Dwa jajka w szklance, szalona miłość i czerwone BMW. Wspomnienia syna Krzysztofa Komedy
niedziela,
14 lutego 2016
– Rutyną była jego higiena. Dwa razy dziennie się kąpał. Jak za późno wstałem, to miałem z głowy. Najkrócej spędzał w łazience 30 minut. Śniadanie codziennie jadł takie samo. Dwa jajka w szklance albo jajecznica, bułka paryska opalana nad gazem, żeby była chrupiąca, do tego kawa z mlekiem. Po całym dniu komponowania, latem przy otwartych drzwiach balkonowych, siedział, słuchał muzyki i milczał. Z kieliszkiem wina lub przy herbacie, piwa nigdy nie pił – mówi o swoim ojczymie syn Zofii Komedowej-Trzcińskiej Tomasz Lach.
Jakie jest pana pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
Moje najmocniejsze, najistotniejsze wspomnienie z dzieciństwa jest związane z Krzysztofem. To moja wizyta w 1957 roku na jesieni w małym mieszkaniu Zofii, jeszcze wtedy Tittenbrun w Krakowie na Grzegórzkach. Znałem Krzysztofa już od roku, widziałem go dwa albo trzy razy będąc małym dzieckiem, ale wtedy zaprosili mnie do siebie na tydzień albo dwa. Po tym jak moja matka rozstała się ze swoim pierwszym mężem, czyli moim biologicznym ojcem, o którym mówiła „pan Lach”, wychowywała mnie babcia. Mój ojciec był dżolerem. Tak nazywano w Krakowie faceta, który wszędzie bywa i bryluje, zawsze ma pieniądze i stać go na ekstrawagancje. Wtedy w tym małym mieszkanku na Grzegórzkach poczułem się bardzo dorosły. Zapytałem Zosię i Krzysztofa, gdzie będzie stało moje łóżeczko.
Nigdy nie miał pan pretensji do matki? Wychowywała pana babcia, a ona była daleko w Krakowie, zajmowała się muzykami jazzowymi, widywał pan ją dosyć rzadko ze względu na ich koncerty, wyjazdy.
Wtedy czułem się źle, ale potem, gdy dojrzałem zrozumiałem, że Zosia nie miała zbyt dużego wyboru. Jej pierwszy mąż był taki, a nie inny, że bardzo szybko zaczął żyć swoim życiem, nie wracał na noc, bił ją. Zosia poroniła pierwszą ciążę. Dowiedziałem się tego dopiero sześć lat temu od Dzidki Toeplitzowej. Oficjalna wersja powtarzana w domu była taka, że Zosia zachorowała na raka i musiała tę ciążę usunąć.
Dzidka, gdy mi zdradziła tę rodzinną tajemnicę, odwiedziła wtedy już ciężko chorą Zosię, strasznie się o coś pokłóciły, tak, że Zosia wykrzyczała jej, żeby więcej do niej nie przychodziła. Wyszedłem z Dzidką i wtedy ona opowiedziała mi, że Lach tak ją pobił, że poroniła. Wiadomo było, że z tego małżeństwa nic nie będzie. Gdy miałem trzy miesiące, przedzielała mieszkanie szafą, żeby się do niej nie zbliżał, ale i tak pan Lach przychodził coraz rzadziej. Gdy miałem siedem miesięcy zostałem oddany właśnie pod opiekę babci, która i tak utrzymywała rodzinę, bo była znakomicie zarabiającym stomatologiem. Nie miałem do mamy pretensji, że mnie zostawiła, ale pamiętam jak zniecierpliwiony na nią czekałem. Zosia przyjeżdżała i tłumaczyła mi, że jeszcze chwila, żebym poczekał, że już niebawem zamieszkamy razem we trójkę. To naprawdę nie było nic strasznego.
W ten sposób przygotowywała pana na to, że Komeda będzie pana ojczymem?
Chyba nie. Obydwoje starali się podchodzić do tego naturalnie. Gdy już byliśmy razem, to ja żyłem z lękiem, że mi Krzysia kiedyś zabraknie. Nasza relacja to od razu było kumpelstwo. Jak miałem sześć lat, nauczył mnie pływać. Nie miał czasu na ojcostwo i ustalił z Zosią, że nigdy nie będą mieć swoich dzieci. Jako mój zastępczy ojciec często ze mną rozmawiał, analizował to, co narozrabiałem. Z wykształcenia był lekarzem, a medycyna to również psychologia i z takim psychologicznym podejściem ze mną rozmawiał.
