„Widziałam matkę, która umierając z głodu, przyciskała do siebie dziecko”
niedziela,
13 września 2015
Była świadkiem publicznych egzekucji, patrzyła na ludzi umierających z głodu na ulicach. Przez 17 lat, w wyniku reżimowego prania mózgu myślała, że właśnie tak żyją wszyscy ludzie na świecie. – Nie znaliśmy innego życia, dlatego nie wiedzieliśmy, że jesteśmy poddawani różnego rodzaju represjom – mówi Hyeonseo Lee, bohaterka i autorka książki „Dziewczyna o siedmiu imionach”, która uciekła z Korei Północnej.
Mieszkając w Korei Północnej Hyeonseo Lee nie wiedziała co to wolność, bo – podobnie jak słów: uciekinier, uchodźca czy prawa człowieka – nie używa się tego pojęcia. Była jedną z milionów ludzi więzionych w granicach państwa, którym od kilkudziesięciu lat rządzi brutalny komunistyczny reżim. – Ludzie nie dbają o samych siebie, a wyłącznie o przywódców, których nawet nie znają – mówi.
Tuż przed wkroczeniem w dorosłość zaczęła zastanawiać się nad tym, co widzi i powoli uświadamiać sobie, że przez całe życie poddawano ją głębokiej indoktrynacji. Zwyczajna ciekawość świata pchnęła ją do ucieczki przez granicę z Chinami. Nie przypuszczała wtedy, że zanim ponownie zobaczy się ze swoją rodziną minie aż 12 lat. Teraz swoją historię opisuje na kartach książki „Dziewczyna o siedmiu imionach”. Będąc jednocześnie znają aktywistką na rzecz uchodźców, Lee pozwala przybliża nam życie pod jedną z najbardziej bezwzględnych i tajemniczych dyktatur świata.
W Korei wmawia się, że wszyscy ludzie żyją właśnie w taki sposób
Czym dla Pani jest wolność? Czym jest teraz, a czym była, gdy mieszkała Pani w Korei Północnej?
– Kiedy mieszkasz w Korei Północnej to nie jesteś wolny, dlatego ja nie znałam definicji wolności. W tym kraju nie ma czegoś takiego, jak wolność słowa, przemieszczania się, pracy czy też wolność w kwestiach religijnych. Tam się wmawia, że wszyscy ludzie żyją właśnie w taki sposób.
Teraz wszystko jest dla mnie wolnością, ponieważ mamy nad naszymi głowami to samo niebo, to samo powietrze, którym oddychamy. Nawet teraz, po tylu latach, to wszystko wydaje mi się naprawdę nierealne. W Korei, żeby gdziekolwiek pojechać trzeba mieć dokumenty podróży, a teraz nie potrzebuję niczego. Mogę spokojnie kupić sobie bilet na samolot czy pociąg. Każdego dnia zdaję sobie sprawę, że kiedyś nie miałam wolności, natomiast teraz mam jej czasami nawet za dużo.
Myślę, że ktoś z otoczenia Kima zdecyduje się stanąć przeciwko niemu
Jeździ Pani po całym świecie walcząc o wolność dla Korei Północnej. Czy to w ogóle jest możliwe?
– Wolność dla Korei Północnej nie nadejdzie za życia mojej matki, ale myślę że za mojego będzie to miało miejsce. Obecny przywódca – Kim Dzong Un – zabija coraz więcej osób, także tych, którzy stoją bardzo wysoko w hierarchii mojego narodu i na dłuższą metę nie ma szans, żeby tak się mogło dalej dziać.
Myślę, że przyszłość przyniesie wiele zmian, że będziemy mieli inny rząd, że jakieś osoby z otoczenia przywódcy zdecydują się stanąć przeciwko niemu. Wówczas te nowe władze będą musiały poradzić sobie z tą całą sytuacją. Ta pozytywna zmiana w efekcie doprowadzi do zjednoczenia obu Korei.
Kiedy patrzyłam na egzekucje, to wydawało mi się, że to jest normalne
Pisze Pani w książce, że miała szczęśliwe dzieciństwo. Jak ono wyglądało i czy chociaż z perspektywy dziecka czuła się Pani wolnym człowiekiem?
