„Nie udaję, że nie piję, bo piję od liceum”. Polska masakra wg Krzysztofa Vargi
sobota,
9 maja 2015
– Media lubią wszystko szufladkować. Nie udaję, że nie piję, bo piję od liceum, tak jak wiele osób, które znam. Nie jest to ekspiacja, to jest powieść, nad którą pracowałem przez mniej więcej dwa lata. Gdy zaczynałem ją pisać, nie wpadło mi do głowy, że zostanie przydzielona do modnego nurtu literatury alkoholowej – mówi pisarz Krzysztof Varga. W księgarniach właśnie pojawiła się jego nowa książka pt. „Masakra”.
Masakra to mocne słowo. Dlaczego taki tytuł?
Zadomowiło się w języku potocznym. Mówi się np.: „masakra, mam strasznie dużo pracy”, pomyślałem więc, że je użyję. Odnosi się też oczywiście do masakrycznej sytuacji mojego bohatera, który budzi się po długim piciu, w straszliwym stanie i pojmuje, że całe jego życie to właśnie tytułowa „masakra”.
Budzi się 1 sierpnia o godz. 17. Symboliczna data i godzina. Wybrał je pan dlatego, że przed laty w ten dzień rozpoczęła się masakra miasta?
Rocznica powstanie nie jest pretekstem, ale tłem całej tej historii. Nie myślałem o masakrze miasta. Ryk syren, który budzi Stefana Kołtuna, świetnie pasuje do tego, co się z nim dzieje. Dobrze jest umiejscowić bohatera w konkretnym czasie, to nadaje powieści większą dynamikę. Skoro jest sierpień, to mamy oczywiście straszliwy upał, co stwarza kolejne piętro masakry. Stefan ma straszliwego kaca, okazuje się, że nie ma ani portfela, ani kart kredytowych. Właściwie przestał istnieć, nie ma go na Facebooku, nie może do nikogo zadzwonić. Musi więc ruszyć w miasto w poszukiwaniu znajomych. Wymyśliłem sobie, żeby spotykał korowód dziwnych postaci, z którymi rozmawia, przysłuchuje się ich dyskusjom. Dzięki temu możemy poznać poglądy bardzo skrajne, od relatywisty kapitalistycznego, przez niespełnionego poetę, przedstawiciela frakcji narodowej, po lewicowego intelektualistę.
Stefan jest alkoholikiem. Chlanie, bo piciem nazwać tego już nie można, organizuje przestrzeń powieści. Ostatnio pojawiło się trochę więcej książek, które opowiadają o twardym piciu i to tu, to tam pojawiają się głosy o nowym zjawisku literackim. Ale od dawna ludzie piją i od dawna o tym piszą.
Myśli pani np. o „Najgorszym człowieku na świecie” Małgorzaty Halber? Tradycja literatury nazwijmy to pijackiej jest bardzo, bardzo długa. To są różne rzeczy. Halber pisze o terapii. Popularność jej książki wskazuje, że ludzie lubią pozytywne historie. Bo to jest pozytywna historia, o kobiecie, która piła od 14 roku życia, potem zaczęła się leczyć i jakoś się wygrzebała z tego wszystkiego. To powieść w pewien sposób paradokumentalna. Kanoniczne dla mnie są książki, które napisał Wiktor Osiatyński – „Rehab”, „Litacja”, „Rehabilitacja”. Można długo wymieniać – Pilch, Lowry, itp. W PRL bardzo dużo się pisało o piciu, mniej ciekawych rzeczy było wtedy do robienia i opisywania.
W tej chwili odkrywamy na nowo wszelkie uzależnienia i dziwimy się. Jest dużo książek typu „byłem alkoholikiem, ale wyszedłem z tego”. To się wpasowuje w dwa nurty. Pierwszy ma związek z tym, że ludzie bardzo interesują się cudzym życiem. Mamy niebywały wprost wysyp literatury non fiction – począwszy od reportaży przez autobiografie, biografie, po wywiady rzeki. Żyjemy w czasach niezwykle ekshibicjonistycznych i poniekąd narcystycznych.
Drugi nurt dotyczy mody na wszystko, co wiąże się ze zdrowym trybem życia i w tym też mieści się sprawa uzależnień. To przypadek, że moja książka pojawiła się w momencie, gdy wyszła książka Halber. Moi bohaterowie zawsze mieli dziwne problemy.
