– Magda chciała, żeby zrobić film, który wyciągnie osoby chore na raka z marginesu społeczeństwa i – jak to się ładnie mówi – przywróci je do mainstreamu. Opowiedzieć o tym, że kobieta, która jest chora na raka, nie musi usuwać ciąży ani przerywać leczenia, żeby urodzić zdrowe dziecko. Że można uniknąć niepotrzebnej ofiary. Że jest taki lekarz, taki system w Polsce, który pomaga chorym na raka kobietom zostać matkami i przeżyć – mówi Bartek Prokopowicz, reżyser „Chemii”. Film powstał na kanwie wydarzeń z życia twórcy i jego żony, Magdy Prokopowicz, zmarłej na raka piersi w 2012 r. założycielki Fundacji Rak'n'Roll.
„Chemia” to opowieść o niezwykłym uczuciu, dojrzewaniu i poszukiwaniu własnej tożsamości. O miłości silniejszej niż strach. O tym, że warto kochać tak, jakby jutra miało nie być.
Zrobiłeś film inspirowany swoim życiem, historią małżeństwa z Magdą, jej walką z chorobą. Ale nie napisałeś sam scenariusza. Napisała go Katarzyna Sarnowska. Pomagałeś jej w pisaniu?
Uczestniczyłem w tzw. reaserchu, wieloletnim. Zbierałem materiał do scenariusza. Byłem przepytywany à propos zdarzeń, emocji dość szczegółowo. Nie potrafię sam pisać, nie umiem konstruować dramaturgicznie opowieści. Tym bardziej, że w tym przypadku bałem się, że mogę się zagłębić w zbyt osobiste sprawy i ugrzęznąć w oskarżaniu, bronieniu, budowaniu pomników. W rzeczach, które są niepotrzebne.
Zmierzyłeś się jednak z historią, w której byłeś – najintensywniej, jak tylko można – przez osiem lat.
Ta moja historia trwa do tej pory. I będzie trwała zawsze. To jest przecież też historia mojego syna, który nie ma matki. W sensie prywatnym mierzyć się będę z tym do końca. Zdarzenia, których byłem świadkiem albo uczestnikiem, doświadczenia, które zebrałem, emocje, o których mogłem opowiedzieć aktorom, żeby pomóc im budować postaci, były jednak nieocenione. A w sensie filmowym? Po premierze film idzie w świat i już jest za mną.
Animacja jest obrazem choroby Leny
Czytałam, że to był pomysł Magdy, twojej żony, żeby nakręcić film o historii podobnej do waszej.
Kiedy Magda zakładała fundację Rak'n'Roll myślała o tym. A właściwie myśleliśmy razem, bo od dawna chciałem robić filmy, opowiadać historie, reżyserować, konstruować. Magda chciała, żeby zrobić film, który wyciągnie osoby chore na raka z marginesu społeczeństwa i – jak to się ładnie mówi – przywróci je do mainstreamu. Opowiedzieć o tym, że kobieta, która jest chora na raka, nie musi usuwać ciąży ani przerywać leczenia, żeby urodzić zdrowe dziecko. Że można uniknąć niepotrzebnej ofiary. Że jest taki lekarz, taki system w Polsce, który pomaga chorym na raka kobietom zostać matkami i przeżyć.
„Chemia” to film, w którym jest jednocześnie wielka miłość do życia i od tego życia szybkie odchodzenie, które bywa wpisane w chorobę nowotworową. Ten drugi temat jest trudny, skazany na ostracyzm. Nie bałeś się?
Unikamy spraw oczywistych. Na drogę do śmierci wchodzimy już w pierwszych minutach życia. Wiadomo, że chorowanie, starość, to tematy niewygodne w dobie kultu ciała, wiecznej młodości, fitnessu i operacji kosmetycznych. Odrzucamy niepotrzebne, niewygodne emocje, uciekamy od brzydoty, starości i choroby, bo są nieestetyczne. Potrzebujemy selfie na tle czegoś fajnego i tyle. Dawno temu, kiedy domy były wielopokoleniowe, było się bliżej życia, rodziły się dzieci, umierali dziadkowie, ludzie czuwali przy trumnach bliskich. Śmierć i życie były razem, blisko siebie, było to normalne i oczywiste.
