Jak zareagował pan na wieść o nominacji? Czy to motywacja i w pewnym sensie nobilitacja?
Nigdy nie uprawiałem dziennikarstwa dla nagród. Praca jest dla mnie misją, rodzajem służby drugiemu człowiekowi. Po prostu staram się ją wykonywać najlepiej jak potrafię i jeśli znajduje to uznanie wśród widzów, to trudno o cenniejszy dowód, że takie podejście i zaangażowanie ma sens. Nominacja to dla mnie oczywiście zaszczyt, ale jednocześnie zobowiązanie.
Co pan lubi w swojej pracy?
To, że ta robota daje szansę naprawdę coś zmienić. Przez lata byłem przede wszystkim reporterem i właśnie w dziennikarstwie społecznym odnajduję się najbardziej.
Zdania na temat wpływu i wartości telewizji są podzielone, ale pewnym jest, że kiedy włącza się ta przysłowiowa czerwona, „magiczna” lampka w kamerze, to w jednej chwili ci, którzy do tej pory byli na „nie”, nagle deklarują wparcie; nierealna pomoc staje się w zasięgu ręki; ze słynnej regułki: „nie da się” znika ta przecząca partykuła „nie” i to jest moc! Dla takich historii warto było pierwszym przychodzić, a ostatnim wychodzić z redakcji.
Ma pan sposób na tremę?
Mam! Nigdy się jej nie wyrzec i nie pozbywać! Moim zdaniem to wyraz szacunku do widzów i pokory wobec zawodu. Jeśli któregoś dnia przestanę czuć ten dreszcz przed programem, to nie będzie dobry znak. Pewien aktor powiedział, że jeżeli bierze się za coś odpowiedzialność, to musi być trema, byle nie paraliżująca i to jest prawda. Trzeba tylko nauczyć się wykorzystywać ją mobilizująco. Z tym się jednak nikt nie rodzi, to wymaga dużo czasu i jeszcze więcej pracy.
Pamięta pan swój debiut?
I będę pamiętać do końca życia! Zachodniopomorskie. Relacja na żywo z terenu zagrożonego świńską grypą. Otucha chłopaków z wozu: „Będzie dobrze!”. Kciuk operatora w górę, antena, pytanie ze studia, puls skacze pewnie do 200. Dygocące kolana, drżący głos, absolutna suchość w ustach. Przejęzyczenie jedno, drugie… Ufff, w uchu „dzięki, po antenie”, nareszcie koniec… a jednocześnie dopiero początek.