Jasiek Mela dla tvp.info: protezą można porządnie skopać komuś tyłek
sobota,
12 marca 2016
– Nie jest tak, że chodzę i kopię ludzi protezą, ale zdarzyło mi się parę razy dzięki niej uniknąć kłopotów. Miałem taką sytuację, że dwóch naćpanych kolesi podbiegło do mnie po koncercie i chciało się bić, ale kiedy się zorientowali, że nie mam ręki i nogi, zaczęli mnie przepraszać. Powiedzieli, że gdybym potrzebował, to w moim imieniu mogą komuś spuścić lanie. Podziękowałem – mówi w rozmowie z tvp.info Janek Mela, podróżnik i szef fundacji „Poza Horyzonty".
Jaka aktywność jest teraz twoim wyzwaniem?
Jeśli pytasz o sportową, to ciężko będzie mi odpowiedzieć. Trudno o regularność w tej dziedzinie, gdy większość czasu wypełnia mi praca związana z fundacją, szkolenia motywacyjne, które prowadzę i z których finansowane są działania mojej fundacji. Dlatego te moje treningi trochę kuleją, ale muszę wyznaczyć sobie kolejny cel. Może kolejny triathlon, żeby się przymusić do regularności, a nie wracać do sportu tylko tak z doskoku.
Tym pytaniem chciałam nawiązać właśnie do połowy Ironmana, którą pokonałeś. Jakie to było wyzwanie?
Największe kondycyjne wyzwanie w moim życiu. Takie wymagające konsekwencji, z którą jak już wspomniałem, jest u mnie ciężko. Miałem świetnego trenera Piotrka Nettera, więc pod jego okiem było dużo łatwiej ustawić sensowny trening. Same zawody też były nie lada wyzwaniem – 2 km pływania, 90 km jazdy na rowerze, półmaraton i limit czasowy osiem godzin. Mierzyłem się sam ze sobą i z tym, żeby się w tym limicie zmieścić. To było mega wyzwanie, nie tylko dla ciała, ale i dla psychiki.
A co było największym wyzwaniem w tym wyzwaniu?
Myślę, że sensowne przygotowanie się. Ja wiem, że czego nogi nie dobiegną, to głowa dociągnie, ale to nie do końca jest mądre myślenie, bo potem można to nieźle odchorować. Przez kilka dni po Ironmanie czułem się jak po dobrej imprezie, nie pijąc i nie imprezując. Samo wyzwanie jest świetną sprawą – atmosfera, która panuje na zawodach, doping obcych ludzi, to coś pięknego. Właśnie to zdecydowanie sprawiło, że udało mi się dokończyć te zawody.
Jak wyglądały przygotowania?
Tak jak u wszystkich innych. Trzeba było pływać, jeździć, biegać. Przygotowanie techniczne było dużo trudniejsze. Miałem na te zawody specjalnie wykonaną protezę do biegania, o innym kształcie, i mocno zmodyfikowany rower. Bardzo ważne było, żebym przez te 90 km się nie uszkodził. Mój protetyk wpadł na śmieszny patent i połączył elementy protezy z wpięciem do buta narciarskiego, żebym mógł dwiema rękami opierać się na kierownicy. W ręce, którą straciłem, mam swój łokieć, więc mogę się opierać. To było teoretycznie niewygodne, ale na dłuższą metę bezpieczniejsze rozwiązanie. Podczas takich zawodów nie chodzi o to, żeby coś na wariata ukończyć, polecieć, dobiec na metę za wszelką cenę, a potem się męczyć z rozwalonymi rzepkami, kostkami, skrzywić sobie kręgosłup. Dbaliśmy o to, aby ten trening zrobił więcej pożytku niż szkody.
Umiesz się śmiać ze swojej niepełnosprawności?