Pojawiają się zdania, że ta książka to pana „alkoholowy coming out”. To prawda?
Nie dam się zapędzić w takie rzeczy. Media lubią wszystko szufladkować. Nie udaję, że nie piję, bo piję od liceum, tak jak wiele osób, które znam. Nie jest to ekspiacja, to jest powieść, nad którą pracowałem przez mniej więcej dwa lata. Gdy zaczynałem ją pisać, nie wpadło mi do głowy, że zostanie przydzielona do modnego nurtu literatury alkoholowej. Od pijackiej udręki Stefana Kołtuna ważniejszy jest dla mnie korowód postaci, które spotyka na swojej drodze.
Im więcej czasu mija od czasu, gdy zakończyłem pisanie, tym mniej o tej książce wiem. Zastanawiam się np. czy Stefan Kołtun naprawdę miał żonę i dzieci, czy jest to jego alkoholowe urojenie. Może to facet, który zapija swoją samotność? Podoba mi się sytuacja, w której mimo że jestem autorem książki, to nie do końca jestem pewien tego, co tam się dzieje. Kilka innych osób może być też alkoholowymi projekcjami Stefana. Do tej pory, gdy książka się ukazywała, to była dla mnie zamknięta historia. Teraz jest inaczej, sam widzę w „Masakrze” wiele możliwości interpretacyjnych.
W tej chwili odkrywamy na nowo wszelkie uzależnienia i dziwimy się. Jest dużo książek typu „byłem alkoholikiem, ale wyszedłem z tego”
Bohaterką książki jest też Warszawa. Do tej pory pisał pan o Mokotowie, czyli dzielnicy, gdzie pan mieszka. W „Masakrze” w roli głównej występuje Saska Kępa. Skąd ta literacka przeprowadzka?
Wielu pisarzy przez całe życie pisze jedną książkę, ja poniekąd też. Pomyślałem jednak, że jeśli znowu mój bohatera będzie mieszkał na Mokotowie, to zanudzę sam siebie.
Saska Kępa jest jak na Warszawę eleganckim miejscem. Stefan, były muzyk, osiągnął sukces materialny, może więc sobie pozwolić, żeby tam mieszkać. To na pewno jest książka o Warszawie, ale nie o całej. Nie ma w niej nic np. o Kabatach, o Woli, o zamkniętych osiedlach na obrzeżach miasta. Stefan mieszka na Saskiej Kępie, włóczy się po Trakcie Królewskim, na chwilę pojawia się na Targowej – to są fragmenty miasta.
Gdy bohaterami powieści uczynimy ludzi z korporacji, którzy mieszkają w miasteczku Wilanów i pracują w korporacji niedaleko Galerii Mokotów, to dajemy znowu wycinek. Poza tym, w Warszawie wszystko jest w ruchu, ciągle coś się zmienia, banki zastępują sklepy, coś się buduje, coś się burzy. Pozwoliłem sobie dlatego powymyślać nazwy różnych warszawskich knajp, bo nie jestem pewien, czy te, które znałem, jeszcze istnieją.
Niektóre istnieją na pewno i dość łatwo je zidentyfikować.
Jest kilka takich, ale knajpa Narodowa, gdzie siedzi w powieści niejaki Prorok, jest wymyślona od początku do końca. A inne rzeczywiście mają swoje pierwowzory.
Stefan nie darzy specjalną sympatią ludzi, którzy zasiedlają „miasteczko Wilanów”, pracowników korporacji, tzw. ludzi sukcesu. Co z nimi jest nie tak?
On czuje, że jest już upadły, wyrósł w latach 80. Nielubienie ludzi z korporacji jest dzisiaj modne. Nie mam nic przeciwko nim, są wśród nich na pewno ludzie bardzo różni, lepsi i gorsi, tacy, którzy próbują po prostu przeżyć. Np. Agata Bielik-Robson w wywiadach i tekstach twierdzi, że powinno powstać u nas mieszczaństwo, które jest taką kategorią tworzącą społeczeństwo.
Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji” twierdzi, że historycznie nie było w Polsce przestrzeni, by mieszczaństwo z prawdziwego zdarzenia mogło się ukonstytuować.
Było ziemiaństwo, było chłopstwo, ale mieszczaństwo w takim kształcie, jak to jest na Zachodzie, nie zdążyło się wykształcić. A w krajach protestanckich, np. w Niemczech, było siłą kulturotwórczą. Mieszczaństwo jest siłą pozytywnie snobistyczną, która uważa, że obligatoryjnie trzeba interesować się kulturą i sztuką.
