„Popularność mnie nie zmieniła. Dalej jem ze wszystkimi kotleta i mizerię”
niedziela,22 lutego 2015
Udostępnij:
– Sama popularność to coś bardzo płytkiego, taki targ próżności. Fajnie, jak coś za tym idzie, dlatego nie rozumiem, że ludzie są teraz popularni, dlatego, że są popularni, tak kiedyś nie było – mówi portalowi tvp.info Mateusz Banasiuk, aktor znany z filmu „Płynące wieżowce”, grający rolę Calvina Weira w najnowszym spektaklu „Ruby” w Teatrze WARSawy. – Cieszę się, że gram w teatrze, robię film i muzykę, więc działam w bardzo różnych kierunkach. Granie tylko w telenowelach bardzo człowieka zamyka – podkreśla aktor.
Akademię Teatralną w Warszawie ukończył w 2011 roku, ale już rok później zdobył nagrodę Feliksa Warszawskiego dla początkującego aktora za rolę Romka w sztuce „Zaklęte rewiry”. W 2013 roku zagrał główną rolę w głośnym filmie „Płynące wieżowce”. Poza grą w teatrze i filmie rozwija się grając na perkusji, dubbingując w filmach fabularnych i kreskówkach oraz występując w różnych programach telewizyjnych i serialach, co przyniosło mu dużą popularność. Z portalem tvp.info spotkał się przy okazji premiery nowej sztuki „Ruby” w Teatrze WARSawy.
Czy aktorskiego bakcyla połknął Pan od ojca, który też jest aktorem?
– Od dziecka wychowywałem się w teatrze, na próbach, za kulisami, i to zawsze było gdzieś obecne i wchłonęło mi się przez skórę. To pomaga, ale nie jest tak, że jeśli ojciec jest aktorem to syn też musi być aktorem, i to jeszcze dobrym. Gdzieś tam predyspozycje mam i było mi łatwiej. Pewne rzeczy rozumiałem, że może być różnie, że nie zawsze w aktorstwie się układa. Są przecież momenty, kiedy jest wielkie bum, a potem momenty, kiedy spadasz i uderzasz o beton, więc już idąc do Akademii Teatralnej wiedziałem, że to jest trudny zawód, ale mimo to przyjmuję to z całym inwentarzem, dobrym i złym.
Zaczął Pan od teatru, potem był film, a teraz znów teatr. Czy to swoisty powrót do korzeni?
– Marzyłem o powrocie do Adama Sajnuka i to się stało. Cieszę się, że tak mnie obsadził, w takiej roli: introwertycznego, zamkniętego w sobie pisarza. Już te trzy rzeczy zupełnie do mnie nie pasują. Spektakl „Ruby”, to jest naprawdę coś na co czekałem, bo premiera „Zaklętych rewirów” była już kilka lat temu. To jest teatr, który chcę robić, który mi się podoba, który odpowiada mojemu zmysłowi estetycznemu. To, co lubię to, że dąży się cały czas do ideału grając już spektakle, a ciągle ten ideał gdzieś ucieka, więc cały czas się pracuje nad rolą.
Mateusz Banasiuk w spektaklu „Zaklęte rewiry”
Grając w teatrze skąd czerpie Pan pomysły, inspiracje?
– Inspiracje czerpie się ze wszystkiego, inspirujący jest reżyser, aktorzy, z którymi się pracuje, czy po prostu tekst sztuki. Bardzo dużo czerpie się też z własnych doświadczeń i od tego się nie odejdzie. Ważna jest też wyobraźnia, ponieważ aktor musi mieć wyobraźnię, a ta jest coraz częściej zabijana.
Czy film i sztukę teatralną można porównywać?
– Myślę, że można, bo i tu i tam liczy się prawda, tylko czasami używa się innych środków. Z każdym reżyserem się inaczej pracuje. Nie wiem, jakby pracował Tomasz Wasilewski w teatrze, a jak Adam Sajnuk w filmie, to by było ciekawe, zamienić ich miejscami.
Jeśli chodzi o pracę nad filmem, to jest to dla mnie wspomnienie, które jest ciągle obecne w moim życiu, a spektakl jest cały czas obecny przez to, że za każdym razem przychodzę do teatru, przygotowuję się, koncentruję, wszystko musi się odbyć od początku do końca, jakby się działo pierwszy raz. To jest ważne w teatrze, żeby o tym nie zapominać, bo widz przecież przychodzi tylko raz, obejrzeć spektakl, nawet gdy gra się to już 60. raz.
„Płynące wieżowce” to było absolutnie fantastyczne doświadczenie”
Jak dużym doświadczeniem był film „Płynące wieżowce”, czy była to furtka, która otworzyła drzwi?
– „Płynące wieżowce” to było absolutnie fantastyczne doświadczenie, mega praca z Tomkiem Wasilewskim, Bartkiem Kellerem, Martą Nieradkiewicz, było po prostu super. Mam wrażenie, że w swojej postaci udało mi się uchwycić wszystko to, co chciałem. Film cieszył się rzeczywiście dużym zainteresowaniem na świecie. Byłem na wielu festiwalach.