– Jak już wspomniałam, nie miałam okazji poczuć, czym jest wolność. Nie znaliśmy innego życia, więc nie wiedzieliśmy, że jesteśmy poddawani różnego rodzaju represjom, i że nasze życie jest inne niż gdzie indziej. Kiedy patrzyłam na egzekucje to wydawało mi się, że to jest normalne, nie sądziłam, że to jest nieludzkie. Myślałam, że na całym świecie jest tak, jak u nas, dlatego mogę powiedzieć, że czułam się szczęśliwa.
Teraz kiedy budzę się po tym praniu mózgu, zdaję sobie sprawę że życie gdzie indziej wygląda zupełnie inaczej i że to nie było najlepsze życie, jakie mogłabym mieć.
Wspomina też Pani historię z dzieciństwa związaną z pożarem domu, kiedy ojciec wyniósł z płomieni jedynie wizerunki koreańskich przywódców. O czym to świadczy?
– Mieszkając w Korei Północnej ludzie nie dbają o samych siebie. Przede wszystkim dbają o dyktatorów, o przywódców, chociaż tak naprawdę nigdy ich nie poznają. Ich wizerunki wiszą wszędzie, gdziekolwiek się nie ruszymy widzimy te twarze. Kiedy ich nie ma, to ludzie, zwłaszcza ci związani z armią, są narażeni na poważne problemy.
Dlatego też, gdy przydarza się pożar domu to ludzie przede wszystkim ratują obrazy przywódców. Tego typu historie często opisywano w prasie, co doskonale wpisuje się w propagandę reżimu w Korei Północnej. Niekiedy te osoby, które w taki bohaterski sposób uratowały te obrazy, z bardzo niskiej kasty mogą się przenieść do dużo wyższej warstwy społecznej.
Widziałam młode osoby, które umierały z głodu na ulicach
Przez lata była Pani poddawana praniu mózgu. Jak to się stało, że jako dorastająca dziewczyna zorientowała się Pani, że jednak to nie jest najwspanialszy kraj na świecie?
– W połowie lat 90. Korea Północna przeżyła ogromną falę głodu i w tym czasie moja mama przeczytała mi list, który przyszedł do jej firmy. To był list od osoby z innej prowincji do jednej z jej koleżanek. Było tam opisane, jak pięcioosobowa rodzina umierała z głodu, bo już od tygodni nie miała nic do jedzenia. Dla mnie to było naprawdę ogromnym szokiem, bo do tamtej pory nie zdawałam sobie sprawy, jak trudna była sytuacja w moim kraju, jak wiele osób głodowało.
W 1997 roku po raz pierwszy zobaczyłam osoby, które umierały na ulicach. Widziałam młodą matkę, chyba młodszą niż ja w owym czasie, która umierała, a przyciskała do siebie dziecko. Widziałam też inne młode osoby, które umierały. Równocześnie w telewizji chińskiej widziałam, jak jasny i kolorowy był świat po drugiej stronie rzeki. Mieszkałam bardzo blisko granicy z Chinami i sposób, w jaki ludzie tam mieszkali wzbudził moją ciekawość. Chciałam wiedzieć jak to wygląda, czy rzeczywiście tak, jak w telewizji.
Dlatego też z wielką odwagą przekroczyłam granicę. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to była ostatnia minuta mojego pobytu w moim mieście, i że bardzo długo będę musiała przebywać z dala od mojej rodziny.
Mówi Pani, że ucieczka po skutej lodem rzece to był akt odwagi. Czy zdawała sobie Pani sprawę, jakie mogą być tego konsekwencje, jeżeliby się nie udało?
– W tamtym momencie nie wiedziałam, co to znaczy uciec, co oznaczała ucieczka, dlatego nie myślałam o konsekwencjach. Chciałam przecież tylko zobaczyć ten inny świat i wrócić do mojego miasta, bo tam było całe moje życie, moja rodzina i przyjaciele. Wcale nie miałam zamiaru uciec na dobre. Chociaż oczywiście to, co zrobiłam całkowicie zmieniło moje życie.
W moim przypadku tak nie było, ale bardzo często krewni tych, co uciekli były skazywane na karę pozbawienia wolności, trafiały do więzienia albo obozu pracy. Tych z kolei, którzy byli złapani w Chinach albo Korei Południowej skazywano na śmierć, odbywały się publiczne egzekucje. Ja nie byłam tego świadoma, kiedy przekraczałam granicę.
