Tomek Bagiński: chcę zostać pilotem wahadłowca lecącego na podbój kosmosu, w którego silniku buzują miliony koni mechanicznych
sobota,20 czerwca 2015
Udostępnij:
– Interesuje mnie rozmach produkcyjny, duże zespoły, coraz większe budżety. Po prostu chcę zostać pilotem wahadłowca. Pozornie mniej ode mnie zależy, bo pracuje na mój sukces duża grupa fachowców. Ale to ja będę siedział za sterami wahadłowca lecącego na podbój kosmosu, w którego silniku buzują miliony koni mechanicznych – mówi portalowi tvp.info reżyser Tomek Bagiński, autor m.in. nominowanej do Oscara „Katedry” i nagrodzonej BAFTA „Sztuki spadania”. Teraz pracuje m.in. nad ekranizacją „Wiedźmina” wg prozy Andrzeja Sapkowskiego.
Widziałam nową statuetkę BAFTA, którą niedawno dostałeś. Stoi na półce przy recepcji, tuż przy wejściu do Platige Image. Gratuluję nagrody! A gdzie pierwsza BAFTA, ta za „Sztukę spadania”?
Jest w drugim budynku, tak żeby każdy miał swoją BAFTĘ. Ta poprzednia jest trochę mocniejsza, bo filmowa, a nie telewizyjna jak ostatnia. Ta jest odpowiednikiem amerykańskiej Emmy.
Nagrody coś ułatwiają?
Nie bardzo dużo, ale sprawiają, że jest się rozpoznawalnym. Mamy czasy bardzo medialne, ważna jest więc nie tylko jakość pracy, którą się wykonuje, ale także obecność w mediach. Każda nagroda zwiększa rozpoznawalność i przypomina o mnie ludziom. Nie przekłada się to stuprocentowo na ilość pracy, czy na zarobki i inne równie przyjemne rzeczy, ale każda nagroda to piękny punkt w portfolio.
A może nagrody dają szansę na większą swobodę artystyczną przy realizacji kolejnych projektów? Jak to było przy pracy nad nagrodzonym BAFTA spotem dla BBC promującym igrzyska zimowe w Soczi?
Wszystko oczywiście zależy od projektu. W tym przypadku rzeczywiście miałem swobodę, mogłem zaprezentować swoje wizje. Kilka tygodni omawialiśmy moje pomysły, spodobały się agencji, która pośredniczyła i w końcu skontaktowano mnie z BBC. Udało się zrobić coś oryginalnego i bardzo mnie to cieszy.
Obejrzałam niedawno „Ambition”, krótkometrażowy, aktorski film SF, promujący misję europejskiej sondy kosmicznej Rosetta. Miał premierę 24 października w ramach rozpoczętego przez Brytyjski Instytut Filmowy cyklu SF: Days of Fear and Wonder. Jest piękny. Jakie są jego losy?
Film dostał się na SIGGRAPH, gdzie przed kilkunastu laty nagrodę zdobyła „Katedra”, ale to już jest zupełnie inny film i inna historia. Strasznie się cieszę, że będzie „Ambition” tam będzie, bo to wielka impreza dla ludzi z branży.
Jak trafiłeś do projektu Europejskiej Agencji Kosmicznej?
Stanęliśmy do konkursu i wygraliśmy. Na początku miałem być producentem, ale po burzy mózgów z ludźmi z agencji stało się jasne, że będę reżyserować.
To pierwszy twój film z gwiazdami. W „Ambition” zagrali Aidan Gillen, czyli Petyr Baelish z „Gry o tron” i Aisling Franciosi, znana z serialu „Upadek” oraz z „Klubu Jimmy’ego” Kena Loacha.
To po prostu aktorzy, którzy mają to szczęście, że są bardziej rozpoznawalni niż inni. W hollywoodzkim systemie nazwa „gwiazda” zarezerwowana jest dla bardzo wąskiej grupy.
Parę lat temu powiedziałeś mi, że nie widzisz dużej różnicy między filmem animowanym a aktorskim? Nadal tak uważasz?