Myślę, że tak. Nauczyłem się tego, choć zajęło mi to bardzo dużo czasu. Gdy spotykam się z ludźmi na szkoleniach motywacyjnych, mówię, że wyjście ze szpitala zajęło mi trzy miesiące, przygotowanie do wyprawy na Biegun Północny 1,5 roku, ale takie prawdziwe polubienie siebie, zaakceptowanie tego, co się stało, jak wygląda moje ciało - około 10 lat. To była najtrudniejsza wyprawa, przygoda. Dzisiaj zdecydowanie mam do siebie dystans, nie wstydzę się siebie, potrafię z tego żartować. Nie chcę być źle zrozumiany, bo nie chodzi o to, żeby się wyśmiewać z niepełnosprawności, ale każdy ma jakieś swoje wady, zalety, do których łatwiej złapać dystans, podchodząc do nich z poczuciem humoru. Tak naprawdę to wszystko siedzi w naszej głowie. Przez całe lata widziałem, że ktoś zerka na to, że mam spięty rękaw, myślałem, że myśli o mnie same złe rzeczy. Teraz już wiem, że to ja sam często wpadałem w pułapkę negatywnych myśli o samym sobie.
Akceptacja to jedno, ale wiele osób chorych, niepełnosprawnych mówi, że nigdy nie da się do końca tak naprawdę z tym pogodzić. Też tak uważasz?
Wiesz co, każdą zdrową osobę można zapytać, czy jest tak naprawdę pogodzona ze sobą, czy lubi siebie. Każdemu coś przeszkadza – rude włosy, krzywy nos, to, że jest zbyt gruby. Nie mając ręki, można nosić długie bluzy i udawać, że jest w porządku, stawać bokiem do zdjęcia. Można też przefarbować włosy, założyć szpilki, żeby być wyższym, ale to jest zasłanianie czegoś. Dużo lepiej jest się z tym godzić na tyle, na ile jest to w nas możliwe. Prawda jest taka, że to, co mi samemu we mnie przeszkadza, w ogóle nie ma nic wspólnego z moją niepełnosprawnością.
A co ci w tobie przeszkadza?
Wkurza mnie często brak motywacji, żeby dopiąć swego. Ostatnio znalazłem swój stary notes z planami na przyszłość z 2009 roku. Udało mi się zrealizować może jedną dziesiątą tego, co tam było zapisane. Miewam całkiem fajne pomysły, ale nie mam energii i konsekwencji, by je realizować. Szybko się nudzę, jestem niecierpliwy, trochę impulsywny. Bardzo dużo bym w sobie poprawił.
To ciekawe, że o braku motywacji mówi człowiek, który wybrał się na dwa bieguny, założył fundację i pokonał połówkę Ironmana…
Często życie bywa przewrotne (śmiech). Prowadzę szkolenia motywacyjne, ale sam często tej motywacji potrzebuję. Łatwo być nauczycielem dla kogoś innego, ale trudniej jest, gdy życie stawia przed tobą ten sam problem. Niby wiesz, jak to zrobić, ale nie wiesz jak. Myślę, że w życiu najważniejsze jest to, żeby mieć pokorę i nie popadać w poczucie, że zrobiłem to i to, i jestem kapitalny. Trochę świat nas próbuje w coś takiego wpychać, zwłaszcza świat medialny. Ludzie cię wielbią, podziwiają. Łatwo jest wpaść w poczucie, że jesteś mistrzem świata. To prowadzi do pychy i zaraz się zawala to, co tak naprawdę powinno się robić.
Miałeś takie momenty, w których zapomniałeś o tej pokorze?
Myślę, że tak. Nie było ich jakoś dużo, ale cieszę się z tego, że znajomi, bliskie mi osoby są ze mną na tyle szczere i uczciwe, że potrafią mi powiedzieć: „Jasiek, przeginasz pałę, przystopuj trochę, bo robi się z ciebie niepokorny dupek”. To dla mnie cenna informacja. Prawda jest taka, że przesiąka się tym środowiskiem, którym jest się otoczonym. Często bywa tak, że nie jesteś w stanie w grupie pesymistów być taranem, mówić, że życie jest piękne. W świecie królewskim też jest się traktowanym jak królewicz i łatwo jest się tym zachłysnąć.