– Od tamtego czasu nie zrobiłem żadnego filmu, inaczej jestem traktowany przez własne środowisko aktorskie. W filmie chcę cały czas grać i wierzę, że jeszcze zrobię wiele ciekawych ról w filmie, bo kocham film najbardziej i to jest coś niezwykłego, wręcz czarodziejskiego.
Gra Pan też na perkusji. Czy to tylko pasja, czy jednak część pracy?
– Oprócz tego, że grę na perkusji wykorzystałem już w wielu projektach, m.in. w filmie „Wszystko co kocham” albo „Kto nigdy nie żył”, wystąpiłem też kilka razy na scenie. Teraz mam nowy projekt z Piotrem Lachmannem „Żyd wieczny tułacz” – spektakl, w którym łączymy muzykę, projekcję wideo z żywym aktorem. Tam również gram na perkusji, co prawda jest to perkusja elektroniczna. Oprócz tego samo poczucie rytmu bardzo się przydaje, bo trzeba wyczuwać rytm spektaklu czy danej sceny.
Obecnie mam też nowy projekt muzyczny, gram na perkusji w nowym zespole, który nazywa się Lawina. Jesteśmy właśnie w trakcie robienia materiału, mamy już kilka numerów, myślę że już niedługo zagramy debiutancki koncert.
„Poczucie rytmu bardzo się przydaje, bo trzeba wyczuwać rytm spektaklu”
Dubbing w filmach to nowe doświadczenie. Jak się Pan w tym odnajduje?
– Dubbing jest trudny dla mnie, męczę się straszliwie. Ostatnią dużą rolą w dubbingu był Gucio w „Pszczółce Mai”. To jest trudne, ale podoba mi się, choć to zupełnie inna dziedzina, inaczej się tam gra. Inna jest też praca w kreskówce, a inna w filmie fabularnym, jeśli się go dubbinguje. Kiedyś myślałem, że nie jestem do tego stworzony, ale jakoś idzie mi w tym coraz lepiej.
Jak to jest z popularnością, to wyłącznie blaski czy cienie?
– Popularność mi nie przeszkadza w życiu, czasami się ludzie dziwią, jak jadę gdzieś autobusem czy tramwajem, a przecież to normalne, że się tak poruszamy po mieście. Mieszkam w Warszawie, a w dużym mieście ludzie nie zaczepiają na ulicy. Funkcjonuję tak jak dawniej, mam te same problemy, dalej płacę rachunki, wstaję rano i idę na plan, jem z całą ekipą ze styropianu kotleta i mizerię, a oprócz tego nic się nie zmieniło. Życie toczy się dalej.
Mateusz Banasiuk i Maja Bohosiewicz w spektaklu „Ruby” (fot. materiały prasowe)
Popularność to jednak też nie raz przykre komentarze w internecie. Nie dotyka to Pana?
– Myślę, że jestem pozytywnie odbierany. Czasami tylko, jak się pojawi na plotkarskich portalach jakiś news na mój temat to pod spodem są okrutne komentarze, ale już się przyzwyczaiłem i nie robi to na mnie wrażenia i nie dotyka mnie to specjalnie. To jest ten nieprzyjemny aspekt popularności, ale oprócz tego ludzie są dla mnie bardzo mili. Dostaję mnóstwo ciepłych słów i to tylko mnie motywuje do dalszej pracy.
Żałuje Pan czegoś, odkąd stał się Pan rozpoznawalny?
– Może za bardzo otworzyłem się jako człowiek, nie chciałbym za bardzo sprzedawać siebie, ale tak się stało i zobaczymy za parę lat czy to były dobre decyzje. Cieszę się, że gram w teatrze, że oprócz że robię różne telewizyjne rzeczy, gram w sztukach takich jak „Ruby”. Najgorzej byłoby gdybym grał tylko w telenoweli, bo to człowieka bardzo zamyka.
Sama popularność to jest coś bardzo płytkiego, taki targ próżności, fajnie jest jak coś idzie za tą popularnością. Nie rozumiem tego, że w dzisiejszych czasach ludzie są popularni dlatego, że są popularni, bez powodu, a kiedyś było jednak tak, że trzeba było coś sobą reprezentować.
To czego nie lubię, to że ludzie czasami piszą, że jestem jakimś aktorzyną serialowym, nie mając bladego pojęcia że bardzo dużo gram w teatrze, robię filmy i nie gram tylko w serialach, ale to jest spowodowane jakąś ignorancją ludzką lub brakiem wiedzy.
Ludzie czasami piszą, że jestem jakimś aktorzyną serialowym, to jakaś ignorancja lub brak wiedzy
„Na plotkarskich portalach pod newsem na mój temat pojawiają się okrutne komentarze”
Zdjęcie główne: Mateusz Banasiuk jako Calvin Weir w sztuce „Ruby” (fot. Facebook)