Ludzie nie lubią, kiedy sąsiad radzi sobie lepiej niż oni
sobota,
25 kwietnia 2015
– Miałem problemy z tzw. układem lokalnym. Nie chciałem się poddać. Byłem dziennikarzem i wiedziałem, że najlepsza metoda na walkę z nieprawidłowościami, to opisywanie ich, uświadamianie ludziom, co naprawdę się dzieje. Pisaliśmy o sprawach, o których milczały inne lokalne gazety, o korupcji, nadużyciach. Aż burmistrz Kartuz przegrał wybory i oskarżył mnie, że stało się tak dlatego, że zszargałem mu opinię w tygodniku – opowiada Nowozelandczyk John Borrell, który od ponad 20 lat mieszka w Polsce i mówi o sobie, że jest Kaszubem. Swoje przeżycia w Polsce opisał Borrell w książce pt. „Nad Jeziorem Białym”.
John Borrell, zanim osiedlił się w Polsce, przez ponad 20 lat pracował, był korespondentem „Time’a”. Jeździł po całym świecie, relacjonował najważniejsze konflikty zbrojne lat 70. i 80. Widział upadki reżimów. Od początku lat 90. razem z żoną, Polką, prowadzi na Kaszubach, nad Jeziorem Białym pensjonat. Nie lubi kompromisów i łapówkarstwa. Kilka lat temu głośna była sprawa procesu, jaki wytoczył mu burmistrz Kartuz.
Przez wiele lat pracował pan jako korespondent wojenny, jeździł po świecie. I w pewnym momencie osiadł pan na Kaszubach i zaczął prowadzić pensjonat Kania Lodge? Skąd taki pomysł?
Byłem korespondentem przez 25 lat, to bardzo długo. Tułałem się po świecie, mieszkałem w hotelach. Zawsze byłem w centrum wydarzeń. W końcu poczułem, że czas na zmiany, zamarzył mi się osiadły tryb życia. Miałem 45 lat i chciałem mieć dom, w którym będę mógł m.in. spokojnie zjeść kolację i wypić lampkę wina.
Dlaczego Kaszuby?
To najpiękniejsze miejsce, jakie znam. Moi teściowie mieli tam dom. Spodobało mi się. Powiedziałem żonie, że chciałbym na Kaszubach kupić ziemię i zbudować pensjonat, taki, jakiego tam jeszcze nie było. To był początek lat dziewięćdziesiątych. Byliśmy pionierami. Mogłem oczywiście wrócić do Nowej Zelandii, to wspaniały kraj, bardzo malowniczy. Znam język, pochodzę stamtąd. Ale wybrałem Kaszuby. Teraz jest już dobrze, mamy dużo pracy, goście przyjeżdżają do Kania Lodge, mieszkamy w pięknym miejscu. Cały czas jesteśmy zajęci. Produkujemy wódkę z miejscowych ziemniaków, mamy winnicę.
Tak jest teraz. Ale stworzenie pensjonatu okazało się jednak trudniejsze niż się mogło wydawać?
Na początku nie przypuszczałem, co mnie czeka. Myślałem, że w tak biednym rejonie, w okolicach Kartuz, przyda się ktoś, kto będzie inwestował. Dwadzieścia kilka lat temu cała Polska była biedna, skończył się okres komunistyczny. Pensjonat to była przecież praca dla miejscowych ludzi, a w okolicy nie ma dużego wyboru. Wiele osób jeździło i jeździ ok. 80 km do pracy do Trójmiasta. Do tego przecież miałem płacić podatki. Jednak urzędnicy myśleli inaczej. 18 miesięcy czekałem na pozwolenia na budowę. W tym czasie inni dostawali odpowiednie dokumenty o wiele szybciej. Do tego doszły inne kłopoty, np. blokowano nam dojazd do naszej ziemi. Musiałem się procesować.
Jak pan myśli, dlaczego tak się działo?