Był bardzo uparty. Nie wyobrażał sobie, że nie będzie tak jak on sobie postanowił
Obserwując go, widział pan jak staje się gwiazdą, ikoną muzyki jazzowej?
Wtedy jeszcze nikt go tak nie odbierał. Wszyscy stawiali dopiero pierwsze kroki. Środowisko jazzowe było mocno splecione z filmowym. Bywali w Krakowie, w Łodzi. Krzysztof pisał swoje pierwsze kompozycje, w czym pomagał mu m.in. Jan Ptaszyn Wróblewski. Ci, którzy z nim grali, tak jak on powoli stawali się profesjonalnymi muzykami, a wcześniej byli lekarzami, architektami.
Jakim był człowiekiem?
Dla mnie, jak wspominałem, kumplem. A poza tym pracoholikiem i introwertykiem. Takim, który podejmuje głównie końcowe decyzje. Najpierw długo, długo nic nie mówi, żeby na końcu powiedzieć „tak” albo „nie”. W dyskusjach nie był zbyt wylewny, wielu rzeczy trzeba było się domyślać, ale gdy uczył mnie pływać, czy jeździć na rowerze, to wtedy mówił bardzo dużo. Jak analizowaliśmy moje złe zachowanie, to nie pouczał, ale też ze mną dyskutował. Był bardzo uparty. Nie wyobrażał sobie, że nie będzie tak, jak on sobie postanowił. Większość czynności związanych z jego funkcjonowaniem zawodowym wykonywała za niego Zosia. To ona miała grafik, notesy, w których skrupulatnie notowała z ponad miesięcznym, a czasem nawet rocznym wyprzedzeniem wszystkie koncerty, nagrania. Nigdy jej się w tej kwestii nie sprzeciwiał.
Miał poczucie humoru?
Ogromne, choć nie sypał z rękawa żartami. Pamiętam jak przywieźli z Zosią z Kopenhagi urządzenie do gotowania jajek zakończone z jednej strony szpikulcem. Krzyś, przed jednym z przyjęć, przykręcił je przy drzwiach. Wszyscy myśleli, że to dzwonek i naciskali, robiąc sobie dziurkę w palcu. Jego takie żarty ogromnie bawiły.
Miał swoje rytuały, gadżety?
Gadżetem był nakręcany ręcznie zegarek Atlantic z czerwoną strzałką. Spóźniony prezent ślubny od Zosi. Nie wolno go było tknąć. Nosił go, jak nie na ręku, to w kieszeni. Poza tym zawsze musiał mieć zatemperowany ołówek i notesik. Potrafił na przyjęciu wyjść na korytarz i sobie coś w nim skrobać. Rutyną była jego higiena. Dwa razy dziennie się kąpał. Jak za późno wstałem, to miałem z głowy. Najkrócej spędzał w łazience 30 minut. Śniadanie codziennie jadł takie samo. Dwa jajka w szklance albo jajecznica, bułka paryska opalana nad gazem żeby była chrupiąca, do tego kawa z mlekiem. Po całym dniu komponowania, latem przy otwartych drzwiach balkonowych, siedział, słuchał muzyki i milczał. Z kieliszkiem wina lub przy herbacie, piwa nigdy nie pił. W ogóle pił bardzo mało alkoholu, bo miał słabą głowę.
Przez dwie albo trzy doby siedzieliśmy cichutko, bo on komponował. Często byłem wtedy wysyłany do Dzidki Toeplitzowej, z walizeczką w ręku, na tzw. przechowanie
A jak pracował?
W tym 40-metrowym mieszkaniu w Krakowie była wnęka w ścianie, a w niej pianino, sprzęt muzyczny, pulpit, płyty, małe biurko przykręcane do ściany, na którym pisał. Była też loggia oraz kuchnia z wnęką, w której z kolei stało moje łóżeczko i biurko. Kuchnia była miejscem, w którym się w tym domu żyło. Gdy Krzysztof pracował, to my z Zosią siedzieliśmy w kuchni. Krzysztof pracował bardzo regularnie. Zaczynał o 10 a kończył o 18. Potem najczęściej gdzieś wychodzili, spotykali się z kimś albo grał koncerty. Gdy komponował albo walczył z tematem, a walczył bardzo często, potrafił setki razy grać te same trzy nutki. Muzyka była obecna w domu na okrągło. Nie mieliśmy telewizora, z podróży do Skandynawii przywiózł radio, ale nie miało anteny, więc nie działało. W kuchni mieliśmy radio tranzystorowe, ale słuchaliśmy go tylko wtedy, gdy Krzysztof nie miał nasiadówki. Wtedy przez dwie albo trzy doby siedzieliśmy cichutko, bo on komponował. Często byłem wtedy wysyłany do Dzidki Toeplitzowej, z walizeczką w ręku, na tzw. przechowanie. Bywało też tak, że Zosia, gdy Krzysztof pracował spała ze mną w moim łóżeczku w kuchni. Nikt mu wtedy nie przeszkadzał. Niby palił wtedy papierosy, ale to palenie wyglądało tak, że na popielniczce znajdowały się wypalone zwitki tytoniu, więc praktycznie ich w ogóle nie palił. Zosia podawała mu posiłki do pokoju – śniadanie, czy obiad, gdy wracała po jakimś czasie zabrać tacę, często jedzenie stało na niej nietknięte, bo o nim zapominał. Wiesio Dymny nazwał go kiedyś chodzącą muzyką. Dużo jest w tym prawdy.