Tak. Nie ma też wyraźnej granicy miedzy kinem artystycznym i rozrywkowym. Film to film, opowiadanie pewnej historii. Czy jest aktorski, czy animowany, to tylko wybór konwencji. Są pewne różnice techniczne, jest inny rytm produkcji. Kino aktorskie ma dynamikę skumulowaną na etapie dni zdjęciowych. Tak dużej intensywności w filmie animowanym nigdy nie ma. No i oczywiście w filmie aktorskim jest się dużo bliżej emocji, które generują aktorzy. Osobowości, które pracują w filmie animowanym są też trochę inne.
Nie ma też wyraźnej granicy miedzy kinem artystycznym i rozrywkowym. Film to film, opowiadanie pewnej historii. Czy jest aktorski, czy animowany, to tylko wybór konwencji
Czyli?
Straszliwie upraszczam, ale w pewnym sensie film animowany jest introwertyczny, a aktorski – ekstrawertyczny. Wydaje mi się, że emocje w filmie aktorskim są bardziej na wierzchu i trzeba sobie radzić z ludźmi, którzy te je okazują. Nie mówię tylko o aktorach, ale też o członkach ekipy. W filmie animowanym ludzie długie godziny siedzą w jednym miejscu, w skupieniu, przed komputerami. A na planie filmu aktorskiego panuje nieustanny ruch. Jednak teoria np. oświetlania postaci animowanych i aktorów jest taka sama. Oba te gatunki filmowe przenikają się, uczą się od siebie.
Mamy w Platige Image plany, żeby ludzi od animacji zabierać na plany zdjęciowe i vice versa. Mur postawiony między tymi gatunkami jest tak sztuczny, jak mur w Berlinie podczas komuny. Jednym z najwspanialszych filmów, które ostatnio widziałem, jest „Mad Max. Na drodze gniewu”. To nieprawdopodobny pokaz energii, młodości i witalności, a film zrobił 73-latek, George Miller, który przez ostatnie lata robił filmy animowane dla dzieci. Nie ma lepszego dowodu na przenikanie się filmowych światów.
Co podpowiada wybór filmowej konwencji?
Historia, którą chcemy opowiedzieć, to oczywiste. Wiem, że wielu reżyserów, którzy do tej pory pracowali tylko z aktorami, chce spróbować sił w animacji. Zanim jednak w to wejdą, muszą sobie uświadomić, że proces wydobywania z filmowych postaci emocji, w kinie aktorskim trwa o w porównaniu z animacją o wiele szybciej. Eksperymentujemy jednak. Podczas pracy nad animacją zapraszamy aktorów i prosimy ich o zagranie scen, które mają się znaleźć w filmie. I nie chodzi wcale o motion capture. Chodzi o kontakt z osobowością aktora, z tym, co wnosi do granej postaci. Aktor wpompowuje przecież w nią duszę. Ale niewielu ludzi z branży filmowej myśli tak jak ja.
Reżyser przyzwyczajony do pracy w animacji jest bardziej autorytarny?
To raczej wynika z osobowości reżysera, a nie ze specyfiki planu. I myślę, że najwięcej tyranów jest jednak w kinie aktorskim. W animacji to raczej niemożliwe. Można wydzierać się na planie zdjęciowym przez parę dni, ale nikt nie wytrzyma wrzasku przez rok i więcej, bo praca nad animacją trwa długo. Reżyserzy filmów animowanych są raczej spokojni. Choć oczywiście i tu, i tu reżyser narzuca swój sposób myślenia.
Mamy w Platige Image plany, żeby ludzi od animacji zabierać na plany zdjęciowe i vice versa. Mur postawiony między tymi gatunkami jest tak sztuczny, jak mur w Berlinie podczas komuny
W Europie tak, ale już w Hollywood chyba nie zawsze tak jest? Tam jest system producencki.
Rzeczywiście, panują tam inne zasady. Rozmawiałem kiedyś z Piotrem Dumałą, twórcą świetnych animacji, i zapytał mnie, dlaczego odszedłem od kameralnego kina autorskiego. Powiedziałem mu, że interesuje mnie rozmach produkcyjny, duże zespoły, coraz większe budżety. Po prostu chcę zostać pilotem wahadłowca. Pozornie mniej ode mnie zależy, bo pracuje na mój sukces duża grupa fachowców. Ale to ja będę siedział za sterami wahadłowca lecącego na podbój kosmosu, w którego silniku buzują miliony koni mechanicznych.