Kiedy już znalazła się Pani w tym innym świecie, jak to jest słyszeć zewsząd, że Pani ojczyzna to synonim zła?
– Kiedy dowiadywałam się więcej o świecie, to zdałam sobie sprawę, jak byliśmy ogołoceni z wielu rzeczy w Korei Północnej. Należałam nie do samej siebie, ale do reżimu. Moi dziadkowie, którzy już umarli, przez całe życie nie zdawali sobie sprawy, że tak naprawdę mieszkali w takim wirtualnym więzieniu. Chciałam napisać tę książkę, żeby powiedzieć całemu światu, że mieszkańcy Korei Północnej są więźniami i żeby się wyzwolić potrzebują pomocy z zewnątrz.
Pomimo tego wszystkiego, co Pani przeżyła i widziała na własne oczy to wciąż odczuwa tęsknotę, a nawet miłość do swojego kraju. Jak to możliwe?
– Zdaję sobie sprawę, że Korea Północna jest jednym z najbardziej przerażających i okropnych krajów na świecie, natomiast nigdy nie byłam zainteresowana ani reżimem ani dyktaturą. Nienawidzę polityki i reżimu Korei Północnej, ale moje serce jest tam, gdzie moje miasto rodzinne. Moja mama płacze z tęsknoty i prawie codziennie mówi, że chce umrzeć w Korei Północnej, ponieważ kocha swoją rodzinę. Spędziła w tym kraju 60 lat.
Ja przez 14 lat mojego życia byłam odseparowana od mojej rodziny, co powodowało wiele stresu. Przeszłam też przez wiele trudnych sytuacji, ale byłam w stanie poradzić sobie z tymi problemami. Zdałam sobie jednak sprawę, że nie potrafię żyć oddzielona od rodziny. Zrozumiałam to, jak czas spędzony z moimi bliskimi jest cenny i to była bardzo ważna lekcja.
Mieszkańcy Korei Północnej są więźniami i potrzebują pomocy z zewnątrz
Mówi Pani o sobie, że jest wygnańcem. Jak Pani była przyjmowana w krajach, do których się udała?
– W Korei Północnej nie mieliśmy słowa na uciekiniera, uchodźcę, dobroczynność, prawa człowieka czy wolność. Te słowa nie istnieją w tamtejszym słowniku. Niestety Chińczycy robili wszystko, by odnaleźć i deportować uciekinierów z Korei Północnej. Ja też zostałam złapana, byłam przesłuchiwana i miałam ogromne szczęście, bo 99 proc. wszystkich uciekinierów, którzy zostaną złapani są wysyłani z powrotem do Korei. Mnie uratowała moja bardzo dobra znajomość języka chińskiego.
Kiedy mieszkałam w Chinach to cały czas podejrzewałam wszystkich, że mogą być szpiegami, nawet moją najlepszą przyjaciółkę. Co prawda Chiny oferują dużo więcej wolności niż Korea Północna, jednak starałam się unikać ludzi. Mieszkałam tam 10 lat, ale azyl uzyskałam dopiero w Korei Południowej. To był już czas, kiedy miałam legalne dokumenty. W Korei Południowej wszyscy uciekinierzy żyją jednak w ogromnym stresie. Niby ten sam kraj, to jednak 70 lat podziału sprawiło, że jest ogromny rozdźwięk w społeczeństwie. Wszyscy uciekinierzy z Korei Północnej muszą stawić czoła bardzo trudnej rzeczywistości i zostają na resztę życia outsiderami.
Przed deportacją uratowała mnie bardzo dobra znajomość języka chińskiego
Temat uchodźców jest teraz w Europie bardzo aktualny. Nie wszyscy chcą przyjmować tych, którzy uciekają. A jakie jest Pani zdanie?
– Uciekinierzy tacy, jak ja znajdują się w sytuacji podobnej do uchodźców. Co prawda nie potrafię ocenić czy ktoś, kto ucieka z Syrii jest w sytuacji gorszej od mojej, ale naprawdę czuję to, co oni. Tak naprawdę, co to jest prawdziwa wolność, poznałam dopiero siedem lat temu. Dlatego uważam, że naszym moralnym obowiązkiem jest pomóc uchodźcom, ponieważ możemy być ich jedyną nadzieją, jedynymi, którzy mogą pomóc.
Naszym moralnym obowiązkiem jest pomóc uchodźcom