Teraz śmierć to tabu. Jakże często chore osoby w małych wsiach i miasteczkach chowają diagnozę głęboko do szuflady, bo się wstydzą, boją się stygmatyzacji. Rak to trudne leczenie, utrata włosów. Mamy dziwne podejście do cierpienia. Jeśli już o nim się mówi, to tak mocno, do kości, żeby ból był bólem dotkliwym, żeby było brzydko. Jak jest źle, to musi być też brzydko. Kiedy pojawiają się filmy takie jak „Chemia”, które o chorobie mówią w sposób trochę surrealistyczny, czasem zabawny, to słyszę głosy, że tak nie można, nie wypada, że to za lekko. Jedno, co mogę powiedzieć, to że „Chemia” jest filmem subtelnym, nie ma w nim emocjonalnego gwałtu, pornografii cierpienia. Nie pokazujemy blizn, krwi.
Magda chciała, żeby zrobić film, który wyciągnie osoby chore na raka z marginesu społeczeństwa i – jak to się ładnie mówi – przywróci je do mainstreamu. Opowiedzieć o tym, że kobieta, która jest chora na raka nie musi usuwać ciąży ani przerywać leczenia, żeby urodzić zdrowe dziecko.
Nie uciekasz jednak przed realizmem. Pokazujesz m.in., jak wygląda zderzenie pacjenta ze służbą zdrowia, co nie zawsze jest, mówiąc eufemistycznie, miłe.
Taka jest prawda i nie można przed nią uciekać. Są lekarze znakomici i tacy, którzy są na tyle zmęczeni, że nie mają siły, by poświęcić uwagę pacjentowi i np. choćby dokładnie przeczytać historię choroby.
Są w filmie animowane wstawki. Kiedy zacząłeś o nich myśleć?
To jest pomysł na formę filmową, który pojawił się na bazie scenariusza. Animacja jest prawdziwym obrazem choroby Leny, bohaterki filmu. Pokazuje jej fizyczność, raka, który się rodzi i zajmuje coraz większe terytorium jej ciała. Lena pokazuje światu, że jest świetnie, całą sobą mówi: „Hej, jestem fajnie ubrana, mam perukę, wyglądam dobrze, nic mi nie jest”. Zaglądamy jednak dzięki animacji do wnętrza jej ciała i widzimy, że tam naprawdę nie jest dobrze. Animacja to nieoczywisty plastyczny sposób na pokazanie nowotworu i ujawnienie jego osobowości, zaborczej, zachłannej. To było realizacyjnie dość trudne. Chcieliśmy uniknąć dosłowności, zostawić pole do interpretacji widzowi, żeby w to, co pokazujemy, mógł zaangażować swoje emocje i przeżycia. Bo w filmie w zasadzie, oprócz jednej sceny, nie pokazujemy blizn Leny. Kamera pokazuje ją z tyłu, podgląda ją, uruchamia wyobraźnię widza. Wydaje mi się, że jest to dosyć subtelne.
Mam wrażenie, że kamera cały czas z miłością patrzy na Lenę. Bez względu na to, co dzieje się między Benkiem i Leną, bez względu na trudną codzienność, żale, animozje.
Ładna uwaga. Tak, kamera patrzy na Lenę z miłością, choć rzeczywiście tam są skrajne emocje. A z drugiej strony jest szacunek do widza. Gdy już było wiadomo, że w filmie będą animację, znaleźliśmy dziewczynę z Francji, Nadię Micault, która potrafiła pokazać nowotwór w ten szczególny sposób, o jaki mi chodziło. Wydobyć plastycznie ten wodny świat w środku ciała. W filmie mówimy „on, ten nowotwór”, ale tak naprawdę to jest część ciała, nie można od niego uciec, ani o nim zapomnieć. To jest jak ręka, nos. Zmutowane komórki. Gdy umiera człowiek chory na raka, to wyobrażam sobie, że rak ma zdziwko. Coraz więcej je, zajmuje ciało swojego żywiciela, aż na końcu go zabija i tym samym unicestwia sam siebie. Z tej swojej zachłanności, głupoty, opętania złością, śmiercią i agresją. Te kawałki animacyjne są też momentami oddechu w gęstej od emocji opowieści. Możemy się napatrzeć na świat dźwięków, obrazów i kolorów, który należy do Leny.