Nie boisz się, że hollywoodzka machina miażdży indywidualność? Tak stało się np. z Węgrem Nimródem Antalem, autorem kultowych „Kontrolerów”. Pojechał do Hollywood i nakręcił film „Predators” – niezbyt niestety dobry film.
Czasem coś nie wychodzi. Nie każdy się w ten system amerykański wpasuje. Jak ktoś nie umie na podstawowym poziomie prowadzić polityki korporacyjnej, to zostanie rozjechany walcem i nic z autorskich wizji nie da się przepchnąć. Kino hollywoodzkie ma określone warunki i trzeba je znać. Jak się wchodzi w ten system z naiwnymi wyobrażeniami o krainie snów, to można mieć potem pretensje tylko do siebie, jeśli nie wyjdzie.
Są reżyserzy, którzy sobie świetnie radzą, nie tracąc nic ze swojej oryginalności, np. Luc Besson, czy Dennis Villeneuve, autor „Labiryntu”. Albo Alejandro Iñárritu , który zrobił „Birdmana” i rozbił wręcz ludziom głowy rozmachem i wizją, choć jest to kameralny, mały film. U Iñárritu świetnie przygotowani technicznie amerykańcy aktorzy zostali wrzuceni w sytuację stricte europejską, ale w Europie ten film nie mógłby powstać. Teraz Iñárritu robi „The Revenant” z Leonardo DiCaprio – razem z operatorem Emmanuelem Lubezkim filmują tylko przy naturalnym świetne i w naturalnej scenografii Gór Skalistych. Taka więc Hollywood daje wielkie możliwości, technikę, o której gdzie indziej można tylko marzyć. Można zaszaleć.
Kino hollywoodzkie ma określone warunki i trzeba je znać. Jak się wchodzi w ten system z naiwnymi wyobrażeniami o krainie snów, to można mieć potem pretensje tylko do siebie, jeśli nie wyjdzie
Opowiadasz o Hollywood z błyskiem w oku. Nie kusiło cię, żeby tam się przenieść?
Jestem tam częstym gościem. Gadam o projektach, odwiedzam znajomych. Nie trzeba mieszkać w Los Angeles, żeby tam pracować, by być dostrzeżonym. Świat się bardzo skurczył. Jedna trzecia amerykańskich filmów jest kręcona w Europie, dlatego że jest taniej, są świetne dekoracje, a ostatnio wszyscy najbardziej poszukiwani aktorzy są z Londynu. Nawet „Gwiezdne wojny” są kręcone w Londynie.
W Europie naprawdę dużo się dzieje. W Polsce trochę mniej, co wynika po części z obostrzeń prawnych, po części z braku systemowego wspierania koprodukcji zagranicznych. To, że „Ambition” byliśmy w stanie nakręcić z aktorami szeroko znanymi z amerykańskich seriali też wynikało z tego, że oboje pracują w Londynie. Można się było z nimi spotkać, zrobić normalne castingi. Najlepsi aktorzy są w zasięgu ręki. Bardzo znany, amerykański aktor Shia LaBeouf, piekielnie zdolny oryginał, pojawił się w ostatnio na krążącym w sieci dziwnym klipie. Sfilmowany na greenboxie LaBeouf wykrzykuje dziwaczną mowę motywacyjną: Zrób to, chciałeś to zrobić, więc rób! Wczoraj powiedziałeś, że zrobisz to dzisiaj, itp. To chwyciło. Momentalnie powstały setki filmików, które mają miliony odsłon z LaBeoufem. Ludzie wmontowują go w różne sceny, np. pojawił się w „Gwiezdnych wojnach” – kiedy Luke Skywalker próbuje wyciągnąć z bagna swój statek, LaBoeuf krzyczy: Zrób to! Dasz radę!
Gdzie kręciliście „Ambition”? W Wielkiej Brytanii?
Na Islandii. Film miał być kręcony pod Bełchatowem, na terenach elektrowni Bełchatów, ale niestety nie dostaliśmy pozwolenia. Mogliśmy wejść wszędzie z kamerami, ale akurat nie tam, gdzie chcieliśmy. A było tam miejsce, które wyglądało rewelacyjnie, jak dziwna planeta, zupełnie bez roślin.
