„Ludzie do dzisiaj uświadamiają mi, że mieli plakat nad łóżkiem i śpiewali piosenki LO 27”
sobota,
7 listopada 2015
– Pod dom przybywały wycieczki dziewcząt, a rodzice musieli zmienić numer, bo co kilka sekund był kolejny telefon – mówi portalowi tvp.info Kuba Molęda, wspominając czasy swojego zespołu LO 27. Od tamtej pory wokalista śpiewał dla Disneya, nagrał duety z Ewą Farną czy Januszem Panasewiczem. Obecnie można podziwiać go w głównej roli „Rapsodii z demonem” w Teatrze Rampa. Wokalista szykuje się też do wydania solowej płyty.
Jako artysta zadebiutował w dniu pierwszej komunii. Potem były liczne festiwale piosenki dziecięcej, na których zajmował czołowe miejsca. Następnie przyszedł wielki sukces jego pierwszego zespołu: LO 27. – To było zupełnie niespodziewane i nikt nawet o tym nie myślał. Nigdy nie pragnąłem robić wielkiej kariery ani nawet być piosenkarzem – przyznaje wokalista.
Piosenki grupy śpiewała cała Polska, a o autografie lidera marzyła każda nastolatka. Później Molęda nagrywał piosenki ze swoim starszym bratem, jednocześnie kontynuując udaną współpracę z Disneyem. – Zazwyczaj są to musicale, więc jest dużo do grania i do śpiewania, co dla wokalisty i osoby, która na co dzień dubbinguje bajki, jest naprawdę super – podkreśla.
Zanim trafił na deski Teatru Rampa, gdzie gra obecnie główną rolę w muzycznym show „Rapsodia z demonem”, występował w musicalach „Taniec Wampirów” i „Akademia pana Kleksa” w warszawskiej Romie. – Wyzwanie jest naprawdę ogromne, bo to jedna z najtrudniejszych rzeczy, przy których miałem okazję pracować – podkreśla Molęda.
Jak to jest mierzyć się z legendą, śpiewać piosenki, które wykonywał Freddie Mercury?
– Niezwykle trudno, bo rzeczywiście to są trudne utwory, czego doświadczyłem na własnej skórze. Nie tylko ja miałem z nimi problemy. Gdy zacząłem szukać w internecie występów Queen na żywo, to zorientowałem się, że właściwie Freddiemu też nie było łatwo je śpiewać. W wielu miejscach zmieniał melodię, bądź góry śpiewał ktoś inny. To są rzeczywiście trudne partie, dlatego myślę, że spektakl „Rapsodia z demonem” to dla mnie ogromne wyzwanie wokalno-aktorskie.
Jakie utwory z repertuaru Queen usłyszymy w twoim wykonaniu?
– Głównie single, ale jest też utwór mniej znany – „Love kills”. Poza tym „Bohemian Rapsody”, „Don’t stop me now” czy „Show must go on”, co jest trudniejsze, bo jeśli utwór jest tak bardzo osłuchany, to ludzie spodziewają się, że to będzie podobne do oryginału. Natomiast jest kilka zmian i kilka innych zakończeń. Śpiewam troszkę inaczej, ale myślę, że będzie ciekawie, bo będzie można usłyszeć coś trochę innego.
Spektakl „Rapsodia z demonem” to dla mnie ogromne wyzwanie wokalno-aktorskie
Spektakl powstaje w międzynarodowej ekipie. Jak wyglądała współpraca z reżyserem z Holandii?
– Ten spektakl jest tworzony tutaj, w Polsce, więc w trakcie pracy mogliśmy go zarazem tworzyć i zmieniać. To było fajne, bo każdy z nas dodał coś od siebie.
Jeśli zaś chodzi o pracę, to przebiegała dobrze. To, że ekipa jest międzynarodowa, to z jednej strony było fajne i dało zupełnie inne spojrzenie, ale z drugiej wszystkie próby odbywały się w języku angielskim, co trochę zabierało czas i rodziło niezrozumienia. Miałem już jednak doświadczenia w tej materii, bo przy „Tańcu wampirów” również wyglądało to w ten sposób.
Grasz w 95 proc. scen, jak temu podołałeś?
– Wyzwanie jest naprawdę ogromne, to jedna z najtrudniejszych rzeczy, przy których miałem okazję pracować. Właściwie na świecie nie pisze się musicali, gdzie historię prowadzi główny bohater. To jest trudne, bo jest mało momentów, kiedy mogę wypić łyk wody. A wiadomo, że teatr, gdzie jest dym, światła, nie jest łatwym miejscem do pracy wokalnej.