Mamy na razie społeczeństwo bezklasowe, klasy dopiero się tworzą. Pamiętajmy, że od lat 90. cały czas marzymy, że w Polsce powstanie klasa średnia, która stanie się siłą napędową. Teraz, jeśli istnieje nawet jej zaczątek, to jest to klasa konsumpcyjna, a nie twórcza. Niektórzy uważają, że tzw. hipsterzy, z których się wszyscy wyśmiewają, to jest grupa o kulturotwórczym potencjale. To formacja, która przez swój snobizm interesuje się teatrem, sztuką i oni w przyszłości, jak podrosną trochę, przejmą rolę kulturotwórczą. Na razie żyjemy w kotle i nie wiadomo, jak się to społeczeństwo uformuje.
Wiesław Myśliwski pisał już dawno temu, że właściwie chłopstwa też już nie ma. Czyli tak, nie ma ziemiaństwa, szlachty, chłopów, mieszczan, jest magma. Są tylko biedni i bogaci, ludzie sukcesu i klęski.
A jest grupa odbiorców kultury?
Niespecjalnie duża. To, że w Warszawie nie można się dopchać na przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego czy Krystiana Lupy o niczym nie świadczy. Mamy całe obszary Polski, gdzie kultura nie dociera. Warszawa jest specyficznym miastem z oczywistych powodów, jest stolicą, jest tu największy potencjał kulturowy, są też ludzie, którzy mogą sobie pozwolić, żeby wydać 100 zł na bilet do teatru. Ludzie kultury czują się opresjonowani przez świat medialny. Niedawno byłem w programie o kulturze z Markiem Bieńczykiem i on powiedział mądrą rzecz, że w telewizji wszystko musi się sprowadzić do sześciu słów, nikt dłuższych wypowiedzi nie przyswaja. Pisarz siedzi dwa lata nad książką, która zostaje podsumowana jako „ekspiacyjna powieść alkoholowa”.
Wrócę do bohatera „Masakry”, Stefana Kołtuna. Jest dinozaurem. Tam często pojawiają się reminiscencje z lat 90., które były bardzo dziwnym okresem, czymś w rodzaju Dzikiego Zachodu. Panowało przekonanie, że wszystko jest możliwe, że każdy może się dorobić i osiągnąć sukces. Jednocześnie był to czas brzydkiej pstrokacizny i straszliwego chaosu. To wtedy narodziła się ta nasza wszechogarniająca brzydota – przydrożna, architektoniczna. Dzisiaj ludzie próbują jakoś uporządkować przestrzeń.
Pamiętajmy, że od lat 90. cały czas marzymy, że w Polsce powstanie klasa średnia, która stanie się siłą napędową. Teraz, jeśli istnieje nawet jej zaczątek, to jest to klasa konsumpcyjna, a nie twórcza
Jest w Stefanie poczucie klęski? Smutne podsumowanie życia czterdziestolatka? Jego przeciwieństwem jest w powieści Prezes.
Stefan jest już na bocznicy. Prezes pojął, że najważniejsza jest mimikra, pływanie z nurtem, a nie pod prąd. Może być prezesem dowolnej firmy. Barejowski „zawód dyrektor”.
Powoli budzimy się ze snu lat dziewięćdziesiątych i widzimy, że mamy coraz większe rozwarstwienie materialne w społeczeństwie. Choć nie ma tu moim zdaniem potencjału masowego buntu, bo każdy chce po prostu przetrwać. Nie ma komu protestować. Są ludzie pracujący na śmieciówkach, są frankowicze. To jest dzisiejszy obraz Polski. Jedyną społecznością buntującą się czasami są tzw. internauci. Np. na Węgrzech, które dobrze znam, przez lata nie było większych protestów. Nagle Węgrzy wyszli na ulicę i zaczęli protestować, gdy rząd Viktora Orbána postanowił wprowadzić podatek od internetu. I wtedy na ulicy spotkali się ramię w ramię nacjonaliści z liberałami. Łączyła ich wściekłość, że ktoś chce im opodatkować internet. To jest chyba jedyna przestrzeń, która scala ludzi. Nie mam Facebooka, ale wielu znajomych i przyjaciół nie wyobraża sobie bez tego życia. Bliżej mi w tym sensie do analogowego Stefana.