Przy „Ambition” pracowałeś po raz kolejny z Jackiem Dukajem. Nadajecie na tych samych falach?
Cały czas jesteśmy w kontakcie. Mamy parę fajnych pomysłów. Myślimy np. o pełnometrażowej wersji „Ambition”. Niewielu jest takich pisarzy jak Jacek Dukaj. Ale jego książki są przeraźliwe drogie do inscenizacji, nawet w miarę skromna „Extensa”. Żadnej z nich nie można sfilmować, mając do dyspozycji mały budżet. Każdą oszczędność, niedoróbkę natychmiast byłoby widać.
Jakie duże filmy chciałbyś zrobić według prozy Jacka Dukaja?
Jestem już za stary, żeby mówić tylko o marzeniach. Składamy z Jackiem jeden projekt, może się uda, ma to być produkcja zagraniczna. Marzyłbym o serialu na podstawie „Czarnych oceanów”, których Jacek nie cierpi, bo to jego młodzieżowa powieść. Ale to jest kwintesencja science fiction, prosta historia, która moim zdaniem świetnie by się sprawdziła na ekranie. „Lód” też by się nadawał na ogromny serial, taki na pięć sezonów.
A w obszarze urealnionym, nie tym wymarzonym, nad czym pracujesz?
Mam kilka tytułów. Ale nie mogę o nich mówić, bo są jeszcze bardzo kruche. To są wszystko filmy z obszaru science fiction i kina akcji. Dobrze się w tym czuję. Chcę robić kino rozrywkowe, które w Polsce kompletnie zanikło. Ostatnie filmy, które mi przychodzą mi do głowy, to filmy Juliusza Machulskiego. W pewnym momencie od tego odszedł. „Kingsajz” jest np. komedią akcji, „Vabank” też, „Seksmisja” jest komedią science fiction. To wszystko były bardzo dobre filmy rozrywkowe, ale było w nich coś więcej. I to powoli do nas wraca. W ubiegłym roku mieliśmy świetny film „Bogowie”, jednocześnie rozrywkowy i mądry, zrobiony już przez nowe pokolenie producentów. Ludzie na ten film chętnie chodzili, bo lubią kino, które szanuje widza i jest choć trochę rozrywkowe. Jestem optymistą i wierzę, że może być lepiej. W przeciwnym razie by mnie tu nie było.
Kino polskie nie słynie z fantastycznych efektów specjalnych. A przecież mamy możliwości, fachowców, jest Platige Image. Dlaczego więc tak jest?
To efekt chałupniczych budżetów filmowych. Dobre efekty kosztują. Mamy cały czas zagraniczne projekty na warsztacie, ale muszę być totalnie tajemniczy. Jest wśród nich mała rzecz, ale robiona z gigantycznym rozmachem. Robimy dużo efektów, ale raczej mało do filmów pełnometrażowych. Hollywoodzki świat efektów jest dość hermetyczny, próbujemy się tam wbić, może się uda. W sytuacji, gdy wszyscy fachowcy, których tu mamy, mogą w każdej chwili pojechać na plan filmowy np. do Niemiec, Londynu czy Kanady, nie ma powodu, by pracowali tu za grosze.
Wysokiej klasy specjaliści są po prostu wszędzie drodzy?
Tak, to jest rynek pracowników. Filmy robią fachowcy. Jeśli chcemy mieć bardzo fajny film, trzeba zainwestować i mieć dobrą ekipę.
Polscy producenci tego nie rozumieją?
Jeszcze nie. Wirtualna scenografia, jeśli ma być dobra i oryginalna, musi kosztować. Można kupić gotowce, ale efekt będzie słaby. Nadzieja w młodym pokoleniu producentów, którzy już myślą inaczej i powoli przejmują władzę na rynku.
Co z twoimi dużymi projektami? Parę lat temu mówiłeś o filmie „Hardkor 44”.
Czeka w lodówce na lepsze czasy. „Hardkor 44” padł ofiarą klasycznego grzechu zbyt młodych i zbyt ambitnych twórców. Zjeździłem z tym projektem Los Angeles, pokazałem go w wielu miejscach i podobał się. Jego budżet urósł jednak bardzo, miałby kosztować dziesiątki milionów dolarów. Stał się zbyt ryzykowny, zbyt skomplikowany. Może uda się ten projekt reanimować. Wiele się jednak dzięki tej historii nauczyłem.