To życie z muzykiem wymagało od Zofii Komedowej chyba sporo cierpliwości?
Ona tej cierpliwości w ogóle nie miała. Była ekstrawertykiem, wybuchowym aż do przesady, także w stosunku do mnie. Była wojownikiem, miała cel i w tym dochodzeniu do niego rzeczywiście była bardzo cierpliwa. Już w latach 50. przedstawiała się, jako menadżer, a wtedy nie było takiego zawodu.
Dochodziło do konfliktów między pana rodzicami?
Tak. Najboleśniejsze to były te, gdy Krzysztof ją zdradzał, bo zdradzał i był to konflikt pojawiający się cyklicznie. Potrafiła mu wybaczyć, bo wtedy, gdy go poznała od razu wiedziała, że to będzie coś więcej niż tylko znajomość. Jednym z takich dużych konfliktów był moment, gdy Krzysztof wrócił ze Skandynawii z bardzo dużą sumą pieniędzy za trzy kolejne filmy. To była równowartość mieszkania, które było do kupienia na tym samym piętrze obok naszego. Mówiło się o tym, rozmawiało z właścicielami. Krzysztof zarobione pieniądze zamiast na ten cel, przeznaczył na sportowe BMW. Musiał w ten sposób poradzić sobie ze swoimi kompleksami, jego introwertyczność bywała bolesna.
Co miało na to wpływ?
Choroba Heinego-Medina, którą przeszedł. Miał jedną nogę trochę krótszą i to było dla niego sporym kompleksem, który starał się zatuszować na wszelkie sposoby. Stąd jego szaleństwa na nartach, ogromne ryzyko, gdy w Chorwacji skoczył do wody z bardzo wysokiej skały. Byłem w tym miejscu i ja bym nie skoczył, bo zostałaby po mnie mokra plama. On w ten sposób udowadniał sam sobie, że może, że nie jest gorszy. Tak samo było z jazdą autem. Był nie najlepszym kierowcą, ciągle miał kolizje, ale jeździł. To czerwone BMW, to był ważny życiowy etap dla niego.
Z jednej strony ryzykant, a z drugiej?
A z drugiej bardzo przezorny. Ciągle mnie o coś upominał, analizował, czy coś jest dobrze zrobione, jego ogromna dbałość o dom. Był perfekcjonistą w temperowaniu ołówków. Tak nauczył mnie układać ubrania, że do dziś to robię i one od tego układania się wręcz prasują. Jego ojciec był bankowcem, więc może stąd wzięła się ta jego dokładność.
Ta miłość Zofii i Krzysztofa była miłością od pierwszego wejrzenia?
Ona była trudna na początku dla Zosi, bo dla niej to była pewna decyzja życiowa. W 1965 roku podjęła decyzję, że zajmie się młodszym od siebie, zaczynającym karierę jazzmanem, który poza graniem i medycyną, którą z czasem porzucił, niczego nie potrafi. To musiała być odważna decyzja, bo musiała zaprzestać swojej dotychczasowej działalności, pożegna się z Kurylewiczami, którymi się zajmowała. Będzie tylko dla niego. Trudnym momentem dla niej był ten, gdy Komeda razem z Polańskim wylądował w Stanach. Pojechali tam w ciemno, ale gdy Komeda zorientował się, że wygrywa, że to Hollywood to małe piwo, natychmiast podjął decyzję, że to jest koniec jego drogi, że tam chce zostać.
Udowadniał sam sobie, że nie jest gorszy. Tak było z jazdą na nartach, czy autem. Był nie najlepszym kierowcą, ciągle miał kolizje, ale jeździł
Podjął tę decyzję bez niej?
