Julia Hartwig: W dzienniku mówię, co chcę, ile chcę i o czym chcę
niedziela,
12 kwietnia 2015
Znamy ją głównie z pięknych wierszy, ale to też
autorka niezwykłych dzienników. Jeden z nich, „Dziennik
amerykański” powstały w czasie pobytu poetki za oceanem, ma właśnie swoją ponowną premierę. Książka, którą Ryszard Kapuściński określił mianem „jednej z najważniejszych pozycji w
literaturze faktu XX wieku”, doczekała się wznowienia po 35 latach. Wciąż jest aktualna i wreszcie dostępna dla czytelników, o czym opowiada nam sama autorka.
Kiedy poproszono Czesława Miłosza o komentarz do dzienników Hartwig, odparł: „Julia to osoba mająca za sobą doświadczenia lat wojny, dużo podróżująca, o znacznej wiedzy o sztuce, wyposażona w znajomość języków obcych, zadomowiona w trzech miastach: Warszawie, Paryżu i Nowym Jorku”.
I choć rzeczywiście Julia Hartwig dużo w swoim życiu podróżowała, to po każdym z wyjazdów wracała do Polski, przywożąc wiedzę, którą od razu chciała się podzielić. Tak było też w przypadku „Dziennika amerykańskiego”, który powstał po czteroletnim jej pobycie za Oceanem w latach 70. XX wieku.
Sama mówi, że „zawarła w nim niemal wszystko, co potrafiła powiedzieć o zamieszkiwanym wówczas kraju”. – Lubię wspominać tamten czas, tamtejsze życie i szeroki oddech tych przestrzeni, od oceanu po ocean – mówi autorka. Opowiedziała nam nie tylko o Ameryce tamtych lat, ale także dlaczego lubi pisać dzienniki, czym są dla niej liczne nagrody, które zdobyła i czy odnalazła w życiu szczęście.
„Dziennik amerykański” wydano po raz pierwszy 35 lat temu. Dlaczego akurat teraz podjęto decyzję o wznowieniu tej książki?
– Ja się nie starałam o wznowienie, ale na ogół książki, które się wyczerpały, a były czytane, wznawiano. Dowiedziałam się o tym i bardzo mnie to ucieszyło, ale zdziwiłam się, kiedy dwa tygodnie później powiedziano mi, że są już tylko resztki egzemplarzy. To znaczy, że wznowienie było celowe, bo jednak ludzie chcieli mieć tę książkę, zarówno ci, którzy od lat o niej słyszeli, jak i ci, którzy w ogóle o niej nie słyszeli, ale nie mogli jej mieć, bo każdy nakład jest ograniczony.
Przez te wszystkie lata zmieniła się rzeczywistość, zarówno ta, którą Pani opisywała w Ameryce, jak i w Polsce. Jaki ta książka może mieć wymiar w naszych czasach?
– To powinno zaciekawiać, bo Ameryka jest zupełnie inna niż była kiedyś. Nawet ci, którzy tam nie jeżdżą i nie mają okazji tego sprawdzić, zdają sobie z tego świetnie sprawę, dlatego że to ma odbicie w prasie. Ameryka żyje, oddycha, my w Europie wszystko to słyszymy.
Mi się zdaje, że dla tych, dla których Ameryka miała jakieś znaczenie, czy to w sprawach kultury, czy po prostu jeździli tam, czy mieli rodzinę, to przypomnienie sobie takiej Ameryki, jest bardzo ważne. Ona się trochę zmieniła, ale myślę, że w ten sposób upodobniła się do Europy.
Wznowienie było celowe, bo jednak ludzie chcieli mieć tę książkę
Czym Ameryka, wtedy w latach 70., kiedy Pani tam przebywała, najbardziej Panią urzekła?
– Poznawałam Amerykę jak gdyby w dwóch etapach. Pierwszy mój wyjazd był zaplanowany przez ambasadę amerykańską. Zaproszono mnie na dwu- czy trzytygodniowy pobyt, obiecując pokazać to, co chciałabym tam zobaczyć. To był bardzo ładny gest, taki swobodny, nienarzucający mi żadnych obligacji i bardzo na tym skorzystałam. Dużo jeździłam, bo Ameryka słynie z dużej różnorodności. To sprawia, że właściwie nie jesteśmy w stanie powiedzieć, jaka jest naprawdę, bo ma sto postaci, a wszystkie w jakiś cudowny sposób ze sobą współżyją.
Potem dostałam stypendium na pobyt w Ameryce na studiowanie literatury amerykańskiej i byłam tam cztery lata. Przez taki czas naprawdę można zżyć się z krajem. Poznaje się go od strony codziennej, można się zorientować, jak ludzie się porozumiewają. Bywałam wtedy w różnych środowiskach, obwożono mnie po prowincji i dużych miastach. Odczułam ogromną gościnność i zainteresowanie, bo ludzie chcieli dowiedzieć się czegoś więcej, a że trafiali na pisarkę, to wiedzieli, że mam pewną wiedzę i doświadczenia, których sama szukałam przez lata.