Uważam, że pieniądze to narzędzie potrzebne do życia, ale robią dużo złego, skłócają ludzi. Ja się boję pieniędzy, tego, że gdybym wygrał w totka, czy dostał w spadku walizkę dolarów, to by mi się przewróciło w głowie. Po to podróżuję, jeżdżę w biedne miejsca, żeby uzmysłowić sobie, jak dużo mam. Mogę dziękować Bogu, że mam swoje łóżko, garderobę z ciuchami, z której mogę wybierać, w co chcę się ubrać, ciepłą wodę, jedzenie. Jak widzisz, że są miejsca, gdzie tego nie ma, zaczynasz wszystko to traktować jak dar.
Chcesz powiedzieć, że był moment, gdy królewicz Jan Mela szastał pieniędzmi?
Nie, bo nigdy ich nie miałem na tyle dużo, żeby nimi szastać. Cieszę się też, że nie miałem takiej okazji. Świat medialny przewraca trochę w głowie. Nie dałem sobie zbytnio w niej przewrócić, choć były momenty, kiedy znajomi mówili mi, że się trochę zmieniłem i to niekoniecznie na lepsze. To był dla mnie impuls, żeby zmienić środowisko.
Jak to jest przestać być Jasiem, który wybrał się na biegun z Markiem Kamińskim, a zacząć być Jankiem, Janem, dojrzałym facetem?
Nie wiem, jak to jest, bo nigdy nie czułem się ani do końca cudowny, ani do końca dojrzały. Bo uważam, że takie wewnętrzne dziecko powinno się w sobie zostawiać, cieszyć się z prostych rzeczy. Ale wiek, większa ilość obowiązków sprawiają, że tej odpowiedzialności trzeba wziąć na barki więcej. Mam dziwną rolę społeczną, bo jak jeżdżę na spotkania, to ludzie, choć te bieguny były dawno temu, chcą zobaczyć takiego nastolatka z oszronioną buzią. A tu przychodzi nie ten mały Jasio, tylko koleś z brodą. I to jest dla ludzi mimo wszystko zaskakujące. Na spotkaniach motywacyjnych opowiadam szczerze o sobie, staram się odchodzić od wizerunku chłopczyka z biegunów, ale też nie zapominać, że to one były przyczynkiem do powstania fundacji, spotkań z ludźmi.
Czujesz się więc dojrzałym facetem?
Pewnie bywa z tym różnie. Chyba to nie ja jestem osobą, która powinna o tym opowiadać. Trzeba o to zapytać moją dziewczynę, ludzi z pracy. Jedno jest pewne, konkursu na najbardziej odpowiedzialnego człowieka na pewno bym nie wygrał, bo mam w sobie dużo niekonsekwencji. Czy czuję się Janem? Na pewno nie.
Po co pojechałeś na Syberię?
Z wielu powodów. Trochę po to, żeby zobaczyć niesamowite, arktyczne miejsca, bo takie mnie fascynują. Przede wszystkim jednak, żeby przeżyć fajną przygodę z tatą, z którym kiedyś łączyły mnie trudne relacje. Udało się je przekuć w coś sensownego, w relację, w której oprócz miłości ojca do syna i na odwrót jest też przyjaźń. W gruncie rzeczy jestem do niego bardzo podobny. Postanowiliśmy pojechać we dwóch, wyjść poza ten kontekst rodzinny, żeby przeżyć fajną przygodę, zobaczyć miejsce, gdzie była zesłana moja babcia. To jest coś, o czym warto pamiętać. Ten wspólny miesiąc był dla nas bardzo ważny, ale i fajny.
Chcesz powiedzieć, że trzeba było pokonać tysiące kilometrów, żeby pogodzić się z ojcem?