Pojawia się w „Masakrze” wątek Wielkiej Polskiej Powieści. Myśli pan, że coś takiego jest potrzebne?
Ta potrzeba nie jest zwerbalizowana. W latach dziewięćdziesiątych mówiono o napisaniu nowego „Przedwiośnia”. Wtedy nie było to jednak możliwe. Pokolenie, które publikowało w PRL, nie mogłoby czegoś takiego stworzyć. A młodzi autorzy byli tym zupełnie nie zainteresowani. Popularne było wtedy hasło „Ząb mnie boli” Marcina Świetlickiego, czyli zupełne odrzucenie paradygmatu zaangażowania literatury w sprawy społeczne i polityczne. Liczyła się prywatność.
Były też inne strategie – ucieczka w małe ojczyzny gdańskich pisarzy Pawła Huelle czy Stefana Chwina, baśniowość Olgi Tokarczuk, beskidzkie odosobnienie Andrzeja Stasiuka.
Teraz ta tęsknota za wielką polską powieścią być może jest trochę uśpiona, współczesność w naszej literaturze jest kiepsko obecna. Wzięli to trochę na siebie autorzy kryminałów – polską rzeczywistość opisują np. powieści Zygmunta Miłoszewskiego. Silny jest natomiast nurt historyczny, a w nim m.i.n. „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk i „Matka Makryna” Jacka Dehnela.
A pan tęskni za Warszawą Prusa, co wyraźnie w „Masakrze” widać.
Pozwoliłem sobie złożyć hołd Bolesławowi Prusowi. Przynależę do apologetów Prusa i „Lalki”. Choć Prus uważał „Emancypantki” za swoją najlepszą powieść. Wrzuciłem do „Masakry” parę oczywistych scen, jak np. rozmowa z pomnikiem Prusa, ale jest też wiele aluzji, np. Stefan spotyka nad Wisłą Stanisława i Izabelę, swoich dawnych znajomych. Robiłem to dla własnej przyjemności. Jeśli ktoś dzięki temu przypomni sobie postaci z utworów Prusa, będę usatysfakcjonowany.
Akcja „Masakry” jest skondensowana do jednego dnia, a bohater ma na imię Stefan. Kolejna literacka podpowiedź dla czytelnika?
Zamysł od początku był taki, że on ruszy w miasto i cała historia zamknie się w ciągu kilkunastu godzin. Nie jest to nowy pomysł w literaturze, ale tu nie chodzi o Stefana Dedalusa i „Ulissesa” Joyce’a. Choć każda interpretacja jest możliwa.
Czyta pan opinie czytelników o książkach?
Zdarza mi się, choć nie szukam ich. Przykrość sprawia mi to, że dzisiaj zasadnicze teksty o książce są w internecie równoważne z wpisami „ale nuda”, albo „za długie”.
Jestem wielkim zwolennikiem tego, co pisze Karl Ove Knausgård, który wydał 600-stronicową „Moją walkę”. Tomów tych jego autobiograficznych powieści jest sześć, co daje 3,6 tys. stron. Pisze świetnie, książki są bestsellerami. Czytelnicy literatury gatunkowej, popularnej chcą długich opowieści, z przyjemnością biorą do ręki opasłe tomy. Ci, którzy czytają tzw. literaturę ambitną są natomiast potwornie kapryśni, ciągle im coś nie pasuje. Poniekąd więc zazdroszczę autorom kryminałów czy fantasy, bo ich fani są bardzo oddani. Kiedyś uważano, że literatura gatunkowa to kulturalna nisza, teraz to jest mainstream.
Ostatnio w Empiku zobaczyłem z zaskoczeniem dużą półkę z książkami, nad którą widniał napis „Literatura erotyczna”. Wcześniej czegoś takiego nie widziałem – była literatura polska, obca, kryminał itp. To jest oczywiście pokłosie popularności „50 twarzy Grey’a”. Mamy więc jakiś nowy nurt, być może katastrofalny, bo nawet sobie nie chcę wyobrażać, czym mogą być podróbki „Grey’a”.
Pisze pan felietony, w których m.in. omawia pan książki i filmy. Nie ma pewnego konfliktu interesów? Pisarz, który ocenia kolegów?
