Policja zawsze była idealnym „chłopcem do bicia”
sobota,
10 września 2016
– Od początku wiedzieliśmy, że pierwszy musi być Marek Sienicki. To od jego śmierci zaczęła się tak naprawdę fala przemocy wobec policjantów. Wcześniej nikt nigdy policjanta nie zaatakował. Nie w taki sposób – mówi Joanna Pasztelańska. A Rafał Pasztelański dodaje, że nie ma wątpliwości, że na Marku wykonano z zimną krwią egzekucję. To jedna z dziewięciu opowieści, które znalazły się w ich książce „Policjanci. Za cenę życia”.
Skąd wziął się pomysł na tę książkę?
Joanna: Pomysłodawcą jest Krzysztof Chaba, nasz redaktor ze Znaku. To on zaproponował, żeby w czasach złych glin, gangsterów i wytykania „psów” palcami, pokazać policjantów od ludzkiej strony. Jako profesjonalistów, ale też kumpli, ojców, mężów i braci. To były trudne wybory, bo policjantów na służbie zginęło wielu, a książka niestety miała swoje ograniczenia, jeśli chodzi o ilość stron. Przy okazji zbierania materiałów okazało się jednak, że prawie każda z historii łączy się z inną w całość pod hasłem: zły system. Niemalże w każdym przypadku policjant zapłacił życiem za brak odpowiednich procedur, szkoleń, zdezelowaną broń lub radiowóz na łysych letnich oponach. Konspekt książki tworzyliśmy podczas… podróży poślubnej. Wybieraliśmy bohaterów, zbieraliśmy źródła, dokumentację.
Rafał: Kiedy usłyszałem, że Krzysztof chciałby książki o zwykłych ludziach w mundurach, pomyślałem sobie, że wreszcie będę mógł się jakoś odwdzięczyć policjantom, za to, czego nauczyli mnie przez 20 lat zajmowania się tematyką kryminalną. Tym bardziej, że od kilku lat przymierzałem się do podobnego tematu. Nie ma co ukrywać, że bałem się – i nadal się boję – przyjęcia książki. To nie jest opowieść o „prawdziwych czy złych psach”, którzy balansując na krawędzi prawa, stoją na straży ładu i porządku, walcząc na równi z bandytami, jak i przełożonymi. Chcieliśmy pokazać normalnych gliniarzy. Zwykłych ludzi, których podły los przypadkiem rzucił na pastwę śmierci. I to, jak po ich śmierci swoją własną walkę musiały stoczyć rodziny policjantów: rodzice, małżonkowie, partnerzy, dzieci.
Jakie jest wasze pierwsze skojarzenie ze słowem „policja”?
R.: Coś się dzieje. Ale to skrzywienie z pracy w dziale kryminalnym. A tak poważnie, to słowo policja kojarzy mi się z pasjonatami. Hobbystami, którzy za psie pieniądze, raczej bez widoków na poważniejsze premie i bez takiego zadęcia, w koszmarnych warunkach starają się robić coś dobrego. Dobra, to też skrzywienie w związku z blisko dwiema dekadami obcowania z policjantami.
Opowiedzcie mi o pierwszej historii, od której wszystko się zaczęło.
J.: Od początku wiedzieliśmy, że pierwszy musi być Marek Sienicki. To od jego śmierci zaczęła się tak naprawdę fala przemocy wobec policjantów. Wcześniej nikt nigdy policjanta nie zaatakował. Nie w taki sposób. Na policjantów, a wcześniej milicjantów, można była gadać, psioczyć, ale generalnie, poza skrajnymi przypadkami, nikt nie podnosił na nich ręki. A tu, w czasie transformacji, Polska w wielu rejonach zmieniła się w Dziki Zachód. Do tego stopnia, że dla bandytów przestało mieć znaczenie, czy zabiją takich samych bandziorów jak i oni, czy też policjantów.
R.: Dla mnie nie ma wątpliwości, że na Marku wykonano z zimną krwią egzekucję. Jego partner – Zbigniew Wierzba – przeżył, bo raniony w brzuch opadł przy policyjnym radiowozie i pewnie mordercy byli pewni, że długo nie pociągnie. Gdy pan Zbigniew opowiadał o tym tragicznym patrolu, to widziałem jak mocno wciąż tkwią w nim te wydarzenia. I te same blizny znaczą wszystkich naszych rozmówców. Bez względu na to, ile lat minęło.
Transformacja z milicji na policję musiała po tej tragedii nabrać tempa. Pojawił się lepszy sprzęt, kamizelki, broń. Czy nadal to wszystko kulało?
