Iga Cembrzyńska: Nigdy się nie pożegnałam i nie pożegnam
niedziela,
1 maja 2016
– Nigdy nie myślałam, że muszę dać się zauważyć. Uważałam, że jak się coś robi i jest się w tym dobrym, to i tak pójdzie się do przodu – mówi Iga Cembrzyńska. Niewidziana od lat aktorka powraca książką „Mój intymny świat”, w której zdradza szczegóły ze swojego barwnego życia. Zapewnia, że to nie jest jej pożegnanie z widzami.
Nazywana jest kobietą obdarzoną tysiącem twarzy, wieloma talentami, a przede wszystkim niepowtarzalnym głosem. Sam Adam Hanuszkiewicz powtarzał, że „będą z niej ludzie”, z kolei Wojciech Has podarował jej swoją kurtkę i prorokował: „będziesz kiedyś wielka”. Jedno i drugie się spełniło.
Widzowie pokochali ją za role w kultowych filmach: „Stawce większej niż życie”, „Hydrozagadce”, „Wrzecionie czasu” czy „Krzyku”, dzięki którym wyrosła na jedną z największych polskich aktorek. Na scenie muzycznej wylansowała takie przeboje jak: „W siną dal”, „Mówiłam żartem”, „Peruwianka” czy piosenkę „Intymny świat”, którą w Opolu podbiła serca milionów. Od Moskwy aż po paryską Olimpię pisano, że „Iga to szlagier. Nowoczesność, świeżość, młodość i gracja”. Nam opowiedziała o dwóch wielkich i trudnych miłościach: do sztuki i do mężczyzny.
Co było pierwszą miłością: piosenka, muzyka czy aktorstwo, teatr?
– Na pewno muzyka, może dlatego, że rodzice grali na fortepianie, szczególnie ojciec. To on spowodował, że zajmowałam się dziedzinami, wtedy właściwie niedostępnymi dla młodych osób. Sam bardzo dobrze grał na fortepianie, chociaż był samoukiem.
Matka z kolei wzbudziła w pani miłość do aktorstwa.
– Zabierała mnie do Teatru Polskiego w Radomiu, chowając mnie pod długą spódnicą, bo dzieci do teatru nie wpuszczano.
Wtedy zachwyciła się pani teatrem?
– Tak, bo to było coś innego niż rzeczywistość. Zachwyciłam się, dlatego że dla dziecka to było o wiele ciekawsze niż realne życie.
Ale o tym, żeby być aktorką jeszcze wtedy pani nie myślała?
– Skąd! Nawet nie wiedziałam jeszcze, kto to jest ta aktorka. To znaczy wiedziałam tylko, że to ktoś wielki, bo mama mówiła: „Maryniu, tu gra wielka aktorka”.
Ojciec spowodował, że zajmowałam się dziedzinami wtedy niedostępnymi dla młodych
– Mylono mnie z Kwiatkowską, Janowską, a nawet z Beatą Tyszkiewicz – wspomina aktorka.
zobacz więcej
Kim więc chciała pani zostać, jako dziecko, nastolatka?
– Pianistką chciałam być zawsze. Zresztą grałam i gram do tej pory, nawet mam u siebie stare pianino. W szkole teatralnej po zajęciach siadałam do pianina i bębniłam na klawiszach boogie woogie, jazz, albo kawałki usłyszane w radiu, a także coś, co tworzyłam na gorąco.
Zamiłowanie do muzyki, zachwyt teatrem, ale nie udałoby się bez talentu. Kto go pierwszy zauważył?
– To bardzo miłe, co pan mówi, ale nigdy tak nie myślałam, że muszę dać się zauważyć. Uważałam, że jak się coś robi i jest się w tym dobrym, to i tak pójdzie się do przodu.
Po zajęciach siadałam do pianina i bębniłam na klawiszach
Od urodzenia nieśmiała, ale stanęła pani na scenie i od razu została zauważona. Jak to się udało?
– To wszystko przez prof. Aleksandra Bardiniego. Był uroczym, cudownym człowiekiem. Stworzył, można powiedzieć, całe pokolenie artystów, znanych później w Polsce, Europie i na całym świecie. W końcu to my, młodzi tworzyliśmy tę szkołę teatralną.
Wtedy przyjęła pani inne imię. Dlaczego Iga, a nie Maria Elżbieta?