Wydaje mi się, że nie. Bardzo wielu pisarzy było felietonistami. Zawsze szukam rzeczy, które są interesujące i mogą być dla mnie pożywką. Jeśli ktoś ma z tym kłopot, to trudno, taki jest los felietonisty, który funkcjonuje między zachwytem a zniesmaczeniem. To najbardziej subiektywny rodzaj pisania, jaki może być, bo jest połączeniem dziennikarstwa z literaturą. Nie jest tak, że ktoś, kto sam tworzy, nie może się wypowiadać na temat tego, co tworzą inni.
Co wg pana jest wyznacznikiem literackiego sukcesu? Liczba sprzedanych egzemplarzy?
Wiemy, że niedobre książki bardzo dobrze się sprzedają, tak jak wspomniane „50 twarzy Grey’a”. Dla mnie ważny jest rodzaj spełnienia, świadomość, że coś mi się udało zrobić i to, że jest grupa ludzi, która lubi moje książki czytać. Bycie zapomnianym geniuszem nie jest specjalnie atrakcyjne. Pozostaję w nieustającym niespełnieniu, które mnie napędza. Najgorsze byłby samozachwyt.
A sukces finansowy?
Jestem w luksusowej sytuacji, bo zarabiam jako felietonista. Nie muszę się martwić, czy mi wydawca książki zapłaci w terminie. Wydaje mi się, że są tacy pisarze, który chcą zbyt wiele – marzą im się jednocześnie świetny status materialny i bycie w awangardzie.
Warto przekartkować sobie historię kultury i przypomnieć artystów, którzy zdychali z głodu. Franz Kafka był urzędnikiem i pisał po godzinach, tak samo jak Witold Gombrowicz. Jeśli chcesz być pisarzem, masz w sobie determinację, to musisz poświęcić pewne rzeczy. Czasami denerwuje mnie postawa roszczeniowa u artystów, pragnienie ochrony socjalnej od państwa, by móc sobie spokojnie tworzyć. To nie tak. Twórczość wymaga pewnego napięcia wewnętrznego, niezgody. Nie jestem pewien, czy ten, kto jest w pełnym komforcie, dostaje co miesiąc duże stypendium, czuje prawdziwą motywację do pracy literackiej.
Zawsze są ci zdolni i ci, którzy się nie nadają. Nie każdy, kto sięga po pióro, staje się pisarzem. Wbrew pozorom, sytuacja w Polsce jest całkiem wygodna. Są agencje, które załatwiają autorom trasy po bibliotekach w całej Polsce. Wielu pisarzy się z tego utrzymuje. Biblioteki płacą za udział w spotkaniu nienajgorsze pieniądze. W Polsce są setki takich placówek, które mają pieniądze na propagowanie czytelnictwa. Widziałem rozpiski tras pisarzy, którzy w ciągu miesiąca odwiedzali ponad 20 bibliotek. To samo w sobie jest świetnym tematem na powieść, o pisarzu w objeździe.
Ja wiem, że pisania będę się trzymał, dopóki historie układają mi się w głowie. Przez lata byłem redaktorem w gazecie, ale nie wyobrażam sobie do tego powrotu. Raz będzie lepiej, raz gorzej.
Będzie kolejna książka węgierska?
Jest w planach, ale ciągle nie mogę się na Węgry wybrać na dłużej. Do tej pory napisałem dwie książki węgierskie, będzie trzecia i domknie się trylogia. Chcę pojeździć po węgierskich pograniczach, serbskich, chorwackich, austriackich, rumuńskich, ukraińskich. Znam dosyć pogranicze serbskie i austriackie, inne będę odkrywał. Chcę też napisać tom opowiadań, czyli zmierzyć się z nową dla mnie i bardzo wymagającą formą literacką.
Krzysztof Varga (ur. 1968) – polski pisarz węgierskiego pochodzenia, krytyk literacki oraz dziennikarz. Za tom prozy „45 pomysłów na powieść. Strony B singli” otrzymał Nagrodę Fundacji Kultury. Wydał m.in. „Chłopaki nie płaczą (1996), „Bildungsroman” (1997), „Śmiertelność” (1998), „Tequilę” (2001), „Nagrobek z lastryko” (2007), „Gulasz z turula” (2008), za który otrzymał nagrodę Nike czytelników w 2009 roku, „Aleja Niepodległości” (2010), „Trociny” (2012) i „Czardasz z mangalicą” (2014).
Czasami denerwuje mnie postawa roszczeniowa u artystów, pragnienie ochrony socjalnej od państwa, by móc sobie spokojnie tworzyć. To nie tak. Twórczość wymaga pewnego napięcia wewnętrznego, niezgody