„Dziś mam taktykę, jak krzyczeć na kolegów”. Paweł Zagumny i jego biografia
sobota,
24 października 2015
– Poznałem siebie tak naprawdę dopiero po dziesięciu latach zawodowej gry. W dniu meczu nie jem słodyczy, ograniczam mocną kawę. Wiem, czego moje ciało potrzebuje i do tego się dostosowuję – mówi w rozmowie z tvp.info siatkarz Paweł Zagumny, który właśnie wydał swoją biografię „Życie to mecz”.
Długo trzeba było namawiać cię na spisanie swoich wspomnień w formie biografii?
Na pewno bardzo długo. W ogóle o tym nie myślałem, odrzucałem ten pomysł, ale po Mistrzostwach Świata, po długiej namowie kolegów i przyjaciół żebym to spisał, bo wszystko powoli zaczyna się zacierać, pewne sprawy umykają, uznałem, że warto się tym podzielić.
Jak wyglądała praca nad książką?
To było nagrywanie przez redaktora prowadzącego naszych rozmów, czy to na Skype, przez telefon, czy przeprowadzonych w cztery oczy. Tak spędziliśmy ok. 20 godzin. Po nagraniu materiału on to spisał, potem ja przeczytałem, naniosłem poprawki i tak powstała ta książka.
To jakie było pierwsze wspomnienie, które przyszło ci do głowy?
Starałem się przypominać sobie swoje życie etapami. Dzieciństwo, wiek juniorski, seniorski, kluby, kadra.
A pierwsze wspomnienie... Chyba jak wpadłem do kanału, na tafli wody unosiła się przez chwilę tylko moja czapeczka. Tata szybko zareagował i mnie z niego wyłowił. Uratował mi życie.
Wyszedłeś z tego cało, ale oberwało się twojej siostrze, bo to ona cię nie przypilnowała…
Ona generalnie cały czas obrywała, bo była starszą siostrą. Nie miała ze mną lekko, tym bardziej, że jako małe dzieci ciągle się kłóciliśmy, biliśmy.
Wtedy się biliście a dziś jest twoją najwierniejszą fanką?
Dokładnie. Nie przegapia żadnego meczu, żadnego mojego spotkania. Śledzi wszystko, co się na mój temat pojawia w internecie, w gazetach. Jak chcę się czegoś na swój temat dowiedzieć, to dzwonię właśnie do niej (śmiech).
Porażki też omawiacie? Dzwoni żeby cię pocieszyć?
Nie. Nie jesteśmy na takim etapie pocieszania czy wychwalania. Śledzi, ogląda, ale przywykliśmy do tego, że w sporcie są i porażki i zwycięstwa. Z tych drugich rzecz jasna bardziej się cieszymy, tego na szczęście było więcej w mojej karierze.
W biografii opisujesz wiek dziecięcy. Można zażartować, że siatkówkę wyssałeś z mlekiem matki?
Tak, dokładnie. Można tak powiedzieć. Rodzice grali w siatkówkę, potem zostali trenerami. Od małego przebywałem na sali. Zanim zacząłem grać w klubie, ćwiczyłem pod okiem taty. Brał mnie w wolnych chwilach na treningi i pokazywał jak odbijać. Mówił, co muszę poprawić, co robić i jak. Tak to się zaczęło.
Udzielał tych wskazówek na spokojnie, czy strofował?
Aż tak wiele czasu na to nie miał. Dawał mi różne zadania. On prowadził swoją drużynę, więc czas dla mnie miał tylko w wolnych chwilach. To było raczej na zasadzie kolejnych zadań, wyzwań. Tak mnie uczył.
Gdy przyszły te wielkie sukcesy to rodzice oceniali twoją grę? Co mówili?
Podchodzili do tego raczej na chłodno. Oczywiście w duchu przeżywali te mecze, ale ich radość była stonowana. Ojciec podchodził do tego okiem fachowca, starał się coś podpowiadać, poprawiać sprawy techniczne, taktyczne. Do tej pory tak zostało.
Trenerzy, którzy mówią o tobie w książce, przyznają, że twój ojciec nigdy nie bawił się w promotora swojego syna, nie próbował namawiać ich żeby wzięli cię do drużyny czy meczu.