Jest mało momentów, kiedy mogę wypić łyk wody
Scena to żadne novum dla Ciebie, bo niemal się na niej urodziłeś. Czy pamiętasz swój debiut?
– Wydaje mi się, że za taki pierwszy publiczny występ można uznać... moją pierwszą komunię. Zaśpiewałem tam piosenkę przy akompaniamencie brata. W zasadzie śpiewałem już wcześniej, bo robię to od siódmego roku życia, ale były to takie występy publiczno-rodzinne.
Później był debiut telewizyjny w programie „5-10-15”. Jak tam trafiłeś?
– Pojawiłem się tam zupełnie przypadkiem, bo występował i śpiewał tam mój brat. Następnie zaczęły się festiwale piosenki dziecięcej. Na pierwszym z nich, w rodzinnym Olkuszu, zaśpiewałem piosenkę o kukułce. Choć byłem zupełnie bez przygotowania i doświadczenia, dostałem wyróżnienie.
Odtąd jeździłem na inne festiwale i – ku mojemu zdziwieniu – zawsze plasowałem się na pierwszych miejscach, co cieszyło mnie, bo były za to dodatkowe nagrody. Dla dziecka to zawsze jest motywujące. Potem na fali sukcesów ściągnięto mnie do LO 27. Zostałem wokalistą najmłodszego w Polsce, a może nawet na świecie zespołu.
Na pierwszym festiwalu piosenki dziecięcej zaśpiewałem piosenkę o kukułce
– Z jednej strony, gdy wychodzisz na scenę, szaleje i śpiewa z tobą na każdym z koncertów prawie pięć tysięcy ludzi, a z drugiej strony jesteś gnojony przez zazdrosnych chłopaków tych dziewczyn, które miały twój plakat nad łóżkiem albo przez nauczycieli w szkole, bo wyjeżdżałem za granicę i mogłem sobie kupić to, co bywało tylko w Pewexie albo w Baltonie. To było bardzo trudne, ciężko mi było zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, że nic złego nie robisz, ludzie chcą cię słuchać, a w szkole cię gnoją – mówi w rozmowie z tvp.info Krzysztof Antkowiak, który właśnie powraca z nową płytą „Dirt on TV”.
zobacz więcej
Czy ten sukces spadł na was z nieba, czy może się tego spodziewaliście?
– To było zupełnie niespodziewane i nikt nawet o tym nie myślał. Nigdy nie pragnąłem robić wielkiej kariery, ani nawet być piosenkarzem. Często dzieci mają jakieś marzenia, chcą zostać strażakiem, policjantem albo lekarzem. Ja nie przypominam sobie, żebym marzył o zostaniu wokalistą. To się stało zupełnie naturalnie.
To, że poszedłem do szkoły muzycznej I stopnia, to była taka powinność. Rodzice stwierdzili, że skoro moi starsi bracia uczyli się grać na fortepianie, to przydałoby się mnie też edukować w tym kierunku.
Skąd pomysł na pierwszy zespół złożony z samych dzieciaków?
– Narodził się w wytwórni ARA, w której śpiewał mój brat, a konkretnie w głowach producenta Ryszarda Domusa i mojego brata. Oni wspólnie wymyślili, że można stworzyć zespół złożony z dzieci, który zawodowo gra na żywo i jest w stanie podołać dojrzałemu materiałowi muzycznemu. To było niezwykle trudne zadanie, bo niewiele jest dzieciaków, które w tak młodym wieku mogą zagrać koncerty na żywo.
Nigdy nie pragnąłem robić wielkiej kariery ani nawet być piosenkarzem
Jako 18-latka debiutowała na deskach opolskiego amfiteatru. Potem był musical „Metro” z występami na Broadwayu, drugie miejsce w konkursie Eurowizji, dwie światowe płyty i tysiące koncertów.
zobacz więcej
Jak udało się skompletować zespół?
– Producent ruszył w Polskę i zaczął obdzwaniać znajomych z pytaniem, czy nie słyszeli o kimś, kto gra na żywo na którymkolwiek z instrumentów. W ten sposób udało się znaleźć bębniarza i pianistę zarazem – dwóch braci Szopińskich. Później dołączył Łukasz Lach, który już wtedy świetnie grał na gitarze i śpiewał. W Warszawie udało się zwerbować Bartka Wojciechowskiego, świetnego basistę, a na koniec wpadłem na pomysł, żeby zaangażować chórki. Przypomniało mi się, że przy okazji festiwalu w Koninie poznałem bliźniaczki. Uznałem, że super byłoby mieć fajnie śpiewające, ładne i niemal tak samo wyglądające dziewczyny.