Nie, to nie tak. To takie medialne nagłówki na wyrost. „Było źle, to pojechali, pogodzili się i jest happy end”. My się z moim tatą nie znosiliśmy, szczerze go nienawidziłem. Nie boję się tego mówić, bo tak było. Udało się nam przebyć tę najtrudniejszą drogę, nauczyć się wspólnego języka, poznać nasze słabości i wiele dobrych rzeczy. Pogodziliśmy się dawno temu, a Syberia nie była takim miejscem do zawierania sztamy. Musiałoby mnie totalnie porąbać, żebym stwierdził, że nienawidzimy się, pojedziemy, wrócimy jako kumple albo wróci jeden z nas, bo się po drodze pozabijamy. To byłby absurd. Pojechaliśmy jako pogodzeni ze sobą, w miarę dojrzali kolesie.
Co polubiłeś w swoim ojcu?
Dużą odpowiedzialność, męstwo, którego mu zazdroszczę. Mój ojciec to taka złota rączka, która potrafi o wszystko zadbać, naprawić, wyprostować. Myśmy w życiu nie widzieli w domu montera, hydraulika, czy innego specjalisty. Staram się, żeby choć trochę tych jego umiejętności mi skapnęło. Rodzice mnie nauczyli, że z każdego dołka można wyjść, z każdym problemem jakoś sobie poradzić.
Czy ta nienawiść do ojca to była w jakimś sensie niewypowiedziana złość na to, co się stało? Na śmierć twojego brata Piotrka, na twój wypadek?
Nie chcę dorabiać ideologii, że to była niewypowiedziana złość. Mamy z tatą podobne charaktery, co nie zawsze jest dobre, bo się zazębiają. Jestem awanturnikiem, więc go czasem trochę prowokowałem, bo go nie rozumiałem. Takie jest moje irracjonalne podejście, że potrzebuję rozumieć, żeby coś wyznawać. Niezwykłą rzeczą jest to, że zawsze o wszystkim ze sobą rozmawialiśmy. Tego mnie nauczyli rodzice. U nas w domu nie unikało się trudnych tematów. Była przestrzeń, aby rozmawiać o śmierci Piotrusia, o moim wypadku. Dużo łatwiej mi było przejść dzięki temu przez tę traumę, poukładać sobie wszystko w głowie, zamiast udawać, że nic się nie stało.
Kto był bardziej opiekuńczy: tata czy mama?
Żadne z nich, bo gdyby tacy byli, to nie byłoby mnie, nic bym w życiu nie osiągnął. Takie trudne, twarde podejście pomaga człowiekowi wyjść na prostą. Z mamą było mi łatwiej usiąść, pogadać, ale tata mnie rehabilitował, bo w Malborku nie było żadnego sensownego oddziału rehabilitacji. To zasługa taty, że się nauczyłem chodzić, najpierw o kuli, potem z protezą kiepskiej jakości.
Tata był takim zadaniowcem?
Momentami postrzegałem go jako gestapo. To mnie wkurzało, ale też te momenty musztry wojskowej były bardzo ważne. Jestem leniwy, rehabilitacja była trudna i bolesna. Gdybym miał sam ją robić, skończyłoby się na siedzeniu przed telewizorem. Konsekwencja to był klucz do sukcesu.
Kto, jak nie rodzice?
Gdyby rodzice nie cisnęli, kto by chodził do szkoły, czytał książki? To, żeby nam się chciało, żeby ogarniać rzeczywistość, to w dużej mierze rola ojca.
Czy na przestrzeni 13 lat, od kiedy straciłeś rękę i nogę, widzisz zmianę podejścia do niepełnosprawnych?
Widzę sporo zmian w architekturze, podejściu do ludzi niepełnosprawnych, w przekazach medialnych. Nadal jesteśmy mocno zacofani w porównaniu do innych krajów, ale nie jest już aż tak źle. Zmienia się też przekaz medialny. Mniej jest wizerunku niepełnosprawnych, którzy siedzą, grają w warcaby, są biedni, smutni i nieszczęśliwi. Osoby niepełnosprawne mają większą możliwość wyjścia do świata, ale dużo też zależy od tego, jak siebie postrzegasz. Ja nie traktuję siebie jako osoby niepełnosprawnej. Jak poznaję kogoś nowego, nie mówię do niego: „Cześć, jestem Jasiek, jestem niepełnosprawny”. Czy ktoś, kto ma dwie ręce i nogi, przedstawiając się mówi, że jest gruby albo że nie skończył szkoły? Nie. Niepełnosprawność to element utrudniający, ale nie uniemożliwia życia zawodowego, społecznego. Uważam, że lepiej się dostosować, niż ustawiać świat pod siebie.