J.: Po transformacji zmieniły się przepisy, stanowiska. Komisariaty nadal były zrujnowane, kamizelki kuloodporne zamknięte na specjalne okazje w dyżurce, a amunicja wyliczana w miesięcznych racjach. Do dzisiaj zdarza się, że na wielu mniejszych komisariatach policjanci albo nie mają komputerów i spisują wszystko ręcznie, albo pracują na przedpotopowym sprzęcie. Wciąż zdarzają się wpadki z powodu braku paliwa, dlatego o technologicznych gadżetach nawet nie ma co wspominać. Policjanci mogą je co najwyżej kupować z prywatnych pieniędzy. Tyle, że mają ich często mniej, niż gdyby pracowali w Biedronce.
R.: Obserwuję zmiany w policji od 20 lat i trzeba uczciwie przyznać, że w ostatniej dekadzie nastąpiła znacząca zmiana cywilizacyjna, jeśli chodzi o sprzęt. Niestety, zanim do tego doszło, musiało dojść do wielu tragedii w policji. Dla przykładu, przestarzałe pistolety P-64 zaczęto masowo wymieniać dopiero po tragicznej strzelaninie w podwarszawskich Parolach w 2002 r. Załamałem się, gdy w jednej z komend wojewódzkich nowoczesne pistolety, bodajże marki Glock, otrzymali w pierwszym rzucie decydenci tak „trudnych” liniowych jednostek jak informatyka czy logistyka.
Pirotechnicy, antyterroryści też nie mieli łatwo i nie dbano o ich bezpieczeństwo i profesjonalizm?
J.: Przykład Piotra Molaka, który zginął, bo nie znaleziono pieniędzy na zakup robota pirotechnicznego, pokazuje, że tak. Oczywiście można powiedzieć, że to tylko gdybanie. Że być może robot w tym przypadku by nie wystarczył. Że to była wina sprawców, czasu lub pogody. Ale jakoś szybko po śmierci Piotra pieniądze na zakup kilku robotów się znalazły. Mimo że wcześniej przez całe lata on i jego koledzy składali kolejne pisma z wnioskiem o doposażenie.
R.: Dobrze pamiętam nastroje, jakie panowały wśród policjantów po śmierci Piotra Molaka. Tym bardziej, że jako młody dziennikarz „Kuriera Polskiego” byłem na miejscu tragedii kilka chwil po odjeździe karetki. Jeden z policjantów powiedział brutalnie: „Dlaczego nie kupił robota?”. Bo robot kosztuje i będzie problem, jak się zepsuje. A na miejsce jednego człowieka przyjdzie kolejny. To był czas, gdy królowała w Polsce zasada: wiemy, że wszystkiego brakuje, ale martwić to się będziemy dopiero, jak coś pójdzie nie tak.
Policjanci ginęli też nie z ręki bandytów, ale za sprawą prywaty przełożonych, jak było w sprawie tzw. blue taxi?
R.: Gros funkcjonariuszy, którzy zginęli na służbie, poniosło śmierć nie w strzelaninach czy z ręki bandytów, ale na drodze. Zazwyczaj jadąc do lub z miejsca zdarzenia. To nie jest spektakularna śmierć, która trafi na nagłówki gazet. Ale ci policjanci też giną na służbie. Uważałem, że sprawa tzw. blue taxi musiała się znaleźć w książce. Śmierć Justyny Zawadki i Tomasza Twardo brutalnie pokazała realia funkcjonowania policji w Polsce. To, że na polecenie „ważnego urzędnika” MSW czy wysokiego rangą oficera, funkcjonariusze pełniący służbę mają służyć czy to jako darmowa firma przewozowa, czy jako dowóz jedzenia na telefon. Przez lata, zapewne jeszcze od początków milicji obywatelskiej, wręcz „normą” było rozwożenie policyjnych decydentów do domów po suto zakrapianych imprezach. Tragedia policjantów z komisariatu kolejowego z pewnością wstrząsnęła środowiskiem. Nie mam jednak złudzeń, że „blue taxi” przestało działać. Niestety.
Jak pracowaliście nad tą książką?
J.: Oboje pracujemy, tak więc musieliśmy godzić codzienne obowiązki ze zbieraniem materiałów, weryfikowaniem, szukaniem bohaterów, a potem z pisaniem. Całe szczęście, że doba ma 24 godziny, bo z tym czasem naprawdę bywało ciężko. Zazwyczaj byliśmy zgodni co do koncepcji, chociaż zdarzały się różnice zdań, jak to w małżeństwie. Zazwyczaj to Rafał jeździł po Polsce, a ja zajmowałam się pracą na miejscu. To były dziesiątki godzin materiału do spisania, ułożenia, zweryfikowania i „pozszywania” w całość. Pomogły nam też rzesze ludzi: czynni i emerytowani policjanci z jednostek, w których służyli nasi bohaterowie oraz znajomi.