– Wspomniany Bardini któregoś dnia przyszedł do nas, popatrzył i powiedział: „ponazywajcie się jakoś, bo mi się mylicie”. Zaczęłam myśleć, a tego imienia jeszcze wtedy nie znałam. Było takie obce, niekatolickie, nie było mi bliskie. Byłam przecież katoliczką, córką Wacka i Irenki.
To czemu Iga?
– Tak wyszło i zostało. Podobało mi się, bo miało dobre brzmienie, a ponieważ mieszkałam w akademiku, więc mogłam sobie troszkę zaszaleć.
Został aktorem komediowym przez Wiesława Gołasa, który rozśmieszał go na scenie, a do roli Marysi w filmie „Poszukiwany, poszukiwana” przekonał go upór Stanisława Barei. Wojciech Pokora zmarł 4 lutego 2018 r.
zobacz więcej
To nie był wyłącznie szczęśliwy czas. Dlaczego?
– Bywało różnie, a w szkole aktorskiej zdarzały się też prawdziwe dramaty. Któregoś dnia dowiedziałam się, że moja najlepsza przyjaciółka – Zofia Marcinkowska popełniła samobójstwo razem ze swoim narzeczonym, wybitnym aktorem – Zbigniewem Wójcikiem. Strasznie przeżyłam jej śmierć i nie mogłam dojść do siebie przez rok. Cierpiałam, bo była mi bardzo bliska.
Pani pierwsze małżeństwo też nie należało do udanych.
– Byłam żoną Andrzeja Kasi, wybitnego filozofa, profesora i bardzo ciekawego człowieka, który nie umiał śpiewać. Niestety, nie bardzo rozumiał, co robiłam na scenie. Po wielu latach nasze drogi rozeszły się.
Równolegle występował w filmie, teatrze, serialach i kabarecie. Wiesław Gołas od początku był aktorem wszechstronnym. Teraz, wraz ze swoją córką, napisał książkę „Gołas”.
zobacz więcej
I wtedy dostała pani piosenkę „Intymny świat”, która musiała dodać skrzydeł. To był przełom?
– Człowiekiem, który opiekował się Opolem, a właściwie je stworzył, był Krzysztof Komeda, przyjaciel mojego obecnego męża – Andrzeja Kondratiuka. Tam śpiewałam „Intymny świat”.
Zatem startowała pani razem z festiwalem w Opolu?
– Tak było. „Mówiłam żartem” też pierwszy raz tam zaśpiewałam.
Potem przyszły kolejne propozycje?
– Nie, raczej różne nieszczęścia, np. skradziono mi wszystkie kostiumy. Nie wiedziałam, że jadę na koncert z pustą walizką i na gwałt będę musiała sobie szyć nowe kreacje. Bardzo możliwe, że wystąpiłabym nawet bez wizytowego stroju. Taka już jestem i wcale tego nie żałuję.
Mimo wszystko ruszyła pani na podbój świata. Koncerty w Stanach Zjednoczonych, Związku Radzieckim...
– Tylko dlatego, że byłam młoda i ładna, niestety, teraz mogę o tym powiedzieć.
Ale i utalentowana.
– Byłam dosyć skromną istotą, ale bez talentu daleko się nie zajedzie. Jak jesteśmy młodzi i jeszcze są mężczyźni przy nas blisko, którzy chwalą i mówią: „aaa, świetnie, bardzo dobrze”, to dodaje nam takich pióreczek.
Miała pani takich mężczyzn wokół siebie?
– Bardzo wielu, nie tylko adoratorów, po prostu moich kolegów.
Była też zazdrość koleżanek?
– Zawsze była.
Jak jesteśmy młodzi i są mężczyźni blisko, to dodaje nam pióreczek
Pani się przed tym wzbrania, ale prasa niemiecka nazwała panią gwiazdą wielkiego formatu.
– Tak napisali? To świetnie i bardzo fajnie.
Ale to przecież wielki zaszczyt i nagroda, jak ktoś docenia pracę.
– Nie chciałabym mówić za dużo o sobie. Już by mi się chciało powiedzieć, że to nieprawda, ale tak było. Krótko mówiąc, to był zaszczyt. Dobrze się stało, że ta prasa niemiecka tak pisała, bo nareszcie ktoś to uszanował.
Oprócz sceny muzycznej wkroczyła pani też na deski teatralne. To był inny świat?