Gdy umiera człowiek chory na raka to wyobrażam sobie, że rak ma zdziwko. Coraz więcej je, zajmuje ciało swojego żywiciela, aż na końcu go zabija i tym samym unicestwia sam siebie.
Piosenki jak chór grecki
A musical?
Wstawki Micromusic z Natalią Grosiak pełnią funkcję antycznego chóru greckiego, który dośpiewuje, dopowiada. Bohaterowie nie widzą Natalii, a ona ich widzi i wiele o nich wie. Widz dostaje jedno i drugie. Piosenki to emocjonalny komentarz opowiadający najpierw o szczęściu, miłości, potem o porodzie, a na końcu o odchodzeniu. Jest taki moment, gdy Natalia śpiewa „nie umrę, nie umrę, nie umrę”. I nie umrze, bo zostaje w pamięci, w sercach i w malej Tosi, dziecku, które ma jej oczy.
Jak szukałeś aktorów do ról Leny i Benka? Ja mam cały czas z tyłu głowy myśl, że wybierałeś alter ego siebie i Magdy i prawdopodobnie był to proces o niebo trudniejszy, niż każdy inny casting.
Długo to trwało. Spotkaliśmy się z wieloma świetnymi aktorkami. Ale kiedy przyszła Agnieszka Żulewska, okazało się, że ma w sobie niesamowitą energię, ciepłą arogancję i charyzmę. To wszystko było w jej jasnych oczach. I, co ważne, jest ładną kobietą, a chciałem, by Lena bez włosów też wyglądała pięknie. Miała być symbolem kobiety po chemioterapii. Kolejną ważną rzeczą było to, że w scenariuszu są bardzo trudne dialogi, dość literackie, na granicy kiczu i tandety, np. „To jest rak, mamy z nim wojnę”. Agnieszka wypowiadała je sylabizując, niezwykle naturalnie, z olbrzymią łatwością. No i Benek, czyli Tomek Schuchardt. Zawsze chyba o nim myślałem. Ważne też było, jak Agnieszka i Tomek wypadają razem. Uwaga widza skupia się przecież na tej parze przez cały film. Lena jest oczywiście postacią centralną, ale są takim trochę bohaterem podwójnym, Leno-Benkiem. Relacje są złożone, mamy trójkąt – rak, Lena i Benek – a potem czworokąt, bo pojawia się mała Tosia. Zaskoczyła mnie moja córka, Honia, która powiedziała, że gdy oglądała film, nie mogła się pozbyć wrażenia, że patrzy na mnie. Benek, czyli Tomek, wydaje jej się bardzo do mnie podobny. Nie wiem, dlaczego tak się stało.
W końcu to historia, która jakoś nawiązuje do twojego życia. W filmie pojawiają wątki nawiązujące do religii. Benek zbiera figury Matki Boskiej, konsultuje się ze swoim bratem, księdzem. To dla ciebie też ważne?
Wiara Benka jest prawdziwa, trochę totemiczna, zewnętrzna, taka latynoska. Kult Maryi jest wpisany w kobiecą stronę jego osobowości, a cząstka feminy w mężczyźnie jest odpowiedzialna za kreatywność i wrażliwość. U niego jest jej w nadmiarze, co przejawia się cierpliwością, tendencją do poświęceń. Benek wierzy w boską interwencję. Myśli: proszę przyjdź, zrób coś, niech stanie się światło i będzie lepiej. Ja mam podobnie. Zbieram tak jak Benek figurki Matki Boskiej, mam religijne tatuaże, m.in. ostatnią wieczerzę, która w warstwie ikonograficznej jest też w filmie obecna, w jednej z pierwszych scen, gdy Benek zostaje zwolniony z pracy. A ksiądz, brat Benka, jest przede wszystkim człowiekiem. Gubi się, ma wątpliwości. Jak konstatuje Benek, jest mu łatwiej, bo może schować się za sutanną i dogmatami.
Spotkaliśmy się z wieloma świetnymi aktorkami
Jak zareagowały na „Chemię” współpracownice Magdy z Fundacji Rak'n'Roll i jej podopieczne?
