „Polskim gównie” sceny dokumentalne, jak ta, w której Robert Brylewski opowiada o stanie wojennym albo Filip Gałązka o alkoholizmie. Improwizowaliśmy „scenę łóżkową” moją i Majsnera, którego zagrał Arkadiusz Jakubik.
Zrobiliśmy kino crossoverowe. Chcieliśmy przełamać formę, tak jak to było np. w filmie „Walc z Baszirem”. Forma bywa pułapką. Transgresje w filmie, który jest sztuką totalną, prowadzą do tego, że widz staje się uważny, nie wie, co go za chwilę spotka.
Spodobała ci się filmowa przygoda? Będziesz w to dalej iść?
Mam kolejne projekty, trzeba wykorzystać nasz fantastyczny zespół. Myślę o filmie o Krzysztofie Klenczonie, artyście, który musiał zejść do podziemia sztuki. I jeszcze o musicalu wg Gombrowicza. Czuję z nim wielkie pokrewieństwo.
Tymon Tymański – muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista, poeta. Założycieli lider albo współlider zespołów Miłość (1988), Kury (1992), Czan, NRD Tymon i Trupy, Masło, Poganie, The Users, Tymański Yass Ensamble, Tymon and the Transistors, Polish Brass Ensamble, Jazz Out.
Właściwie lubię tych ludzi, których krytykuję. Drwię z nich tylko w kontekście artystycznym, dlatego że wybrali słabą, tandetną muzykę, kicz i chłam.