Były torsje, zakaz wystąpień na apelu i przesunięcie wręczenia świadectw. Zakończenie roku szkolnego w PRL
piątek,
26 czerwca 2015
Nylonowe fartuchy zapięte pod szyję, tarcze i juniorki szły w kąt. Rozdawano świadectwa, nagrody za konkursy piosenki radzieckiej i olimpiady z języka rosyjskiego. Wakacje upływały zaś często na kompletowaniu wyprawki szkolnej... Tak kończył się rok szkolny w PRL.
„Tymczasem niech wystarczą lody” – komentował dziecięce marzenia reporter Dziennika Telewizyjnego w 1987 roku.
zobacz więcej
Fartuszki szkolne, tarcze i długopisy z wymiennymi wkładami szły na dwa miesiące w zapomnienie. Uczniów czekała jeszcze uroczystość wręczenia świadectw oraz nagród za olimpiady i udział w konkursie piosenki radzieckiej. Bo jak każda szkolna impreza, także i ta była świetną okazją, aby przypomnieć, komu zawdzięcza się to, że uroczystość obchodzona jest „w naszej Ludowej Ojczyźnie” oraz, by zaznaczyć wkład szkolnictwa w „budowę nowej, lepszej przyszłości”.
„Puszysty pudel, jak Madonna”
Beata Tadla dziennikarka prowadząca „Wiadomości” TVP1 wspomina, jak zawsze z wielką furą książek i oczywiście z odznaką wzorowego ucznia wracała po ostatnim w roku apelu do domu. Wśród nagród była też ta za wygraną w wojewódzkiej olimpiadzie z języka rosyjskiego, którego wówczas obowiązkowo uczyły się wszystkie dzieci. Jednak nawet takiej prymusce zdarzyła się wpadka. Dostała zakaz wystąpienia na uroczystym apelu, a świadectwo dla najlepszej uczennicy zamiast od dyrektora musiała odebrać z rąk wychowawczyni już w sali. – Dwa dni przed końcem roku postanowiłam zrobić lekką trwałą ondulację, by się upodobnić do Madonny. Oczywiście wyszedł puszysty pudel. Nauczycielka nie mogła nie zauważyć i zabroniła mi wystąpić na uroczystości – opowiada Tadla.
A podczas apeli były oczywiście występy, patetyczne wiersze, plakaty z gołąbkami pokoju, hymn szkoły, kraju i wyprowadzenie pocztu sztandarowego. I właśnie w takiej sytuacji, prowadząc honorowy poczet sztandarowy, aktorka serialu „M jak Miłość” Anna Mucha... zwymiotowała. Opowiedziała w jednej z gazet, że przerosła ją podniosła chwila, kiedy cała szkoła i dyrekcja patrzyła na nią, „nadzieję narodu”.
40 proc. pijanych robotników i 300 mln litrów alkoholu spożywanego rocznie.
zobacz więcej
Świadectwa kontra mecz
Michał Olszański, który chodził do warszawskiego liceum im. Stefanii Sempołowskiej autorytarnie rządzonego przez dyrektor Ewę Eger wspomina czas oczekiwania na upragnione zakończenie roku. Pamięta, jak uczniom udało się, ku ich zaskoczeniu, wpłynąć na decyzję dyrektorki i przełożyć ceremonię wręczenia świadectw maturalnych. – A była wyznaczona dokładnie na ten sam dzień, co zaplanowano w Chorzowie mecz Polska–Anglia. Niektórzy z nas mieli nawet bilet na mecz – opowiada.
Klasowe postrzyżyny
Wyznaczono więc delegację, która poszła negocjować z dyrektorką. Większość nie wierzyła zresztą w powodzenie misji. Uczniowie mieli w głowach wydarzenia z początku roku, kiedy pani Eger zebrała wszystkich chłopców z zapuszczonymi włosami i dała im dwie godziny na „doprowadzenie się do porządku”. – To było niewiele czasu, więc do porządku doprowadzała nas koleżanka z klasy. Wyglądaliśmy jak strachy na wróble – wspomina ze śmiechem dziennikarz. Ku zaskoczeniu wszystkich w sprawie meczu surowa pedagog uległa. Jak twierdzi dziś Olszański, sportowe spotkanie było preludium do wielkiego zwycięstwa Polaków w meczu, który otworzył im drogę do mistrzostw świata.
– Jeśli trudno coś zmienić, najlepiej to polubić – radził reporter „Dziennika Telewizyjnego” relacjonując batalie sklepowe swoich rodaków.
zobacz więcej
Podręczniki z odzysku
Wakacje miały być odpoczynkiem od szkoły. Nie zawsze udawało się to w Polsce Ludowej. Bo już od początku ich trwania trzeba było zabrać się za kompletowanie podręczników i wyprawki. Beata Tadla wspomina, że swoje książki wypożyczała z biblioteki szkolnej. Niekiedy prymusi w nagrodę za dobre stopnie mieli szansę na talony na nowe książki. Reszta musiała radzić sobie sama. Podręczniki oddawało się do szkoły. Trafiały do uczniów kolejnych klas. Ich stan zwykle pozostawiał wiele do życzenia. Miało się szczęście, kiedy jedynym brakiem był brak okładki.
Kłopoty z wyprawką i pachnące skarby
Z wyprawką w PRL też był kłopot. Do sklepów towar trafiał na raty. Czasem były zeszyty w linię. Innym razem w kratkę. Gdzieś rzucono piórniki, a gdzie indziej bloki rysunkowe i kredki. Beata Tadla opowiada, że plecaki czy piórniki używane były przez kilka lat, aż się zużyły. – O mój ukochany chiński piórnik z lusterkiem zamykany na magnes bardzo dbałam. A pachnące gumki czy ołówki z gumką traktowaliśmy jak prawdziwe skarby – wspomina. – No i te nylonowe fartuchy, które skutecznie zasłaniały wszystko co było pod spodem – mówi dziennikarka i wspomina, że nauczyciele bardzo pilnowali, aby fartuszki były zapięte pod szyję, a tarcze i odznaki wzorowego ucznia przyszyte. – Agrafka nie wchodziła w rachubę – dodaje.