Jak umyć barana w wannie, czyli reżyser filmu „Barany. Islandzka opowieść” dla tvp.info
piątek,12 lutego 2016
Udostępnij:
– Islandczycy są przyzwyczajeni do potyczek z przyrodą, z licznymi wulkanami. Nie prowadzimy wojen, nie mamy armii. Jesteśmy pokojowo nastawieni. Walczymy za to z trudnymi warunkami naturalnymi. Ani pogoda, ani przyroda nas nie rozpieszczają. Dlatego tak wielu Islandczyków to uparci, niezależni twardziele – mówi portalowi tvp.info Grímur Hákonarson, reżyser filmu pt. „Barany. Islandzka opowieść”, który wygrał podczas ubiegłorocznego festiwalu w Cannes sekcję Un Certain Regard (Szczególne spojrzenie). Film zdobył też nagrody m.in. na festiwalach w Denver, Lubljanie, Denver i Palm Springs. Miał też nominację do Europejskich Nagród Filmowych w kategorii najlepszy film.
To minimalistyczny film o maksymalnych emocjach. Jednocześnie dramatyczny i komiczny. Opowiada o dwóch braciach, którzy mieszkają po sąsiedzku, ale ze sobą nie rozmawiają. Obaj hodują owce, to ich pasja. Pewnego dnia okazuje się, że owce Kiddiego są chore na bardzo zakaźną trzęsawkę. W związku z tym trzeba wybić wszystkie zwierzęta w okolicy. Czy w obliczu katastrofy Gummi i Kiddi zdołają zacząć działać wspólnie?
Akcja filmu „Barany. Islandzka opowieść” rozgrywa się na farmie owiec gdzieś na islandzkim pustkowiu. Zna pan życie na farmie?
Wychowałem się w mieście, ale spędziłem trochę czasu na farmie dziadków, pomagałem im przy pracy. Znam i lubię takie życie. Moja babcia urodziła się w dolinie podobnej do tej, w której kręciliśmy nasz film. Mogę więc powiedzieć, że to dość osobisty i ważny dla mnie z wielu względów projekt. Jest hołdem dla wartości, które wyznają moi dziadkowie. Historię o skłóconych braciach, którzy byli sąsiadami i nie odzywali się do siebie przez kilkadziesiąt lat, opowiedział mi ojciec. To prawdziwa opowieść. Tamci bracia pokłócili się o kobietę. U mnie powód konfliktu między Gummim i Kiddim nie jest ważny. Gdy tylko usłyszałem tę historię pomyślałem, że będzie doskonałą bazą dla scenariusza. Ma niesamowity ładunek emocjonalny. Konflikt między braćmi generuje sytuacje tragiczne i komiczne. Zależało mi na tym, by w „Baranach” było dużo czarnego humoru, tak jak np. w filmach Roya Anderssona.
Zrobił pan bardzo męski film. Na Islandii jest wielu samotnie żyjących farmerów?
Zwłaszcza starszych. Są szorstcy, uparci i bardzo dumni. Bardzo cenią niezależność, a swoje uczucia ukrywają głęboko. Bracia z mojego filmu prawdopodobnie mogliby dość szybko się dogadać, ale są na to zbyt dumni. Nie chcą też, by w ich życie wtrącał się ktoś obcy. Skoncentrowali się na hodowli owiec i zaraza, która dopadła ich zwierzęta, jest dla nich prawdziwą katastrofą. Młodzi ludzie żyją już inaczej, dzięki internetowi i serwisom społecznościowym nawiązują znajomości, nie są tak boleśnie samotni jak Gummi i Kiddi.
Owce są rzeczywiście tak ważne dla islandzkich farmerów?
Są mocno wrośnięte w naszą kulturę i tradycję. Na nich opiera się islandzkie rolnictwo. Można powiedzieć, że przez długie lata utrzymywały nas przy życiu. Nie dziwne więc, że farmerzy są tak mocno emocjonalnie związani ze swoimi stadami. Spotkałem ludzi, którzy mają po kilkaset owiec i rozpoznają każdą z nich, nadają im imiona. Nie da się tego porównać np. z przemysłową hodowlą kurczaków. Stado jest dla farmera powodem do dumy. Hodowla owiec na Islandii trochę teraz podupada, bo to trudna praca.
Od czego zaczęło myślenie o scenariuszu „Baranów”?
Chciałem zrobić uczciwy, skromny film o hodowli owiec i o niezwykłej więzi między rolnikami i ich zwierzętami. Potem usłyszałem od ojca opowieść o dwóch skłóconych braciach. I tak powoli klarował się scenariusz. To bardzo prosta historia, kameralna, prawie dokumentalna. Właśnie takie kino mnie interesuje. Chcę opowiadać o więziach między ludźmi i ich otoczeniem. Im mniej bohaterów, tym lepiej, bo dzięki temu mogę dać każdej z postaci dużo przestrzeni.
Film był kręcony głównie w naturalnej scenografii?
Tak, znaleźliśmy farmę, która idealnie pasowała do scenariusza, w naprawdę odległej od tzw. cywilizacji dolinie. Pięknej i surowej. Ale nie chciałem robić filmu, który grałby urokiem islandzkich pejzaży. Każdy pejzaż w filmie ma swoje znaczenie, niesie konkretny ładunek emocjonalny. Podrasowaliśmy trochę domy, wnętrza. Ale np. scenę, w której Gummi kąpie barana, kręciliśmy w studio. Była dość ryzykowna, z tego co wiem, nikt do tej pory na planie filmowym nie mył barana w wannie.
Długo szukał pan aktorów?
