– Gdy grasował, w Krakowie panowała psychoza, jaką w dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić. Przez dwa lata nie było wiadomo, kto jest sprawcą ataków i ludzie po prostu się bali. Właśnie z tego strachu w zbiorowej wyobraźni narodziła się postać „złego”, tajemniczego „Wampira”, jak nazwała go ówczesna prasa – mówi Marta Szreder, autorka opartej na faktach powieści pt. „Lolo”, o seryjnym mordercy z lat 60., który zabijał w stolicy Małopolski.
Karol Kot zamordował dwie osoby, dziesięciu ofiarom udało się przeżyć – jego celem były głownie starsze kobiety i dzieci. Atakował nożem. Ten urodzony 18 grudnia 1946 r. chłopak w 1964 r. popełnił pierwsze morderstwo. Ujęto go w 1966 r., kilka tygodni po tym, jak zdał maturę. Przyznał się do wszystkiego. Skazano go na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok został wykonany 16 maja 1968 r.
Marta Szreder zdobyła II nagrodę w konkursie na najlepszy scenariusz filmu o Krakowie i Małopolsce pt. „Trzy korony. Małopolska Nagroda Filmowa”. Był to konkurs organizowany przez województwo małopolskie, Polski Instytut Sztuki Filmowej oraz Telewizję Polską. Scenariusz ten był inspiracją dla Marcin Koszałka, reżysera i współscenarzysty filmu pt. „Czerwony pająk”, który właśnie wszedł na ekrany polskich kin.
fot. PAP
W drugiej połowie lat 60. XX w. Karol Kot, zwany Wampirem z Krakowa, był postrachem w mieście. Czy nadal żyje w społecznej świadomości, czy jest to historia zapomniana?
W Krakowie i okolicach czarna legenda Karola Kota jest wciąż żywa, głównie dlatego, że ludzie z pokolenia moich rodziców wciąż pamiętają, co działo się wtedy w mieście. Na przykład moja mama jako dziecko była uczestniczką zawodów saneczkarskich, podczas których Karol Kot zamordował Leszka. Dyskusje o Kocie wróciły przy okazji premiery mojej książki i filmu Marcina Koszałki. W Krakowie niemal każdy ma swoją teorię na ten temat. Kiedy zaczynałam dokumentować jego historię, podpytywałam m.in. starszych taksówkarzy. Prawie każdy miał coś ciekawego do powiedzenia. Choć zawsze w takich przypadkach trzeba pamiętać, że z miejskimi legendami jest tak, że stają się z biegiem czasu coraz bardziej mroczne i niesamowite.
Karol Kot pojawiał się też już w sztuce…
Na przykład w twórczości Marcina Świetlickiego – słynna piosenka z płyty „Ogród koncentracyjny”. W Krakowie przez długi czas istniała też bardzo popularna knajpa „KotKarola”. Wisiał tam niewielki portret Kota, podarowany właścicielom przez samego Świetlickiego. Postać Kota przewija się również w jego powieści „Dwanaście” – główna bohaterka wynajmuje pokój w domu na ulicy Meiselsa 2, czyli właśnie tam, gdzie mieszkał Karol Kot z rodzicami.
Opisuje pani w swojej książce jak Kalina, dziewczyna, w której zakochał się Karol, przyczepiała pokrywkę od garnka na plecach pani, od której wynajmowała pokój. Kobieta wybierała się do kościoła i w ten sposób chciała się zabezpieczyć przed atakiem grasującego w mieście nożownika. Tak było naprawdę?
Tak, historia z pokrywką jest prawdziwa, chociaż dziś brzmi jak anegdota. Gdy grasował Karol Kot, w Krakowie panowała psychoza, jaką w dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić. Przez dwa lata nie było wiadomo, kto jest sprawcą powtarzających się ataków i ludzie po prostu się bali. Właśnie z tego strachu w zbiorowej wyobraźni mieszkańców narodziła się postać „złego”, postać jakiegoś tajemniczego „Wampira”, jak nazwała go ówczesna prasa.
