Chleb z dżemem o każdej porze i więźniowie w stołówce. Letnia akcja kolonijna w PRL
sobota,
11 lipca 2015
Łóżka zamiast ławek szkolnych, ciepła woda tylko o świcie i poranna gimnastyka. Dzieci hutników, górników czy nauczycieli jechały na wakacyjny wypoczynek. Kolonie zdrowotne były dla maluchów z terenów przemysłowych. A dla szczęściarzy – wyjazd do zaprzyjaźnionych demoludów.
Nylonowe fartuchy zapięte pod szyję, tarcze i juniorki szły w kąt.
zobacz więcej
Do szkolnych klas zamiast ławek wstawiano szpitalne łóżka, leżaki turystyczne czy pożyczone z przedszkoli. Tak szkoły zamieniały się w domy kolonijne. Dzieci spały po 20 lub 25 w jednej sali. A wychowawca za parawanem przyniesionym z gabinetu higienistki. Dzięki temu mógł trzymać rękę na pulsie i mieć oko na swoich podopiecznych.
Zwykle koloniści mieli do dyspozycji proste sanitariaty. Zdarzało się, że ciepła woda była tylko raz dziennie i nie zawsze dla wszystkich starczało. Ale w tamtych czasach nikogo to nie dziwiło. Takie rzeczy działy się wszędzie.
„Odsapka” i kawałek czekolady
Wyjazdy kolonijne organizowały głównie zakłady pracy. Dziennikarka TVP Paulina Chylewska od najmłodszych lat wspólnie z bratem jeździła na kolonie nauczycielskie. – Same dzieci nauczycieli. Nie ma nic gorszego – żartuje dzisiaj. Najczęstszym jej kierunkiem były góry. Dziennikarka miło wspomina kolonie w Kościelisku, gdzie mając 9 lat na własnych nogach weszła na Kasprowy Wierch, a potem przez Czerwone Wierchy do schroniska. – Mieliśmy bardzo wiekowego i doświadczonego przewodnika górskiego. Dawał nam wiele rad i właśnie wtedy nauczyłam się chodzić po górach – opowiada. – Tłumaczył, jak ważna jest „odsapka” i kawałek czekolady zjedzony podczas odpoczynku – dodaje.
Kolonie zdrowotne
Młodzież z małych miasteczek i wsi zwiedzała duże miasta. Dzieci z dużych miast jeździły nad jeziora, morze i w góry. Władzy podkreślały, że akcja kolonijna ma objąć jak największą liczbę dzieci mieszkających na terenach przemysłowych. Takie wyjazdy zyskiwały miano kolonii zdrowotnych. Wyjazdy kolonijne były bezpłatne albo częściowo dotowane. Wszystko, by dać obywatelom poczucie socjalnego wsparcia.
Wakacje u socjalistycznych przyjaciół
Szczęściarze mieli okazję wyjechać do zaprzyjaźnionych demoludów. To była dobra okazja do atrakcyjnych zakupów. Z NRD dzieci przywoziły słodkie pasty zębów a z Czechosłowacji cukierki lentilki. Chylewska pamięta wyjazd do ZSRR. A konkretnie do miejscowości Czerkasy na Ukrainie. Tam występowała z zespołem muzycznym w Domu Pioniera. – Pamiętam wielkie schody na środku, których stało popiersie Lenina – mówi.
Chleb z dżemem
Na wyjazdach kolonijnych nie lada problem stanowiło wyżywienie. Śniadanie składało się z serka topionego, dwóch kromek chleba i jednego plasterka kiełbasy. Do tego herbata z cukrem. Na kolację obowiązkowo bigos. A podwieczorek składał się z nieśmiertelnego jabłka. A jak ktoś się nie najadł lub zgłodniał, zawsze mógł pójść do stołówki i zjeść chleb z dżemem. – W ogóle na chleb z dżemem można było liczyć o każdej porze dnia – wspomina Chylewska. Dziennikarka pamięta, że najczęściej taki prowiant miał wzięcie podczas kolonijnej dyskoteki.
Satyryk Marcin Daniec wspomina, że o jakichkolwiek zatruciach nie mogło być mowy, bo wówczas Sanepid był w szczytowej formie. Żartuje, że inspektorzy stali nad garnkami obok kucharek. – Za zatrucie dzieci groziła kara śmierci – dodaje. Nie lada przeżyciem był posiłek na obozie zorganizowanym dla dzieci pracowników Służby Więziennej. – W stołówce i kuchni pracowali więźniowie. Specyficzne podejście do wychowania – żartuje pan Rafał, bywalec takich wyjazdów. PKP z kolei zabierało swoich podopiecznych na kolonie na bocznicy. Dzieci spały w nieużywanych już wagonach, które ustawiano na leśnych polanach, niedaleko torów. Cisza i spokój gwarantowane.
Dotacje rady sołeckiej
Okazuje się tez, że w czasach PRL tylko kilkanaście procent dzieci mieszkających na wsi korzystało ze zorganizowanego wypoczynku letniego. Przyczyn upatrywano w braku tradycji organizowania takiego wypoczynku i kwestiach finansowych. Choć można było liczyć na dotację od rady sołeckiej. Jednak niewielu rolników o tym wiedziało, więc na kolonie i obozy jeździły głównie dzieci rodziców pracujących w Państwowych Gospodarstwach Rolnych, które miały własne ośrodki wypoczynkowe.