Z jego ust nigdy też nie padło: „idź tam, a tam nie idź”. Moje wybory były samodzielne i świadome. Tak się umówiliśmy od samego początku. Najważniejszym wyborem mojego ojca było to, że gram na rozegraniu. Tu się postawił. Chyba jeden jedyny raz. Od samego początku mówił, że innej roli mam nie wybierać, tylko zawsze stać pod siatką i wystawiać, to jak mówił, przyniesie mi sukces. Nie pomylił się. Potem w każdym klubie to były moje świadome wybory, żadnego nie żałuję.
Jaka jest twoja ulubiona liczba?
Chyba pięć. Odkąd pamiętam gram z tym numerem, z pojedynczymi epizodami w Czarnych Radom czy na początku mojej gry w reprezentacji, gdzie bardziej doświadczeni zawodnicy mieli „5”. W każdym innym klubie grałem z tym numerem i myślę, że był dla mnie szczęśliwy.
Ten numer to też numer twoich siatkarskich idoli?
Tak, Petera Blange'a i Paolo Tofoli. To ich śledziłem od najmłodszych lat. Pierwsze nagrane VHS–y to Mistrzostwa Świata w 1990 roku, gdy Włosi wygrali. Na nich się wzorowałem.
Oprócz siatkówki w twoim życiu były też inne sporty jak pływanie czy koszykówka.
Pływanie to był krótki epizod. W szkole podstawowej ze względu na wątłą budowę ojciec zapisał mnie, bym się wzmocnił i nauczył pływać. Nie ciągnęło mnie do tego sportu, w pewnym momencie on sam powiedział mi: „skoro umiesz już pływać, to wystarczy”. Koszykówka to druga moja pasja. Uwielbiałem i do dziś uwielbiam oglądać NBA. Teraz już nie zarywam przez to nocy jak kiedyś, bo mogę sobie nagrywać mecze, ale kilkanaście lat temu tak to się działo.
Podobno „uwielbiasz” jogurty jagodowe…
Uwielbiałem je kiedyś. Niestety po pracy w mleczarni, gdzie dorabiałem i zarabiałam swoje pierwsze pieniądze, przestałem. Szef pozwalał nam zjadać te, które miały przebite wieczka czy były zgniecione. Pamiętam, że jednego dnia zjadłem ok. 20. Od tamtej pory ich nie tykam. Do dziś nie mogę patrzeć też na jagody.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że rozgrywający jest jak wino, im starszy tym lepszy?
Jest dużo prawdy w tym stwierdzeniu. Większość rozgrywających to ludzie dojrzali, ale zdarzają się młodzi, którzy od razu stają się wielkimi zawodnikami. Jednak im zdarza się więcej wpadek niż tym doświadczonym.
Twój serwis określany jest mianem „kultowego”...
Nie wiem czy jest to kultowy serwis. Tak nazwali go redaktorzy sportowi, prześmiewali go w ten sposób. Nie ma w nim chyba nic wyjątkowego. Staram się zagrać zagrywkę taktyczną, która czasami jest punktowa, ale przeważnie trafia w ten punkt boiska, w który chcę trafić.
Ta piłka się kręci? Tak przynajmniej wygląda?
Ona ma się nie kręcić (śmiech). Taki jest klucz. Ma się nie kręcić, tylko szybować w powietrzu, a w ostatniej chwili zmienić tor lotu. Przez co ma być niewygodna dla odbierającego.
Znajomi mówią, że jesteś introwertykiem, że musisz kogoś dobrze poznać, żeby wejść z nim w bliższą relację?
To prawda. Nie nawiązuję łatwo kontaktów. Czasami mogę wydawać się oschły dla nowych osób, ale to kwestia poznania się. Jeśli kogoś dobrze poznam, to ta osoba szybko zmienia o mnie zdanie.
Przez tyle lat profesjonalnej gry z pewnością bardzo dobrze poznałeś siebie, swoje ciało. Na co sobie pozwalasz, a na co nie przed meczem?
Rzeczywiście jest kilka rzeczy, na które muszę uważać, gdy gram trudniejszy mecz. Na to, co piję, co jem. Poznałem siebie tak naprawdę dopiero po 10 latach zawodowej gry. Na samym początku kariery nikt na to nie zwracał uwagi. Mając 38 lat, wiem, że moje ciało byłoby w jeszcze lepszej kondycji gdybym to wiedział 15 lat temu.
To na co sobie nie pozwalasz?
W dniu meczu nie jem słodyczy, ograniczam mocną kawę. Moja dieta w te dni to lekkie makarony, z mięs kurczak. Wiem, czego moje ciało potrzebuje i do tego się dostosowuję.