Nie, wiedziałem dokładnie, czego chcę. Braci zagrali bardzo znani islandzcy aktorzy – Sigurður Sigurjónsson i Theodór Júlíusson. Obaj mają duże doświadczenie teatralne. Są też w pewien sposób podobni psychicznie do Gummiego i Kiddiego. Jeden z nich jest introwertykiem, drugi – ekstrawertykiem. Obsadzenie głównych ról nie było więc problemem. Gorzej z owcami.
Filmowcy zwykli mówić, że zwierzęta na planie filmowym to straszliwy kłopot…
Robiliśmy castingi na owce. Zabrało to mnóstwo czasu. Musieliśmy znaleźć owce spokojne, oswojone z ludźmi, które wytrzymają hałas na planie i nie będą bały się ludzi. To bardzo płochliwe zwierzęta. Szukaliśmy takich, które będą się czuć swobodnie przed kamerą. Nasze owce zachowywały się trochę jak psy. Pracowało z nami dwóch farmerów, można ich nazwać trenerami owiec. Nigdy sam nie reżyserowałem owiec, po prostu mówiłem trenerom, czego oczekuję i już. Oni robili swoje. Bardzo to było wygodne.
Aktorzy grający Gummiego i Kiddiego mieli wiele scen z owcami. Zwłaszcza Gummi. Przeszli specjalny trening?
Sigurjonsson kiedyś pracował na farmie, ale rzeczywiście od dawna mieszka w mieście i robi coś zupełnie innego. Zabrałem obu aktorów na wieś, jeździliśmy, rozmawialiśmy z farmerami. Chodziło o to, by jak najwięcej się dowiedzieć, jakim przeżyciem jest dla hodowcy utrata stada, które trzeba wybić z powodu bardzo zakaźnej choroby. Poza tym obaj oswajali się z naszymi filmowymi owcami. Aktor grający Gummiego miał jeszcze trudniejsze zadanie, bo musiał zaprzyjaźnić się z baranem.
Stawiał pan przed aktorami naprawdę trudne zadania. Np. kilka razy pokazuje pan ich nago. Nie sprzeciwiali się?
Nie mieli z tym żadnego problem. To profesjonaliści.
Robiliśmy castingi na owce. Zabrało to mnóstwo czasu. Musieliśmy znaleźć owce spokojne, oswojone z ludźmi, które wytrzymają hałas na planie i nie będą bały się ludzi.
„Barany. Islandzka opowieść” (fot. Gutek Film)
Jest w filmie bardzo dramatyczna scena burzy śnieżnej. Była zainscenizowana w studiu?
Pierwszą część nakręciliśmy podczas prawdziwej burzy śnieżnej, drugą zrobiliśmy w studiu. Chodziło przede wszystkim o bezpieczeństwo aktorów. Mieliśmy wielkie wiatraki i sztuczny śnieg. Pogoda nas nie rozpieszczała, było za mało śniegu, musieliśmy trochę domalować. Wbrew powszechnemu przekonaniu na Islandii zimy nie są bardzo ostre i śnieżne. Za to bardzo wieje. Islandczycy są przyzwyczajeni do potyczek z przyrodą, z licznymi wulkanami. Nie prowadzimy wojen, nie mamy armii. Jesteśmy pokojowo nastawieni. Walczymy za to z trudnymi warunkami naturalnymi. Ani pogoda, ani przyroda nas nie rozpieszczają.
Dlatego tak wielu Islandczyków to uparci, niezależni twardziele. Jest taka powieść islandzkiego pisarza Halldóra Guðjónssona, laureata nagrody Nobla pt. „Niezależni: Saga islandzkiej doliny” o bardzo nieustępliwym farmerze, który poświęca życie w obronie swoich owiec. Dość to znamienne.
Film jest kręcony długimi, szerokimi ujęciami. Taki miał pan zamysł od początku?
Tak, zależało mi na tym, by sceny kręcić pojedynczymi ujęciami. To potęguje realizm. Podobnie pracuję nad filmami dokumentalnymi. Reaguję na to, co dzieje się na planie, nie trzymam się kurczowo scenariusza.
Islandczycy są przyzwyczajeni do potyczek z przyrodą, z licznymi wulkanami. Nie prowadzimy wojen, nie mamy armii. Jesteśmy pokojowo nastawieni. Walczymy za to z trudnymi warunkami naturalnymi. Ani pogoda, ani przyroda nas nie rozpieszczają.
„Barany. Islandzka opowieść” (fot. Gutek Film)
Film „Barany. Islandzka historia” odniósł duży sukces w Cannes. Wygrał konkurs Un Certain Regard. Niespodzianka?
Duża. Przed Cannes nikt mnie poza Islandią nie znał, nakręciłem wcześniej jeden film pełnometrażowy. Już samo zaproszenie „Baranów” do Cannes było wielkim wyróżnieniem. A nagroda – to spełnienie snów. To, co się wtedy działo, wydawało mi się prawie nierzeczywiste. Teraz jeżdżę z filmem po świecie, spotykam się z widzami. Nagrody na festiwalach to dla mnie ogromna szansa i promocja. Także dla mojej ekipy. Operator Strula Brandth Grovlen dostał w ub.r. Srebrną Żabę na festiwalu Camerimage. Teraz kręci film w USA.
Jakie ma pan plany filmowe?
Chcę zrobić film na Islandii, lesbijski romans, który będzie rozgrywał się na prowincji. Będzie realistyczny, tak jak „Barany”, i opowiedziany w podobnym tonie. Mam zamiar pracować z tą samą ekipą, z którą zrobiłem opowieść o Gummim i Kiddim.
Zdjęcie główne: Grímur Hákonarson z nagrodą w Cannes (fot. arch. PAP/EPA/FRANCK ROBICHON; materiały prasowe)