– Własnymi rękami zabiłem dwie osoby, tak właśnie zaczynał karierę w KGB pan porucznik. Pisanie takich scen jest co najmniej wyczerpujące moralnie – stwierdza Wojciech Biedroń, autor powieści „Niesamowici bracia Goldberg”.
Głównie dlatego, że nie było żadnego związku pomiędzy ofiarą a sprawcą, a właśnie ten związek jest główną przyczyną wykrywania sprawców zabójstw. Ofiary Kota były zupełnie przypadkowe. Druga sprawa, to brak motywu. Karol Kot nie był typowym seryjnym mordercą, bo jego zbrodnie nie były motywowane, jak to najczęściej bywa, tłem seksualnym lub rabunkowym. Mówił w swoich zeznaniach, że nagle czuł, że musi zabić, że coś go do tego pcha, coś za nim chodzi...
Napisała pani o Karolu Kocie scenariusz, który kilka lat temu zdobył II nagrodę w konkursie Trzy Korony Małopolska Nagroda Filmowa. Dlaczego zainteresowała się pani właśnie nim?
To nie jest tak, że interesuję się seryjnymi mordercami, choć po tym, jak napisałam scenariusz, wiele osób było o tym głęboko przekonanych. Znajomi bliżsi i dalsi podsuwali mi kolejne ciekawe historie o mordercach. Ja jednak doszłam do wniosku, że w Kocie zainteresował mnie przede wszystkim jego młody wiek. Kiedy zszedł na drogę zbrodni nie był jeszcze pełnoletni, chodził do szkoły. To wiek inicjacyjny, czas, gdy dokonuje się pierwszych ważnych życiowych wyborów, kiedy wiele rzeczy robi się po raz pierwszy. Trzeba też pamiętać, że ok. 50 lat temu nastolatkowie byli inni niż ci nam współcześni.
Karol Kot był więc wtedy w okresie, gdy człowiek coraz mocniej określa swoją pozycję wobec świata. To czas pierwszych miłości, najważniejszych przyjaźni. Rodzice traktują jeszcze człowieka jak dziecko, ale świat zewnętrzny zaczyna mieć wobec niego już inne oczekiwania. To zderzenie oczekiwań zainteresowało mnie najbardziej. Choć jest jeszcze jedno. Intrygujące były dla mnie pokłady zła, które ukrywał normalny z pozoru chłopak z tzw. dobrego domu.
Wrócę na chwilę do tekstów, które podsuwali mi znajomi przekonani, że moją pasją są seryjni mordercy. Dostałam kiedyś brytyjski dodatek do jednej z gazet, w którym opisani byli najsłynniejsi mordercy z Wielkiej Brytanii. Chyba wtedy doszłam do wniosku, że seryjni mordercy jednak mnie interesują. Każdy z nich, w rubryczce motywacja miał wpisane „sex” lub „money”. Tylko jeden miał wpisane coś innego, mianowicie słowo „loneliness”. Był to Denis Nilsen, który zabijał na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Londynie. Podejrzewam, że niebawem ktoś weźmie jego historię na warsztat, ale na pewno nie będę to ja.
Londyn ma wyjątkowe szczęście od seryjnych morderców. W Krakowie był Karol Kot, a wcześniej Władysław Mazurkiewicz.
Zwany „Mordercą dżentelmenem” lub „Pięknym Władziem”. Mazurkiewicz mordował z chęci zysku. I miał o wiele więcej ofiar na sumieniu.
Miała pani dostęp do zeznań, które składał Kot podczas śledztwa?