Szybko nagraliśmy pierwszy singiel „Mogę wszystko”, który napisał mój brat Maciek, a producentem był Darek Kozakiewicz z zespołu Perfect. Nakręciliśmy też klip, nie mając jeszcze nagranego materiału na płytę. Singiel stał się hitem i śpiewali go wszyscy. Do dzisiaj ludzie, których spotykam, uświadamiają mi, że mieli plakat nad łóżkiem i śpiewali piosenki LO 27. To bardzo miłe.
Stałeś się bożyszczem fanów i takim Justinem Bieberem drugiej połowy lat 90. na polskim gruncie. Nie brakuje ci tego teraz?
– Właściwie to nie, dlatego że w moim życiu niewiele się zmieniło. Oczywiście miałem momenty, kiedy częstotliwość występów była mniejsza, ale cały czas koncertowałem i nagrywałem różne rzeczy. Nadal tkwię w tej bajce i lubię swoją pracę.
Nadal tkwię w tej bajce i naprawdę lubię swoją pracę
„Proszę nie palić i nie pić alkoholu, słuchać fajnej muzyki, być pogodnym i patrzeć przed siebie” – takie rady szykuje swoim dzieciom na 18 urodziny lider zespołu Lady Pank.
zobacz więcej
Czy reakcje widzów, zwłaszcza żeńskiej części, działały na wyobraźnię, czy raczej przerażały?
– To przyszło tak nagle, że nie miałem nawet czasu się nad tym zastanawiać. Na koncerty przychodziły tysiące osób i to było bardzo miłe. Były też momenty trudne, kiedy pod dom przybywały wycieczki dziewcząt, żeby zrobić sobie zdjęcie i wziąć autograf. Moi rodzice musieli wtedy zmienić numer telefonu, bo od 7 rano do 22 wieczorem co kilka sekund był kolejny telefon.
To były takie negatywne skutki popularności, ale rekompensowały je koncerty i nagrania. To zawsze była zabawa i nikt nie musiał mnie do tego zmuszać. Później, kiedy przestaliśmy grać z zespołem LO 27 i wszedłem do studia z moim bratem, żeby nagrać płytę „2xM”, był moment, żeby zdać sobie sprawę z tego, co chcę robić w przyszłości. Stwierdziłem, że chcę zostać wokalistą, stąd studia na wydziale wokalnym Akademii Muzycznej w Katowicach.
Co ci dała współpraca z Disneyem?
– Dla mnie przygoda z Disneyem zaczęła się bardzo wcześnie, bo jak miałem 13 lat nagrałem pierwszy singiel promujący płytę „Piosenki ze stumilowego lasu”. Wtedy też wspólnie z Januszem Panasewiczem z Lady Pank nagraliśmy utwór „Już zawsze, na zawsze”. Potem był film „Król Lew 2”, w którym grałem główną postać. Wtedy też nauczyłem się dubbingu.
Bardzo lubię współpracę z Disneyem, bo często są to piękne kompozycje, które fajnie się śpiewa. Zazwyczaj musicale, więc jest dużo do grania i do śpiewania, co dla wokalisty i osoby, która na co dzień dubbinguje bajki, jest naprawdę super.
Pod dom przybywały wycieczki dziewcząt, żeby zrobić sobie zdjęcie i wziąć autograf
Jakie masz plany na przyszłość poza „Rapsodią z demonem”?
– Od dłuższego czasu pracuję nad własnym materiałem. Znaczna część już jest gotowa. Sam komponuję i piszę teksty, co nie jest łatwe, bo wziąłem sporo na swoje barki. To jest prawdziwe wyzwanie.
Stwierdziłem jednak, że fajnie by było, żeby moja solowa płyta była zupełnie autorska. Mam też w sobie taką nutkę perfekcjonizmu i to, co dzisiaj stworzę, niekoniecznie podoba mi się jutro. Można się w tym trochę zatracić, ale jestem już bliski tego, co chciałbym osiągnąć. W niedalekiej przyszłości zapraszam wszystkich do słuchania moich autorskich kompozycji.