– Teatr był moją miłością, to brzmi głupio i pretensjonalnie, ale był. Każdy teatr, a szczególnie Ateneum. Aktorzy uwielbiali to miejsce, dlatego tak bardzo przeżyliśmy tragiczną śmierć naszego dyrektora Janusza Warmińskiego.
Pamiętny Franek Dolas z „Jak rozpętałem drugą wojnę światową” w styczniu skończył 80 lat.
zobacz więcej
Marian Kociniak, to był ktoś bliski?
– Bardzo, bo przecież graliśmy razem w „Apetycie na czereśnie”, ale nie tylko. Był zupełnie inny niż ja. Słuchałam go, bo uważałam że wie więcej ode mnie na temat grania w teatrze. Bardzo go ceniłam i lubiłam.
Ważnym momentem w pani karierze był film „Hydrozagadka”. Jak pani wspomina pracę na planie?
– Fantastycznie, bo uwielbiam się bawić. „Hydrozagadka” była hitem i trudną sztuką. Tam każdy ruch był ważny, zrobienie zeza większego czy mniejszego, czy potarganie sobie włosów. Takie rzeczy stanowiły o sukcesie filmu. Jestem bardzo wdzięczna Andrzejowi Kondratiukowi, że wymyślił sobie mnie do tej roli, bo bez tego filmu byłabym nudną osobą.
„Hydrozagadka” była hitem i trudną sztuką. Tam każdy ruch był ważny
Jeszcze większym wyzwaniem aktorskim był „Krzyk”. Widzowie prawie pani nie rozpoznali.
– Ja im się nie dziwę, bo zagrałam taką straszną lampucerę. Nie wiem, kto inny by się na to zgodził, ale mnie to bawiło. To był film Barbary Sass, która już niestety nie żyje. Ja nie wiem, jak to się stało. Jeszcze dzień przed jej śmiercią rozmawiałyśmy, że musimy się spotkać, ponieważ ma dla mnie scenariusz.
Film wymagał wielkich przygotowań, choćby potajemnych wizyt na warszawskiej Pradze.
– Tak, ale ja zawsze mam pomysł na rolę i bez pomysłu nigdy nie gram. Tak mnie nauczył los i Andrzej Kondratiuk, który jest moim mężem i nauczycielem.
Teatr, film, piosenka sprawiło, że była pani rozpoznawalna. Jak pani reagowała na dowody wdzięczności?
– Jak można nie reagować, skoro wszyscy cię poznają i mówią: „ojej, to pani Iga”. Nie mogłam się od tego opędzić, ale bez tego nie byłoby twórczości.
Czyli to bardziej pomagało czy przeszkadzało?
– Mnie pomagało zawsze. Ja nie lubię być święta, wspaniała, kochajcie mnie. Każdy kocha życie, ale niektórym... odbija.
Ta popularność, te wszystkie role jakoś panią nie zmieniły?
– Zmieniało mnie przebywanie z Andrzejem, on mnie uczył nowego kina. Gdyby nie on nie miałabym zielonego pojęcia o filmie, a dzięki niemu film stał się kolejnym etapem mojego życia.
Staliście się nierozłączni. Wspólna praca pomagała w codziennym życiu?
– Praca pomaga, a nie utrudnia. Nie ma innej możliwości, chyba że ktoś bardzo swojej pracy nie lubi.
Gdyby nie Andrzej nie miałabym zielonego pojęcia o filmie
Zdarzały się na waszej drodze problemy, choroby...
– To wszystko ludzkie. Uciekamy przed tym, co złe, a to przecież powoduje, że człowiek zaczyna być bardziej myślący, bardziej się wzrusza i płacze, kiedy nie godzi się na zły los.
Przyznaje pani, że umie się cieszyć z małych rzeczy. A co panią śmieszy?
– Śmieszą mnie ludzie nadęci, udawacze, przekonani tylko o własnej wielkości.
A żałuje pani czegoś w swoim życiu?
– Tak, np. tego, że nauczyłam się brzydkich słów. To było w modzie i wszyscy tak robili.
W pewnym momencie poświęciła pani swoją karierę dla najbliższych. To był trudny wybór?
– Wybory są zawsze trudne, o czym wiemy wszyscy.
Ale nie żałuje pani tego, że 10 lat temu pożegnała się z publicznością?
– Ja się nigdy nie pożegnałam i nie pożegnam. Tylko muszę mieć pauzy, przestoje, czas do namysłu żeby stworzyć coś wartościowego.