One stanowiły dla mnie punkt wyjścia. Po raz pierwszy zainteresowałam się Karolem Kotem wiele lat temu. Byłam jeszcze w liceum, gdy przeczytałam wywiad z Kotem w książce Bogusława Sygita pt. „Kto zabija człowieka... Najgłośniejsze procesy o morderstwa w powojennej Polsce”. Miałam wtedy dwa obrazy Karola Kota – jeden to przerażający wampir, o którym tyle wcześniej słyszałam, a drugi – zwyczajny do bólu chłopak, który opowiada o swojej codzienności, o zupie pomidorowej, o rozmowach przy stole w domu rodzinnym. Mówił o trenerze z klubu strzeleckiego, który stał się dla niego kimś bardzo ważnym, o dziewczynie z ASP, w której się zakochał. Ten wizerunek nieporadnego, nieśmiałego chłopaka nie pasował do legendy nieuchwytnego mordercy, którego przez długie miesiące bali się mieszkańcy Krakowa. Wywiad był pierwszym impulsem. Gdy zaczęłam pisać scenariusz, a potem pracowałam nad książką, przeprowadziłam rzetelną dokumentację.
Który z materiałów źródłowych zrobił na pani największe wrażenie?
Wstrząsające były relacje z wizji lokalnych, w których uczestniczył Karol. Trafiłam też m.in. na pamiętnik dziewczyny, w której Karol był zakochany. Pisała tam o ich znajomości. Są też zapiski, które powstały po jego aresztowaniu. Te relację w książce zmieniłam, ale było dla mnie niezwykle mocnym przeżyciem obcowanie z czymś tak intymnym, osobistym jak te zapiski. Ona zapisywała m.in. swoje sny, a także sny Karola, które on jej opowiadał. Z tą dziewczyną wiąże się sposób, w jaki Karol został zatrzymany – irracjonalny dość, ale prawdziwy. Też go wykorzystałam w książce.
Drugim bohaterem książki, po Karolu Kocie, jest Kraków schyłku lat 60.
Szary, smutny, sparaliżowany strachem przed seryjnym mordercom. Ale też był to Kraków studencki, z klubami muzycznymi i galeriami. Można prześledzić codzienne wędrówki „Lola” z domu na Kazimierzu, na Planty, do strzelnicy na Woli Justowskiej, do technikum przy ulicy Loretańskiej czy w okolice kopca Kościuszki.
Czy myśli pani, że na fali filmu i książki pojawią się w Krakowie wycieczki śladami Karola Kota?
Są już tacy, którzy tak wędrują. Wiele osób zna jego adres, wie, gdzie mieszkał.
Ma pani swoją teorię, dlaczego Karol Kot mordował?
Opisuję pewien splot okoliczności, który stawia na drodze Karola jego ofiary. Uważam, że trudno teraz znaleźć jeden powód, choć przecież jakiś powód był. W ludziach tkwi potrzeba, żeby zracjonalizować zło, bo wtedy mniej przeraża. Na pewno nie jest tak, że Kot zaczął mordować, bo miał złe warunki w domu, matka go nie kochała, albo nie dogadywał się z kolegami. Zgadzam się z reżyserem filmu „Czerwony pająk” Marcinem Koszałką, że takie tezy banalizują zło. W przypadku Karola Kota zaskoczeniem było, że pochodził z tzw. normalnej, inteligenckiej rodziny. Niczego mu w domu nie brakowało. Co też go czyni nietypowym, bo często psychopaci uczą się przemocy w domu. A Karol to po prostu grzeczny chłopiec, który wraca do domu na obiad i chodzi z mamą do lekarza.
Gdy go ujęto, Karol Kot stał się gwiazdą, i chętnie opowiadał o swoich czynach.
W końcu znalazł się w centrum uwagi. Choć nie zawsze był podczas zeznań butny i arogancki. Wyciągane są na światło dzienne rzeczy najbardziej sensacyjne. Zapoznałam się z wieloma materiałami archiwalnymi, nagraniami ze śledztwa. Moja książka kończy się jednak wraz z ujęciem Karola. Wiem, że materiały te widział też Marcin Koszałka i bardzo go zainspirowały. Kot podczas wizji lokalnych z dużą pewnością siebie reżyseruje wydarzenia, mówi, gdzie kto powinien stanąć, jak powinno padać światło. Pokazuje skrupulatnie, jak zadawał ciosy. W ciągu dwóch lat zmienił taktykę. Na początku zadawał jeden cios, potem był to tzw. overkill, czyli zadawanie serii ciosów.