Na pewno nie pomagało mi, że byłem obcokrajowcem. Tłumaczyłem, że przecież Nowa Zelandia, z której pochodzę, nigdy nic złego Polsce nie zrobiła. Jest zbyt daleko stąd. Poza tym, Nowozelandczyków jest w Polsce może dwudziestu? I jeszcze zazdrość, może większa na wsi niż w mieście. Ludzie nie lubią, kiedy sąsiad radzi sobie lepiej niż oni. Tak jest na całym świecie. Myślę, że gdybym osiadł na południu Włoch, byłoby podobnie.
Zbudował pan pensjonat, a potem zabrał się do budowania miejscowej demokracji. Założył pan tygodnik „Express Kaszubski”. Nie rozjuszył pan w ten sposób miejscowych urzędników?
Miałem problemy z tzw. układem lokalnym. Nie chciałem się poddać. Byłem dziennikarzem i wiedziałem, że najlepsza metoda na walkę z nieprawidłowościami, to opisywanie ich, uświadamianie ludziom, co naprawdę się dzieje. Pisaliśmy o sprawach, o których milczały inne lokalne gazety, o korupcji, nadużyciach. Aż burmistrz Kartuz przegrał wybory i oskarżył mnie, że stało się tak dlatego, że zszargałem mu opinię w tygodniku. Wytoczył mi proces, który trwał pięć lat. Wygrałem go. Myślę, że teraz jest lepiej, ludzie przekonali się, że o wielu sprawach można mówić głośno, że nie trzeba wszystkiego załatwiać pod stołem.
Może do tego wszystkiego potrzebny był człowiek z zewnątrz? Z bliska gorzej widać.
Jestem Nowozelandczykiem. W Nowej Zelandii praktycznie nie mamy korupcji, jest bliska zeru. Kiedy Transparency International publikuje badania na ten temat, jesteśmy w czołówce państw wolnych od tego zwyczaju. Tzw. załatwianie nie leżało w mojej naturze. Są urzędnicy, którzy nie rozumieją, że to nie oni są najważniejsi i że powinni pomagać ludziom. Czasy komunizmu minęły.
Czy miejscowi ludzie przyzwyczaili się już do tego, że jest pensjonat?
Ci, którzy u nas pracują, są zadowoleni, wyszkoliliśmy personel. Nieźle płacimy jak na warunki lokalne. Czy nie ma zazdrości? Oczywiście, że nadal jest. Jak już mówiłem, ona leży w ludzkiej naturze. Poza tym, zawsze znajdą się tacy, którzy wiedzą lepiej i lubią krytykować.
O życiu na Kaszubach napisał pan książkę pt. „Nad Jeziorem Białym. Piekło i raj na ziemi. Polska oczami cudzoziemca”? Co jest piekłem, a co rajem?
Raj to nasz pensjonat koło Sytnej Góry, nad pięknym jeziorem. Piekło, bo musiałem o niego walczyć. Nic nie było jasne i proste. Lubię przejrzyste sytuacje, reguły, a zderzyłem się z chaosem i lokalnymi układami.
Są jakieś echa tej historii z byłym burmistrzem Kartuz?
Być może wygrałem bitwę, ale nie wojnę. On znowu, po ośmiu latach, jest burmistrzem. Wygrał teraz wybory samorządowe. Ostatnio niczego nie potrzebowałem z urzędu gminy. Nie wiem, co się stanie, gdy np. zwrócę się o pozwolenie na coś? Może będę pisał kolejną książkę, może skończę w więzieniu? Ale chyba teraz są już inne czasy. Wiele się zmieniło, przede wszystkim mentalność ludzi. Młodzi Kaszubi pracują za granicą, poznają świat, a potem wracają do siebie, wprowadzają zmiany. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mieć wszędzie przejrzystą administrację, także na Kaszubach, gdzie mieszkam.
Paradoksalnie stało się tak, że nie chciał pan już być korespondentem wojennym, ale trafił pan znowu na wojnę. Przeznaczenie?
Łatwiej było być korespondentem wojenny, bo to nie były moje wojny, ja tylko relacjonowałem, co działo się m.in. w Etiopii, Rwandzie, Mozambiku czy Angoli. Na Kaszubach walczyłem o istnienie swojego domu, o pensjonat. Gdybym się poddał, ja i moje rodzina – żona i dwaj synowie, którzy się tu wychowali – musielibyśmy wyjechać.