R.: Moi przyjaciele twierdzą, że jestem leniem, więc musi coś w tym być. Zapewne z racji wieloletnich kontaktów z policjantami wydziałów kryminalnych zawsze wolałem rozmowy i zbieranie informacji. Asia to doświadczona reportażystka i nie mówię tak dlatego, że to moja żona. Ona naprawdę czuje tę formę. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że ta książka to dzieło przede wszystkim Asi oraz bliskich bohaterów książki, którzy otwarcie i odważnie mówili o bardzo trudnych dla nich sprawach. Należy im się ogromny szacunek. Tak jak kolegom opisanych policjantów, pielęgnujących pamięć po towarzyszach.
Która z tych historii najbardziej Was wzruszyła, którą najbardziej zapamiętaliście?
J. R.: W każdej historii przejmujące były znaki, które narzeczone, żony, siostry i matki odczytywały już po śmierci policjantów. To zbliżające się fatum. Ale wszystkie historie utkwiły nam w głowach. Było coś porażającego także w tym, że niektórzy z bohaterów przekonywali, że chcą jedynie dosłużyć uprawnień emerytalnych, zrzucić mundur i żyć. A jednak w sytuacji, gdy już naprawdę mogli „odpuścić” i nie ryzykować, nie potrafili. Pozostali na tej służbie do końca.
Czego oczekujecie po tych, którzy przeczytają książkę. Tego, by zmienili spojrzenie na zawód policjanta?
J.: Jeśli chociaż kilka osób po lekturze naszej książki stwierdzi, że policjant ma naprawdę ciężki i pełen wyrzeczeń zawód i służy w policji dla spełnienia misji, bo na pewno nie dla pieniędzy, to już będzie nasz mały sukces. Może następnym razem zamiast wytykać policjantom błędy, które może popełnić każdy, pochwali to, co im się udało. A wbrew pozorom takich sukcesów policji jest wiele, tyle że nie są tak chodliwe, jak chociażby użycie siły przez policjanta.
R.: Policja zawsze była idealnym „chłopcem do bicia”. Pamiętajmy jednak, że to 100-tysięczna armia i nie mam wątpliwości, że czarne owce w mundurach nie znikną. Oczywiście co jakiś czas, taki czy inny funkcjonariusz swoim działaniem przyczynia się do nie najlepszej opinii o tej instytucji, choć policja cieszy się większym zaufaniem społecznym niż prokuratura i sądy. Niestety, choć w styczniu 65 proc. Polaków darzyło policję zaufaniem, to jednak nie ufało jej aż 25 proc. badanych.
Wydaje mi się, że ludzie zdają sobie sprawę, że policyjna służba może być niebezpieczna. I że gliniarze nie spędzają służby na piciu kawy, jedzeniu hamburgerów i polowaniu w krzakach na piratów drogowych. Policja nie jest od kochania. Należy jej się jednak pewien szacunek.
Część dochodu ze sprzedaży książki przekazana zostanie fundacji. Powiedzcie, jaka to fundacja i dlaczego ta?
J.: Fundacja Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach. W przypadku tej książki nie mogło być inaczej. Fundacja pomogła nam w dotarciu do bliskich poległych i dzięki niej tak naprawdę książka powstała. Od 1997 r. pomaga jak tylko może osieroconym dzieciom i wdowom po policjantach. Ale środki pomocowe mogą pochodzić jedynie od darczyńców. A jak pokazuje życie, wpłat czy przekazania 1 proc. z rozliczeń podatkowych nie jest tak dużo, jak w przypadku innych organizacji. Dzisiaj Fundacja zrzesza 233 rodziny, którym pomaga w różny sposób, od zabrania dzieci na kolonie przez zakup leków czy pomoc w innych najpilniejszych potrzebach. Ale dla kobiet i dzieci bardzo ważne jest przede wszystkim wsparcie psychologiczne, jakie dzięki niej otrzymują. Fundacja nie osądza, nie podlicza, nie krytykuje. Tutaj wszyscy na pewnym etapie życia poczuli stratę. Wszyscy w Fundacji wiedzą, co oznacza być żoną, matką czy córką policjanta. Wobec bardzo różnego traktowania wdów po policjantach przez „życzliwych” to naprawdę szalenie ważne.