A jednak Ameryka nie urzekła Pani na tyle, żeby zdecydowała się Pani zostać tam na stałe. Dlaczego wróciła Pani do Polski po takich niezwykłych doświadczeniach?
– Nigdy nie miałam zamiaru zostać tam na stałe. Było to możliwe, bo jak się siedzi w Ameryce i coś robi, to miejscowi bardzo chcą człowieka wciągnąć w to, żeby został, to jest kwestia wspomnianej już różnorodności kultury. Ja uważałam, że się nażyłam, że poznałam Amerykę możliwie głęboko.
Potem moje kontakty z Ameryką były inne, bo jeździłam tam kilkakrotnie, ze względu na to, że moja córka po zdaniu matury pojechała na studia do Nowego Jorku. Znowu chętnie tam bywałam i była to dla mnie świetna okazja, żeby przyjrzeć się życiu amerykańskich studentów. Inaczej nie miałabym szansy na kontakt z młodymi ludźmi.
Uważałam, że się nażyłam, że poznałam Amerykę możliwie głęboko
Jeśli chodzi o sam dziennik, czy jest to taka forma literacka, w której można pozwolić sobie na osobiste przemyślenia, na napisanie właściwie wszystkiego?
– To jest bardzo swobodna forma, ona pozwala powiedzieć wszystko, co się chce. Zawsze są jakieś opory wewnętrzne, które mamy odnośnie do zagadnień czy ludzi, ale bardzo ją lubię. Zresztą to jest nie pierwszy mój dziennik.
Dla mnie to jest też swego rodzaju dokument, bo nie bardzo ufam swojej pamięci. Gdy go czytam, to na nowo wszystko widzę, i w jakiś sposób zapewniam sobie trwałość moich wrażeń, moich spotkań ze światem.
Czy przy pisaniu tego dziennika pojawiły się jakieś opory?
– Tu nie miałam żadnych, dlatego że to był temat dla mnie nowy, więc śmiało z niego korzystałam. Wiedziałam, że pisząc ten dziennik ani nikogo nie mogę obrazić, ani nie mogą wykoślawić moich wrażeń. Starałam się, żeby one były prawdziwe, właściwie dziennik zyskuje na tym, co jest prawdziwe.
Co Panią teraz inspiruje? Czy w świecie pełnym sprzeczności odnajduje Pani wciąż inspiracje do pisania?
– Ja się nigdy nie nudzę i to jest taka cecha, którą dostałam w darze, bo właściwie dla mnie wszystko jest ciekawe. Chciałabym bardzo dużo wiedzieć, później to słabnie, bo człowiek nie może za dużo czerpać.
W zasadzie znając wszystkie bóle, kłopoty, mam bardzo pozytywny stosunek do życia. Muszę powiedzieć, że to mi bardzo pomaga, dlatego że jak się patrzy pozytywnie to się więcej widzi. To, co boli, zawsze prędzej czy później wychodzi, ale dobrze jest, gdy się tego specjalnie nie szuka. W tym ukryty też jest charakter mojego pisarstwa, mojej poezji, że piszę tak, żeby nie zasmucać ludzi.
Piszę tak, żeby nie zasmucać ludzi
Czesław Miłosz Pani poezję nazywał wykwintną. Jak Pani reaguje na komplementy?
– On tak ją nazywał, ale potem wiedziałam, o co mu chodziło, że ona jest taka własna, nie szuka pobratymstwa, tylko w dużej mierze zajmuje się sobą.
Do teraz dostaje Pani nagrody, jak Pani je traktuje, czy to jest tylko wyróżnienie czy też zachęta do dalszej pracy?
– Nie mogę powiedzieć, że nie sprawia mi to satysfakcji, bo oczywiście tak jest. Doceniam to, bo myślę, że nie każdy poeta jest odnaleziony przez krytyków i zwłaszcza przez czytelników. Jeżeli tak się zdarzy, to jest to wielkie szczęście. Sprawia mi to radość, ale nie jest ona bardzo osobista. Ja się w te pochwały nie ubieram jako osoba, tylko moje wiersze, to co piszę. Warto się więc trudzić.
I na koniec muszę zapytać, czy Julia Hartwig odnalazła w życiu szczęście?
– Ja uważam się za osobę szczęśliwą. Może to brzmieć heretycko, ale tak jest. Kiedy się przyglądam ludziom, których spotkałam, jestem tak wdzięczna losowi, że nie mogę tego inaczej określić.
Ja się w pochwały nie ubieram jako osoba, tylko moje wiersze