Były takie momenty, że chciał pan zrezygnować?
Wspominałem o tym żonie. Ale mnie powstrzymywała, choć pomysł z osiedleniem się na Kaszubach był mój. Zainwestowaliśmy w Kania Lodge mnóstwo pieniędzy i przede wszystkim czasu. Lubimy to, co robimy. Uświadomiłem sobie, że jeśli uciekniemy, to oni wygrają, a ja tego nie chcę. „Express Kaszubski” założyłem, żeby walczyć ze złym systemem, z mentalnością ludzi. Potem za symboliczną złotówkę sprzedałem go moim dziennikarzom. Nie wiem jednak, co by się stało, gdyby w krytycznym okresie przyszedł do mnie ktoś z pieniędzmi i powiedział, że od ręki kupuje ziemię i pensjonat. Dobrze jednak, że tak się nie stało. Mieszkamy w pięknym miejscu, wśród lasów, nad czystym jeziorem, pielęgnujemy ogród, sadzimy drzewa. Realizujemy nasze marzenia. Gdybyśmy uciekli, zaprzepaścilibyśmy wszystko. Myślę, że teraz byłoby mi zdecydowanie trudniej zaczynać życie od nowa. I nie chcę tego. Kocham Kania Lodge. Gdy ktoś mnie pyta, skąd jestem, odpowiadam, że jestem Kaszubem. Mieszkam na Kaszubach dłużej, niż gdziekolwiek indziej. Z Nowej Zelandii wyjechałem, gdy miałem 19 lat i nigdzie nie zagrzałem miejsca. Nie wiem, co jeszcze będę robić, ale wiem gdzie – na Kaszubach. Tu jest mój dom.
Ma pan pasję do robienia rzeczy ryzykownych. Założył pan np. u siebie winnicę. Na pewno wielu winiarzy twierdziło, że to się nie może udać.
Lubię wyzwania. Kaszubski klimat nie jest dobry dla winogron. Nie dlatego, że jest za zimo, bo są odmiany winorośli odporne na niskie temperatury, ale niestety brakuje u nas słońca. Przez to winogrona mają za mało cukru, co powoduje, że struktura wina nie jest najlepsza. Winnica jednak istnieje, robimy wino, prawdziwe kaszubskie wino. Mam je w piwniczce, częstujemy nim gości. Może nie jest to najlepsze wino na świecie, ale na pewno najlepsze na Kaszubach. I moje. Takie mam hobby. Czytam o winach, śledzę nowinki.
A wódka? W książce pisze pan, że nie przepada za polską wódką, choć trochę jej musiał pan wypić, podczas załatwianie różnych spraw na wsi. Teraz sam pan produkuje wódkę. Jest lepsza od tej ze sklepu?
Bez porównania lepsza. Ta zwykła jest paląca i bez smaku, nie lubię jej bardzo. Wiedziałem, że taka jest tradycja, że każdą transakcję trzeba oblać wódką, więc kiedy kupowałem ziemię od chłopów, stawiałem butelkę na stole. Aż pewnego dnia spróbowałem wódki robionej inną metodą, raz destylowanej, z małej wytwórni. Była doskonała i aromatyczna, o delikatnej owocowej nucie. Postanowiłem, że będę taką robić. Wielokrotna destylacja pozbawia wódkę aromatu. W odpowiednio przygotowanym napoju czuje się różnicę między rocznikami czy gatunkami ziemniaków, z których został zrobiony. Jest tak samo jak z winem. Naszą kaszubską wódkę sprzedajemy w świecie. Trafia do najlepszych hoteli i restauracji. Mam satysfakcję. Choć wie pani, nikt o tym kaszubskim sukcesie w lokalnej prasie nie wspomniał. Kiedy byłem młodym dziennikarzem w Nowej Zelandii i okazałoby się, że obok mnie mieszka Polak, który produkuje np. fantastyczne mleko i eksportuje je, to na pewno bym się tym zainteresował. Bo to powód do dumy.