A jak jest z podawaniem ręki? Ludzie nie boją się tego gestu w stosunku do ciebie?
Mnie jest wszystko jedno, kto mi którą rękę poda. Nie zrozum mnie źle, bo to nie jest jakieś wielkie hurra, mega super, że jej nie mam, ale nie robi mi to różnicy. Z moich obserwacji wynika natomiast, że na Dalekim Wschodzie jest większa otwartość, brak hamulców, dziwnego postrzegania niepełnosprawności. To my - przez ten zachodni wizerunek człowieka bez wad - mamy bariery. W Azji, po której podróżowałem, nie ma takich problemów. Jeden Wietnamczyk, gdy powiedziałem mu, że nie podam mu prawej ręki, bo mam tylko całą sprawną lewą, odpowiedział, że mam pół prawej ręki, więc mogę mu ją podać. W sumie miał rację.
Można powiedzieć, że twoja edukacja przegrała z fundacją?
Tak. Studia przegrały z fundacją. Pojawiały się w niefortunnych momentach mojego życia. Trzy razy podejmowałem próbę, ale ani razu nie udało się tej próby zakończyć z sukcesem. Każdy ma swoją życiową drogę. Nie chcę mówić, że studia są głupie, że nie ma potrzeby ich kończenia, ale ja nie odnajduję się w tym systemie.
Masz to po mamie?
Mama też długo studiowała i dopiero po 15 latach udało jej się zakończyć edukację, ale skończyła (śmiech).
To może twoim czasem na studia będzie emerytura?
Może (śmiech). Na razie miałem okazję wykładać na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, ale i na uczelni, z której mnie wywalili. Priorytety chwilowo są zupełnie inne.
To skoro mówisz o priorytetach, to jakie są priorytety fundacji?
Stawianie ludzi po amputacjach na nogi dosłownie i w przenośni. Zbieramy pieniądze na protezy , staramy się uczyć ludzi samodzielności, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Tego, że to nie ilość kończyn decyduje o nas, naszej sile, tylko to, co mamy w głowie. Trzeba brać życie we własne ręce. Proteza jest tylko narzędziem, ona jest bardzo ważna, ale jeśli nie pokonasz bariery w swojej głowie, to niewiele się zmieni. Bywa tak, że finansujemy komuś protezę, a potem mimo, że miało być super, okazuje się, że nie jest. Wypadek czy ciężka choroba są tak wielką to traumą, że zmieniają cię na całe życie. Kawałkiem włókna węglowego za kilkadziesiąt tysięcy można sobie tylko tę bliznę przykryć, ale to to nie jest i nie będzie prawdziwa ręka ani noga. Staramy się więc tymi ludźmi opiekować. Pokazywać, jak walczyć o swoje życie, wyrzucić kalectwo z głowy, uczyć się akceptacji.
Jakie słowa taty wziąłeś sobie głęboko do serca?
To jest właśnie to, o co zahaczamy. Właśnie ten podział na niepełnosprawność i kalectwo. Nauczyłem się od taty, że ta pierwsza to stan fizyczny, a tę drugą ma się w głowie, jest stanem umysłu. Trzeba je stamtąd wyrzucić.
Potrafisz żartować ze swojej niepełnosprawności, a czy można w pewnym sensie przekuć ją na plus?
Może to zabrzmi lekko kontrowersyjnie, ale czy podrywałeś kiedyś dziewczynę na swoją niepełnosprawność?