Na przykład czego?
To był bodajże drugi film, który pitchowałem [pitching – promocja projektu filmowego] w Stanach Zjednoczonych. Miałem doświadczonego, amerykańskiego scenarzystę. Chłonąłem wszystko, co się wokół mnie działo. Od tamtej pory jeździłem do USA z wieloma projektami i lekcja „Hardkoru 44” bardzo mi się przydała. Przekonałem się też, że w świecie filmu nie wolno obstawiać jednego konia. Trzeba mieć co najmniej kilka projektów na warsztacie i wtedy jest szansa, że któryś wypali. Tak działa system hollywoodzki, który mnie inspiruje i fascynuje. Chciałbym parę rzeczy stamtąd wprowadzić w Polsce.
Co cię tak fascynuje?
To, co powiem za chwilę, nie będzie zbyt przyjemne, choć ja Polskę bardzo lubię i świetnie się tu czuję. Ale jeśli chodzi o rynek filmowy, to jesteśmy prowincją. Niewielu jest u nas ludzi, którzy tak naprawdę żyją filmem. Jedni traktują go jako sposób zarabiania pieniędzy, inni wchodzą w to, bo daje prestiż. W Hollywood w każdym małym studiu siedzą ludzie, którzy są prawdziwymi fanami filmów.
Polskę bardzo lubię i świetnie się tu czuję. Ale jeśli chodzi o rynek filmowy, to jesteśmy prowincją. Niewielu jest u nas ludzi, którzy tak naprawdę żyją filmem. Jedni traktują go jako sposób zarabiania pieniędzy, inni wchodzą w to, bo daje prestiż
Ale u nas nie ma centrum filmowego z prawdziwego zdarzenia.
Wrzucę kamyczek do politycznego ogródka. Jeśli chodzi o systemowe rozwiązania, jesteśmy w szarym ogonie Europy. Ekipa, która rządziła przez ostatnich osiem lat, wymyśliła sobie, że robienie filmów to taki sam przemysł jak robienie rajstop. Jesteśmy więc zacofani. Przespaliśmy szansę zrobienia kulturalno-rozrywkowego centrum.
System może wspierać pewne działania. Są ludzie przedsiębiorczy, którzy chcieliby wspierać przemysł filmowy w Polsce. Na razie jednak jest, jak jest i każdy szuka swojej niszy. Ja ją znalazłem w krótkich formach. Mamy jednak wszelkie dane po temu, by być potentatem kulturalnym w Europie. Żyjemy w tyglu między Zachodem i Wschodem. Mamy duży poziom wewnętrznej kreatywności, a teraz w cenie są pomysły. Jak się zwykło mówić, nie ma cwaniaka nad Polaka. Zawsze znajdziemy jakieś wyjście z trudnej sytuacji. Ale kreatywność nie jest wspierana systemowo.
Jesteś ekspertem w PISF. Gdy czytasz scenariusze tam składane, widzisz, że jest w nich potencjał?
I scenariusze, i całe pakiety producenckie są coraz lepsze. Przez 10 lat istnienia PISF-u wiele udało się zrobić. Kiedy to się zaczynało, projekty przychodziły przerażająco złe, a pakiety były przygotowane na kolanie. Jeśli producent nie umie dobrze dopiąć pakietu, jest duże prawdopodobieństwo, że zmarnuje tych kilka milionów złotych, o które aplikuje. Za to zawsze odejmowałem punkty, bo prezentacja jest niesłychanie ważna. 10 lat pracy PISF-u jednak teraz procentuje. Kino się ożywiło, wzrosła jego jakość. Ale jeden PISF nie wystarczy, choć pracują tam ludzie, którzy autentycznie pasjonują się kinem. Ludzie kultury z lewej czy z prawej strony zawsze się między sobą dogadają, a politycy żyją z konfliktu.
Mamy jednak wszelkie dane po temu, by być potentatem kulturalnym w Europie. Żyjemy w tyglu między Zachodem i Wschodem. Mamy duży poziom wewnętrznej kreatywności, a teraz w cenie są pomysły. Jak się zwykło mówić, nie ma cwaniaka nad Polaka
Wiem, że nie możesz mówić o szczegółach pracy nad „Wiedźminem”. Powiedz mi jednak, dlaczego właśnie na podstawie tej książki chcesz zrobić film.