Podobno musisz się wyspać, bo jak Zagumny się nie wyśpi, to nie ma z niego pożytku?
Tak, z tym zawsze był problem. Lubię spać, nie zawsze przed meczami udawało mi się zasnąć, stąd te wszystkie anegdoty o korkach w uszach. Lubię się wyspać, czuję się wtedy lepiej. Dlatego też na wyjeździe często zmieniam pokój, gdy z jakiejś strony jest głośno albo gdy klimatyzacja szumi za głośno. Jeden z trenerów, gdy już o tym wiedział, zawsze po przyjeździe do hotelu od razu prosił o najcichszy pokój dla Zagumnego.
Zagrałeś 427 meczów. Chyba nie jesteś w stanie pamiętać czegokolwiek z każdego z nich?
Nie pamiętam połowy albo i większości (śmiech). To były tylko mecze reprezentacyjne, do tego dochodzi jeszcze ok. 600 meczów ligowych. Przez 20 lat trochę się tego nazbierało. Dysk twardy mi się zapisuje po raz trzeci, więc nie pamiętam.
A masz swój osobisty ranking tych zapamiętanych?
Mam. Najbardziej się pamięta wielkie porażki i zwycięstwa. Nad meczami, które były nijakie, przechodzi się do porządku dziennego. Pamiętam wielki finał z 1998 roku, gdy prowadziliśmy bardzo wysoko i przegraliśmy. Później z katowickiego Spodka, gdy zwycięstwo nad Serbią było bardzo blisko. Takie przełomowe momenty w karierze pamięta się chyba najdłużej.
Złoto na ME w Turcji czy srebro na MŚ w Japonii?
Obydwa zwycięstwa stawiam na równi. Brazylia była nie do pokonania, oni grali galaktyczną siatkówkę i nie mieliśmy z nimi szans. To pierwszy medal po wielu latach posuchy. Wydarliśmy ten medal Rosjanom w ćwierćfinale.
W notatkach biograficznych na twój temat zawsze pojawia się informacja, że zaliczyłeś cztery Olimpiady.
To dobre sformułowanie, że zaliczyłem, bo żadnego medalu z nich nie przywiozłem, a szkoda. Na dwóch pierwszych nie byliśmy faworytami, z Pekinu mogliśmy pokusić się o przywiezienie krążka, ale nie udało się. Taki jest sport.
Często mówi się, że jesteś nieformalnym liderem drużyny. Podobno wyrobiłeś sobie taktykę krzyczenia na kolegów?
Teraz rzeczywiście mam już taktykę. Kiedyś jej nie miałem i krzyczałem na wszystkich. Czasem to zdawało egzamin, czasem nie. Miałem za małą świadomość, że psychologia odgrywa ważną rolę w sporcie i w siatkówce. Gdy byłem w kadrze u Raula Lozano, kapitanem był Piotr Gruszka, którego ja zastępowałem na boisku.
Kiedy przyszedł ten moment, gdy zrozumiałeś, że chłopaki się ciebie słuchają?
Myślę, że to było od samego początku gry w juniorach, gdzie technicznie byłem trochę lepszy od całej reszty, ale fizycznie trochę słabszy od wszystkich. Musiałem to nadrabiać sprytem, charyzmą, cechami charakteru. Byłem rozgrywającym, a drużyna musi się słuchać rozgrywającego. On ustala akcje, co będzie grane. Chłopaki zauważyli dosyć szybko, że warto mi zaufać. Poddali się temu.
Miałeś moment, kiedy sam sobie musiałeś „utrzeć nosa”?
Oczywiście. Myślę, że moje ego za wysoko nie poszybowało. Zawsze się karciłem za słabe mecze, nie gloryfikowałem po dobrych spotkaniach. Myślę, że to jest klucz do długowieczności, długiej kariery. Nie popaść w samo zachwyt.
Przez sport do kalectwa. Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Masz sporo kontuzji na koncie…
Sporo aczkolwiek żadnej, która by się nadawała do operacji. Z tego się bardzo cieszę, bo takie hamują rozwój albo drogę rozwoju każdego siatkarza.
Co najbardziej ci dokuczało?
Miałem ogromne problemy z plecami, kręgosłupem. Złamałem kilka razy rękę. Opuściłem m.in. Mistrzostwa Europy w 2005 roku przez złamanie dłoni. Poszły mi wtedy trzy palce.
Dbasz o palce jak pianista?