Wiedział, że jak po sukcesie w Stanach wróci do Polski, to zapewne nie pozwolą mu ponownie wyjechać, podetną mu skrzydła. Plany były takie, że na wiosnę spotkamy się w Wiedniu i tam podejmiemy decyzję, co dalej. Chciał nas zabrać wtedy ze sobą do Stanów. Nie przewidział tylko jednego, że Zosia się zbuntuje, że powie „nie”.
Te listy z Ameryki pisał głównie do pana?
Tak. Nawet dwa razy zatelefonował, co dziś może się wydać dziwne, ale wtedy nie tak łatwo było o taką rozmowę. W tych listach i rozmowach ze mną był lekko uszczypliwy. Wtedy, gdy on był w Stanach trenowałem wioślarstwo i byłem w liceum plastycznym. Napisał do mnie w sierpniu list, w którym opowiadał mi, że w San Francisco jest college, a na nim wydział architektury wnętrz, malarstwa i sekcja wioślarska. To były takie sugestie w jego wykonaniu. Już rok przed wyjazdem Zosi do Stanów w porozumieniu z nią robiłem prawo jazdy, przykręcała mi śrubę z nauką angielskiego. Były więc jakieś plany naszego wspólnego wyjazdu.
Tymczasem żona mu ucieka, on wcześniej na kilka miesięcy wiąże się z kochanką, co też miało krótkie nogi. Po wyjeździe Zosi, która nie wytrzymała do czasu premiery „Dziecka Rosemary”, zamiast odcinać kupony od sukcesu, zaczął rozrabiać z Nizińskim i Hłaską. Zamknął się na trzy miesiące w domu, który wynajął specjalnie dla Zosi. Razem we trzech śpiewali w nim całymi dniami jakieś rosyjskie dumki. To była oznaka jego kryzysu. Wiedział, że nie ustąpi, zostanie w Stanach, a Zosia? Nie wiedział, czy przyjeździe, czy może wystąpi o rozwód. Ona w tym samym czasie znalazła i zadatkowała mieszkanie na Żoliborzu. Każde robiło swoje, chciało przeciągnąć to drugie na swoją stronę. Pod tym kątem to był trudny i ciężki związek. Być może receptą na sukces było to, że dopóki to wszystko gotowało się w środku, napędzał ich wspólny sukces to było dobrze.
A może ten sukces w Stanach przerósł jego samego?
Możliwe. Kiepsko znosił przyjęcia, na których wszystkie spojrzenia i reflektory skierowane były na niego. Nie lubił i mocnego światła, i większych skupisk ludzi. Mówił kiepsko po angielsku. Zabawne jest to, że wszyscy, którzy go znają, uważają, że cudownie się z nim rozmawiało. Tylko on mało mówił albo w ogóle się nie odzywał. W pracy w Hollywood brakowało mu też tego, co mógł robić w Polsce, czy w Europie. Uwielbiał pracować na planie zdjęciowym, obserwować, co się dzieje, a w Stanach nie było o tym mowy, miał dostęp tylko do gotowego obrazu.
Po wyjeździe Zosi, która nie wytrzymała do czasu premiery „Dziecka Rosemary”, zamiast odcinać kupony od sukcesu, zaczął rozrabiać z Nizińskim i Hłaską
Był skromnym twardzielem, który bywał zazdrosny, ale nie rywalizował?
To prawda. Wstydził się swoich niedociągnięć jak chociażby tego, że kiepsko mu idzie pisanie nut. Korzystał na początku z pomocy Ptaszyna. Swoje kompleksy z powodu dwa centymetry krótszej nogi, odreagowywał w sporcie. Tych, które mógł uprawiać, czyli pływaniu i nartach. Doprowadził je do perfekcyjności.
We wspomnieniach Zofii Komedowej mowa jest o tym, że miewał napady nerwicy?
Miał nocne wizje. Psycholog, do którego Zosia go zaciągnęła na siłę, mówił, że to skutek ogromnego przepracowania, ale i związek z przeżyciami z dzieciństwa. Miał dwa sny, które wciąć mu się powtarzały. Jeden, że jest marynarzem i pływa, wtedy gadał po francusku, choć nie znał tego języka. Drugi o pustyni ze spękanym piaskiem. Gdy wylądował w Meksyku na wycieczce z Hłaską i Nizińskim, zaniemówił, bo zobaczył piasek ze swoich snów. Był też lunatykiem. Wielokrotnie znajdowaliśmy go stojącego twarzą do drzwi wejściowych o 2 w nocy albo śpiącego w toalecie, czy pod oknem. Problem polegał na tym, że nie pamiętał, co się działo i jak tam trafił.