Mówić o tym nie tylko nie mogę, ponieważ to jest tajemnica, ale i nie chcę. To jest jeden z filmów, który wymaga uwagi, troski i ciszy. Dlaczego „Wiedźmin”? Bo to jest fantastyczna książka. „Wiedźmin” jest w naszej literaturze unikatem. Takich dobrych rzeczy, które z jednej strony są rozrywkowe, a z drugiej pozwalają wejść na głębszy poziom, zadać ważne pytania, prawie nie ma. Twórczość Andrzeja Sapkowskiego i saga wiedźmińska to jest przykład literatury jednocześnie rozrywkowej i mądrej. Dla mnie dobra książka musi łączyć obie te warstwy. Podobają mi się różne rzeczy, czasem takie, które nie znalazłyby uznania wśród krytyków literackich, ale ja widzę w nich niesłychaną mądrość autora, który umie np. zagrać konwencjami.
Andrzej Sapkowski jest tak dobry, że to, co pisze, podoba się krytykom. Niesłychane, prawda? Gdybyśmy mieli więcej takiej literatury, mielibyśmy więcej rozrywkowych, dobrych filmów. Film musi się czymś żywić.
A nie uważasz, że nadal kino rozrywkowe wielu tzw. poważnych krytyków postrzega jako coś z założenia gorszego?
Dopiero kilka lat temu pojawili się ludzie, którzy to kino traktują poważnie i potrafią o nim pisać. Podział na kulturę wysoką i niską jest idiotyczny. Rzadziej może trafiają się tak dobre filmy rozrywkowe jak np. ostatni „Mad Max”, o którym już mówiłem, ale nawet te filmy gorsze, bardziej sztampowe, mają swoją wartość. To, że odnoszą sukces, nie jest tylko i wyłączne rezultatem pieniędzy wpompowanych w marketing. Zawsze interesowało mnie takie kino.
Wrócę na chwilę do „Wiedźmina”. Nie powiedzieliśmy o tym filmie jeszcze nic, a jest już wokół niego wielki szum. To znaczy, że publiczność w Polsce na takie kino czeka.
Dziękuję i trzymam mocno kciuki za twoje filmowe plany i projekty.
Tomek Bagiński Urodził się w 1976 roku w Białymstoku. Przerwał studia na architekturze, by poświęcić się reżyserii animacji. W 1999 roku związał się z Platige Image, gdzie dziś jest jednym z dyrektorów kreatywnych. Wyreżyserował ponad 100 reklam, cinematiki do gier oraz krótkometrażowe filmy animowane. Współtworzył liczne projekty artystyczne.
Jego filmy „Katedra”(2002), „Sztuka spadania”(2004) i „Kinematograf” (2009) odniosły międzynarodowy sukces.
„Katedra” była nominowana do Oscara w 2003 roku oraz otrzymała nagrodę główną Best of Show na festiwalu SIGGRAPH. „Sztuka Spadania” otrzymała nagrodę jury na SIGGRAPHie oraz nagrodę BAFTA. „Kinematograf” nominowany był do Złotego Lwa na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Odpowiadał za reżyserię animowanej scenografii do koncertu „Siedem bram Jerozolimy” nagrodzonego w 2009 roku nominacją do nagrody Emmy.
W 2010 roku wyreżyserował film „Animowana historia Polski”, który promował Polskę podczas EXPO 2010 w Szanghaju.
Odpowiadał za reżyserię kultowych cinematików na potrzeby gier „Wiedźmin” i „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” oraz „Cyberpunk 2077”, których wydawcą jest firma CD Projekt RED.
Dlaczego „Wiedźmin”? Bo to jest fantastyczna książka. „Wiedźmin” jest w naszej literaturze unikatem. Takich dobrych rzeczy, które z jednej strony są rozrywkowe, a z drugiej pozwalają wejść na głębszy poziom, zadać ważne pytania, prawie nie ma
Zdjęcie główne: Zapatrzony w Hollywood Tomasz Bagiński (fot. PAP/Marcin Obara)