Tygodnik TVPPolub nas
Spędziła pani trochę czasu z Karolem Kotem, poznała go pani. Co pani o nim myśli?
Tak, to trwało ładnych parę lat. Jedno jest pewne, był mordercą i zabijał z zimną krwią. Nigdy nie szukałam w jego życiorysie żadnych usprawiedliwień. Gdy czytałam zeznania, porażająca była zwyczajność jego życia. Między jednym a drugim atakiem chodził do szkoły, rozmawiał z rodzicami, itp.
Jest taka scena w książce, gdy ojciec Lola czyta w artykuł o kolejnej ofierze mordercy i kręci głową z niedowierzaniem, nie może się nadziwić „co się na tym świecie wyprawia”....
Zaczerpnęłam tą scenę z zeznań Kota, chociaż w rzeczywistości była nawet bardziej rozwinięta, ponieważ ojciec komentował doniesienia prasowe przy kolacji, przy wszystkich domownikach. Karol chyba to mocno przeżył, bo często o niej wspominał.
Karol Kot to trudny bohater dla pisarza lub scenarzysty. Pisanie klasycznego kryminału, takiego prowadzonego z perspektywy śledztwa, dążącego do schwytania sprawcy, w ogóle mnie nie interesowało. Chciałam, żeby to właśnie Kot był głównym bohaterem, ale jeśli weźmie się pod uwagę klasyczne reguły scenopisarstwa, to okazuje się, że on w zasadzie na głównego bohatera się nie nadaje. Nie ma celu, z którym widz mógłby się utożsamić, jego motywacja jest niejasna i zagadkowa, nie przechodzi przemiany, ogólnie trudno jest się z kimś takim zidentyfikować. Dlatego tak trudno było znaleźć sposób, jak ugryźć ten temat. Mnie najbardziej zainteresowało docieranie do istoty zła. Tak jak to jest w znakomitym filmie „Porozmawiajmy o Kevinie”, gdzie główną postacią jest matka bohatera, usiłująca zrozumieć, dlaczego jej syn stał się mordercą. Trudno jest myśleć jak zbrodniarz. Konstruując powieść zastanawiałam się też nad moim ulubionym filmem „Utalentowany pan Ripley”. Tam z kolei jest taka konstrukcja, że przez pierwszą połowę filmu utożsamiamy się z bohaterem. Potem, dokładnie w połowie, on popełnia morderstwo, ale nie jesteśmy już w stanie go emocjonalnie porzucić.
A jak się ma powieść do scenariusza filmu „Czerwony pająk” Marcina Koszałki?
To zupełnie odrębny byt. Najpierw, tak jak już mówiłyśmy, był mój scenariusz. Sprzedałam go producentowi, który zaproponował zrobienie filmu Marcinowi Koszałce. Marcin przerobił go wg swoje wizji reżyserskiej. Przede wszystkim wprowadził drugiego, bardzo mocnego bohatera, czyli mordercę Lucjana Staniaka. W efekcie „Czerwony Pająk” skupia się na relacji uczeń-mistrz, podczas gdy „Lolo” opowiada przede wszystkim o samotności i wyobcowaniu, o tym, że dzielenie z kimś tak strasznej tajemnicy jest właściwie niemożliwe. Sądzę, że Koszałkę bardziej od autentycznej postaci Karola Kota zainteresowała opowieść o narodzinach zła, opowiadana z perspektywy młodego, dobrze zapowiadającego się chłopaka, który w punkcie wyjście jest zupełnie niewinny i dopiero zaczyna podążać za jakimś swoim niewytłumaczalnym instynktem. W tym sensie temat pozostał podobny, jednak opowiadamy o nim na dwa zupełnie różne sposoby.
Zdjęcie główne: Marta Szreder (fot. archiwum autorki)