Tak, ale bez przesady. Rozgrywający musi dbać oto żeby nic sobie nie zrobić. Uważam, gdy operuję nożem. Na szczęście takie wypadki mi się nie zdarzyły. Bardziej uważam, gdy coś podnoszę, mocniej dbam o kręgosłup niż o palce.
Najbardziej twoje kontuzje przeżywa podobno żona?
Tak. Nie ma mnie miesiącami w domu. Dzieci też nie są zadowolone. Żona przeżywa to, że męża nie ma w domu, a gdy przed imprezą wypada kontuzja, rozumie, że cały mój wysiłek poszedł na marne.
A może się jednak cieszy, że kilka dni wcześniej wrócisz do domu?
Te dwa, trzy dni przed mistrzostwami niewiele zmienia w tym, że i tak przez kilka miesięcy mnie nie było.
Faceci nie płaczą, ale ty płakałeś, właśnie z bólu?
W Argentynie, gdy miałem nadzieję wrócić, jeszcze przed ogłoszeniem składu. Niestety ból pleców był tak duży, że nie byłem w stanie pomóc drużynie.
To był płacz bezsilności, złości?
Myślę, że bardziej złości. Na wszystko dookoła, na siebie, że nie dopilnowało pewnych spraw i złorzeczenie na los, że się tak ułożyło.
Podobno w znalezieniu ci żony palce maczała mama?
Mama była nauczycielką Oliwii w liceum. Często na mój temat rozmawiały, mama uważała, że powinniśmy się poznać. Spotkaliśmy się przez przypadek, po latach, w klubie studenckim. Mama była przeszczęśliwa, że nas nieformalnie zeswatała. Podczas rodzinnych uroczystości rodzinnych często jest to wspominane. Myślę, że rzeczywiście los tak chciał.
Wasze małżeństwo scementowało życie na obczyźnie i na walizkach?
Myślę, że najbardziej scementowało to, że mnie tak często nie było. Mam taką teorię, że się sobą nie nudzimy. Tęsknimy za sobą, nie wisimy na sobie przez 24 godziny. To sposób na długowieczność w związku.
Jakim jesteś ojcem?
Mógłbym być lepszym. Nie ma mnie w domu, to główny powód moich rozterek. Pracuję nad tym, aby więcej czasu spędzać z dziećmi. Czasem się udaje, czasem nie.
W czym są podobne do ciebie?
Na pewno są podobne wzrostem, to znaczy widać, że idą do góry i będą wysokie. Córka nie przejęła mojego charakteru, ale syn idzie w ślady tatusia. Cieszę się z tego i nie. Nie ma ludzi bez wad. Ja też taki nie jestem. Mam tyle samo wad, co zalet, ale możemy nad nim na szczęście jeszcze przez kilka lat popracować.
Pójdą w twoje ślady?
Będziemy się starali ukierunkować je na sport. Jaki to będzie sport, zobaczymy. Jeśli nie będą profesjonalnymi sportowcami, to nic się nie stanie. Mają też inne talenty, które mogą rozwijać.
Jak się gra ostatni mecz z reprezentacją? Gdy wiesz, że za chwilę ogłosisz światu koniec kariery?
Nie myślałem o tym, że to ostatni mecz. Myślałem raczej, że to finał, który trzeba wygrać. Koncentrowałem się na tym, aby być przydatnym drużynie.
Decyzję podjąłeś, bo jak śpiewa Markowski, „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”?
Myślę, że każdy sportowiec marzy o tym, aby tak zakończyć swoją przygodę ze sportem. To był idealny moment. Pojawiają się głosy, że mogę być potrzebny w Rio, ale na razie o tym nie myślę.
Głosy innych, a może też twój wewnętrzny głos tęsknoty?
Mój głos tęsknoty jeszcze nie, ale zobaczymy. Na razie na 99 proc. powiedziałem „stop”.
To, co będziesz robił?
Gram w Politechnice, przygotowuję się do nowego sezonu. Robię to, co robiłem, czyli gram.
A przyjdzie moment, kiedy staniesz po drugiej stronie i będziesz trenował?
Mam nadzieję, że nie będę musiał. Nie jest to rzecz, którą bym chciał robić.
A prywatnie, jakie masz plany?
Chcę się zająć rodziną, która jeździła za mną przez kilka ładnych lat. Chcę pomóc wejść w życie dzieciom bez większych zgrzytów, wskazać drogę, obserwować jak się rozwijają.