Jakie jego słowa zapadły panu w pamięć?
Całe życie mówił do mnie „stary”. Stary byłem jak miałem pięć lat, nigdy nie mówił do mnie po imieniu. „No stary, wiesz, może byśmy porozmawiali…” tak zaczynał rozmowę ze mną, gdy coś nabroiłem.
Kiedy wypowiedział te słowa, że „ojcem nie jest ten, co spłodził, ale ten, co wychował”?
Właściwie nie powiedział, a napisał je do mojej babci w liście, rok przed jego wyjazdem do Stanów. Zosia wystąpiła wtedy o paszport dla mnie, a moja babcia, gdy się o tym dowiedziała, zapytała, dlaczego paszport będzie miał Tomek Lach, a nie Trzciński. Zrobiła się z tego rodzinna afera, a Komeda napisał wtedy właśnie, że „ojcem jest nie ten, co spłodził, a ten, co wychował”, co miało oznaczać, że nic złego się nie dzieje. Uspokojona babcia, chodziła po rodzinie z tym listem. Krzysztof był moim opiekunem prawnym. To on chodził na wywiadówki, bo Zosię wkurzały moje lufy.
Kiedy zaczęła fascynować pana jego muzyka?
Nie tyle muzyka, co eksperymenty, gdy kładł różne przedmioty na fortepianie np. biżuterię Zosi i wydobywał z niego różne dźwięki. To była kocia muzyka, nasza kotka wtedy uciekała. Dziś po latach uwielbiam interpretacje Komedy w wykonaniu Tomka Stańki. Słucham go, gdy maluję, ale płyty „Astigmatic” nie jestem w stanie wtedy słuchać, bo jest zbyt ekspresyjny dla mnie. Pamiętam stwierdzenie Jurka Skolimowskiego, że gdyby Krzysztof żył to być może zawędrowałby do muzyki pop z elementami jazzu, a może nowoczesnej muzyki filharmonicznej. To komponowanie do filmu, było dla niego stacją przesiadkową.
Był też lunatykiem. Wielokrotnie znajdowaliśmy go stojącego twarzą do drzwi wejściowych o 2 w nocy albo śpiącego w toalecie, czy pod oknem
A kiedy pan poczuł, że to ikona polskiej muzyki jazzowej?
Ikoną była dla mnie moja matka. Gdziekolwiek się nie pojawiliśmy wszyscy ją rozpoznawali. Gdy coś narozrabiałem, wystarczyło powiedzieć, że jestem synem Zosi Komedowej i to wystarczyło. Potrafiła wszystko załatwić w kilka dni, nawet wyjazd za granicę, co w tamtych czasach było trudne. Krzysztof był wzorcem dla mnie. To, czego dokonał, było efektem ciężkiej pracy zdolnego artysty. Zosia była nierozerwalnie wpleciona w życie Krzysztofa. Nie można opowiadać o niej, bez mówienia o Krzysztofie. Czasami ma się takiego ojca, którego by się chciało schować, a Krzysztof był takim ojcem, którego schować się po prostu nie da.
Zostało po nim coś, co może jeszcze ujrzeć światło dziennie? Co do tej pory nie zostało wydane?
Cztery lata temu trafiłem na zeszyt zapisanych prymek z lat 1954-1955 kiedy zaczynał karierę w Melomanach, jako student medycyny. Przekazaliśmy to Michałowi Urbaniakowi do opracowania. Wiem, że jest tym zainteresowany. Być może pojawi się jakaś kompozycja w oparciu o te prymki.
Jest jakiś prezent, który pan od niego dostał i wspomina to do dziś?
Dostawałem od niego Matchboxy, pierwsze kredki, farbki. Skończyło się to niestety tragicznie, bo pomalowałem mu ścianę nad łóżkiem. Pamiętam jak usłyszałem w radiu płytę Beatlesów „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Powiedziałem mu o tym, że jest taka płyta. Pojechałem do Krakowa, a gdy wróciłem za dwa tygodnie przy moim łóżku w kuchni stała paczka zaadresowana do mnie z Londynu. W środku była płyta. Krzysztof zaśmiewał się z mojego zdziwienia, bo to był dla niego niezły żart. Okazało się, że znajomy z Londynu zadzwonił i zapytał, czy czegoś mu nie załatwić i on poprosił właśnie o tę płytę. To był z jego strony przykład na to kumpelstwo. Sygnalizowanie mi, że „ja jestem z tobą, możesz mi dużo powiedzieć, czuwam”. To było ojcostwo bez narzucania się.