Zdarzały się np. komentarze, że nie tak wyglądały urodziny Leosia. A ja tłumaczyłem, że to nie Leoś, ale Tosia i to jest filmowa historia. Większość powiedziała – tak jak to one mają w zwyczaju mówić – dość prosto i jednoznacznie: „tak chciałybyśmy chorować i umierać, gdybyśmy miały wybór”, bo film jest „pozytywnym poradnikiem umierania”.
A ten sposób życia i umierania nie jest związany z osobowością Leny?
Trudno powiedzieć, i tak i nie. Ja mogę opowiadać o Lenie. Ona nie chce cierpieć, ucieka od leczenia, była świadkiem umierania swoich rodziców. Jest taki jej tekst, który bardzo lubię: „chorowanie wymaga większej odwagi niż śmierć, z pewnego źródła to wiem, Benek”. To kluczowe dla postaci Leny. Do pewnego momentu ona woli umrzeć młodo i ładnie, niż cierpieć. Nie chce się zakochać, nie chce żadnych kotwic w życiu. To ma być rollercoaster prosto do śmierci. Okazuje się jednak, że życie ma inny scenariusz. Lena nie wkalkulowała tego, że może się zakochać, że ktoś ją pokocha, że zajdzie w ciążę. Nagle musi zmienić swoje myślenie, plany dotyczące śmierci i chorowania, podjąć dosyć bolesne leczenie, skonfrontować się z obcięciem piersi, stratą włosów.
Lena była silna. Potrafiła się kłócić, wyrzucić męża z domu, a potem się z nim pogodzić. A na końcu powiedziała, że nie ma już siły uciekać, pogodziła się w pewnym sensie z tym, że odejdzie. Wtedy – co widać w ostatniej animacji – odebrała moc nowotworowi. On już nie miał wroga, z którym mógł walczyć. Znikła jego agresja i złość. Lena, odchodząc, powiedziała mężowi, że będzie potrzebował partnerki, że życie trwa dalej. Było pogodzenie się, wybaczenie. Życie trwa dalej, życie Benka i Tosi. To są najważniejsze rzeczy, które Lena robi.
„Chorowanie wymaga większej odwagi niż śmierć”
Miłość otwierająca?
Największa. Mówi do Benka: żyj, a Tosia ma się uważnie przyglądać kandydatkom na żony swojego ojca. Potem przygotowuje im jedzenie, układa ręczniki. Chce umrzeć sama, żeby ich nie obciążać. Benek zabiera ją na kolację, piją wino.
Jesteś operatorem, ale do robienia zdjęć zaprosiłeś swojego brata, Jeremiego. Dlaczego?
Ze sztuką operatorską rozstałem się dość dawno. W pewnym momencie poczułem, że przestałem się rozwijać, straciłem energię i miłość do tego zawodu. Właściwie od początku interesowała mnie inscenizacja, praca z aktorami, ruch kamery bardziej niż świecenie, które jest przypisane aktorowi. Jeremi był dla mnie wyborem naturalnym. Szwenkował mi wiele filmów reklamowych, robił zdjęcia. Jest między nami unikatowe porozumienie, takie, jakie może być między braćmi, którzy żyją ze sobą od ponad 30 lat. Nie musimy rozmawiać, wystarczą spojrzenia, półsłówka. Nie obrażamy się na siebie. Byłem też ciekaw doświadczeń, które przywiózł ze świata, m.in. ze współpracy z Romanem Polańskim. I jestem przekonany, że to był najlepszy wybór. Ale kamery i inscenizacji nie oddałem, to jest narzędzie pracy reżysera, o czym się w Polsce często zapomina.
„Chemia” to debiut reżyserski Bartka Prokopowicza, który ma na swoim koncie nagrody za zdjęcia do takich filmów jak „Dług” Krzysztofa Krauzego i „Komornik” Feliksa Falka. W „Chemii” grają Agnieszka Żulewska („Bejbi blues”), Tomasz Schuchardt („Jesteś Bogiem”), Danuta Stenka oraz Eryk Lubos. Autorem zdjęć jest Jeremi Prokopowicz („Herkules”, „Wenus w futrze”, „Rzeź”).
Jest taki jej tekst, który bardzo lubię: „chorowanie wymaga większej odwagi niż śmierć, z pewnego źródła to wiem, Benek”.
Zdjęcie główne: Bartek Prokopowicz (pierwszy z lewej) na planie „Chemii” (fot. materiały prasowe)