Chcesz zapytać, czy podrywałem na protezę, zdejmowałem nogę i łapałem dziewczynę tak jak parasolem? (śmiech). Tak nie było, ale zdarzyło się, choć to nie był podryw, że spotkałem w tramwaju dziewczynę, która jechała bez biletu. Ja jako osoba niepełnosprawna mogę jeździć za darmo i osoba, która jest moim opiekunem również. No więc powiedziałem konduktorowi, że ona jest ze mną i w ten sposób uniknęła mandatu. Odnalazła mnie potem przez fundację i poszliśmy na piwo. Nigdy bym jednak nie próbował podrywać, czy chcieć zdobyć czyjąś sympatię przez litość, bo to coś, z czym staram się walczyć. A plusy? Czasem w pociągu jak jest ciasno można sobie taką protezę zdjąć, odłożyć na półkę i jest więcej miejsca. Można też porządnie skopać komuś tyłek, bo jest twarda i metalowa.
Miałeś okazję?
Miałem, ale nie za często mi się to na szczęście zdarza. Nie jest też tak, że chodzę i kopię ludzi protezą, ale zdarzyło mi się parę razy uniknąć kłopotów. Miałem taką sytuację, że dwóch naćpanych kolesi podbiegło do mnie po koncercie i chciało się bić, ale kiedy się zorientowali, że nie mam ręki i nogi, zaczęli mnie przepraszać. Powiedzieli, że gdybym potrzebował, to w moim imieniu mogą komuś spuścić lanie. Podziękowałem.
Wracając do tej dojrzałości. Myślisz o roli męża, o ojca?
Chciałbym zostać i mężem stanu, i mężem kobiety. To są strasznie ważne, o ile nie najważniejsze role. Mam takie momenty – kiedy przyjeżdżam do domu i widzę synka mojej siostry, to nie chce mi się wyjeżdżać, bardzo jej zazdroszczę tego rodzinnego życia. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę się również mógł tym pochwalić.
O czym mówisz na szkoleniach, które prowadzisz?
W każdym środowisku ludzie potrzebują żywych, sensownych wartości, a są faszerowani złudnymi teoriami. Staram się uczyć ludzi mówienia o swoich słabościach, wadach, o tym, że można sobie z nimi poradzić. Gdy na spotkaniach mówię o słabościach, o wierze w Boga, wiele osób jest zdziwionych, podchodzi do mnie po szkoleniu i mówi, że nie wiedzieli, że można o tym mówić. Każdy ma w sobie pewną duchowość, która jest uśpiona. Ja wiem, że o takich rzeczach warto mówić.
Zawsze byłeś pogodzony z Bogiem?
Ja przez całe swoje życie kłóciłem się ze wszystkimi. Z tatą, mamą, dziewczyną, z Bogiem. Z tym ostatnim najbardziej. Nie potrafiłem zaakceptować tego, co się stało. Słyszałem, że nawet najtrudniejsze doświadczenia to dar. Nie rozumiałem, jakim darem może być strata ręki, nogi, czy brata. Wiele osób mówi mi, że w naszej historii i historii naszej rodziny odnajduje siebie, swoje doświadczenia. Dziś to już rozumiem, że te doświadczenia życiowe potrafią być narzędziem do pracy.
Zastanawiasz się czasem jak Piotrek wyglądałby dziś?
Tak, zastanawiam się, ale przestałem się zastanawiać, jak byłoby, gdyby żył. Bo być może gdyby nie było pożaru, mielibyśmy dużo pieniędzy, stali się bufonami. Nie nauczylibyśmy się rozmawiać o trudnych sprawach, nie miałbym relacji z tatą, wyprowadziłbym się z domu i bywał tylko na święta. Nie wiem też, jaki byłby Piotruś, dziś już Piotrek. Gdy się coś traci, to się to idealizuje. A gdyby te idealne wizje się nie spełniły, to co? Wierzę, że wszystko wydarzyło się i wydarza się po coś.
Czego ci życzyć?
Połamania protezy (śmiech). A tak na serio, to konsekwencji.