Wywiady

Ta praca jest pewnego rodzaju manią, szaleństwem, a przynajmniej pasją

Sławomira Mrożka namówił do tańczenia z mężczyzną przed kamerą, dzielił pokój i przyjaźnił się z Romanem Polańskim, a także odkrył talent Marka Kondrata. Sam Janusz Majewski zanim trafił do szkoły filmowej, studiował architekturę i fotografował. – Staram się tak obsadzać aktorów, żeby było jasne, że tylko ten, a nie kto inny ma grać daną rolę – zdradza nam kulisy swojej pracy. Tylko portalowi tvp.info opowiedział o kolekcjonowaniu lasek, wojennej traumie oraz perypetiach z trąbką i fortepianem.

Jest jednym z najpopularniejszych i najbardziej znanych polskich reżyserów filmowych. Zadebiutował w 1966 roku wielokrotnie nagradzanym „Sublokatorem”. Do najważniejszych filmów w jego karierze należą „Zaklęte rewiry”, „Sprawa Gorgonowej”, „C.K. Dezerterzy” oraz „Złoto dezerterów” czy „Mała matura 1947”. Dużą popularność przyniósł Majewskiemu serial telewizyjny „Królowa Bona”. Realizował również filmy dokumentalne oraz spektakle Teatru Telewizji. W 2015 roku na festiwalu w Gdyni odebrał Srebrne Lwy za ostatni film „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”. Właśnie ukazała się książka „Janusz Majewski. Film – Kobieta jego życia”.

Proszę wybaczyć, ale wchodząc do pana zauważyłem swoistą kolekcję lasek, skąd taka pasja?

Miałem dwie pasje, ale jedna z nich już zanikła, bo zbierałem kałamarze i laski. Tak mi to przyszło, gdy kupiłem dwie pierwsze, które mi się spodobały. Doszedłem do kilkudziesięciu, z czego większość została w domu na wsi (w Starych Juchach na Mazurach – przyp. red.). Potem, jak to zwykle bywa, kolekcja stała się bardziej wyrafinowana, bardziej ambitnie podszedłem do tematu. Nie chodziło mi tylko o starą laskę, coś zwyczajnego, powszedniego.

Zacząłem zbierać laski, które były unikalne, bo ktoś zrobił je dla siebie. Niektóre mają nawet wyryte daty czy miejscowości i dotykają historii. Jedna z nich została zrobiona w czasie I wojny światowej w obozie jenieckim Polaków na Węgrzech. Inna zaś, którą nabyłem w sklepie ze starociami na zamkniętym dworcu w Ciechocinku, jest niezwykle rzadka. Była bowiem dowodem dzierżenia urzędu w carskiej Rosji, taka służbowa.

Nie interesowała mnie rola filmu jako medium do przekazywania jakiś idei

Kolekcja lasek Janusza Majewskiego liczy kilkudziesiąt sztuk (fot. tvp.info/Adam Cissowski)
To ciekawe, bo słyszałem, że robi pan filmy tylko o tym, co pana kręci. Co więc kręci Janusza Majewskiego jako reżysera?

To są rzeczy, które dają mi szansę na stworzenie czegoś, co w moim przekonaniu jest filmem. Jeżeli mamy jakiś temat, ideę czy pomysł i zadamy sobie pytanie, jakim środkiem najwierniej możemy go przedstawić, to może się okazać, że tylko obraz i środki filmowe oraz dźwiękowe najlepiej przedstawią dane rzeczy.

Mówiąc dane rzeczy, co ma pan na myśli?

Potrzebę zrobienia takiego spektaklu dla widza, który można nazwać filmem. Nie interesowała mnie rola filmu jako medium do przekazywania jakiś idei czy działania w sferze polityki czy kwestie społeczne. Szukałem takich tematów, które dają materiał do tego, co nazywam spektaklem filmowym. To coś takiego, na co ludzie będą patrzyli, co wywoła określone reakcje i zostawi jakąś refleksję, wartość, z którą wyjdą z kina i będzie ona trwała, a nie ulotna.

Zawsze pod tym kątem szukałem tematów, a ponieważ moja młodość upłynęła pod znakiem literatury, byłem jej wiernym czytelnikiem, to tak się złożyło, że właśnie książki pierwsze naprowadziły mnie na film. Potem bardzo wiele z moich ulubionych lektur przeniosłem w formie filmów na ekran. Nawet byłem zaskoczony, gdy patrząc na listę moich realizacji, to większość była adaptacją literacką.

Wojna to była podróż przez historię, która zostawiła mi wiele traum

Reżyser spotkał się z nami w swoim warszawskim mieszkaniu (fot. tvp.info/Rafał Graliński)
Czyli miłość do kina, poprzez literaturę, zrodziła się już w dzieciństwie?

Tak, to wtedy dostałem projektorek i pojawiły się inspiracje, ponieważ byłem pod wielkim wrażeniem filmu „Królewna Śnieżka”. To był pierwszy wielki animowany film, a nie tylko krótka kreskówka. Paradoksalnie przyczyniła się do tego wojna, bo urodziłem się we Lwowie, tam spędziłem tzw. pierwszą okupację sowiecką, okupację niemiecką, a potem była ucieczka i lata powojenne w Krakowie. To była taka podróż przez historię, która toczyła się w bardzo inspirujący sposób i zostawiła mi w pamięci wiele traum i strachów.

Jednym słowem dostałem szansę życiową, szybciej dojrzewałem i to pokierowało moimi zainteresowaniami. W końcu żaden człowiek nie jest w stanie odciąć się od wpływów zewnętrznych, takich jak rodzice, szkoła, koledzy, a gdy dochodzą do tego takie rzeczy, jak wojna, to wzbogaca człowieka jeszcze bardziej.

A stąd w tamtym czasie brała się fascynacja fotografią?

To się zaczęło od naturalnej dla młodego człowieka fascynacji aparatem fotograficznym. Na początku myślałem, że czeka mnie przyszłość operatora filmowego, bo nie zdawałem sobie sprawy, w jakim stopniu reżyser jest twórcą obrazu. O jego urodzie decyduje operator, ale wykonuje on to, co życzy sobie reżyser, który realizuje własną wizję. Aparat był więc w jakimś sensie wstępem do zawodu. Robiłem, najpierw prywatne zdjęcia, a potem zacząłem chodzić na kursy w Krakowie. To było jeszcze przed maturą, ale ciągnąłem to przez pierwsze studia, czyli architekturę.

Rodzice chcieli mi wybić z głowy zawód filmowy i wcale się im nie dziwię

Janusz Majewski w latach 50. XX wieku, z lewej w Pieninach, z prawej z aparatem (fot. arch. prywatne)

Iga Cembrzyńska: Nigdy się nie pożegnałam i nie pożegnam

Aktorka po 10 latach milczenia wraca książką „Mój intymny świat”.

zobacz więcej
Jak się pan w ogóle znalazł na tych studiach?

Rodzice chcieli mi wybić z głowy zawód filmowy i wcale się im nie dziwię, bo wtedy w Polsce robiono może cztery czy pięć filmów rocznie, gdzie ja bym się dobił do tego. Potem to się oczywiście rozwinęło. Uświadomili mi, że muszę mieć jakiś zawód konkretny, a Polska była zrujnowana i wiadomo było, że będzie duże zapotrzebowanie na architektów. To okazało się bardzo ciekawe i wiele zawdzięczam tym studiom oraz profesorom, którzy mnie wtedy uczyli.

To takie bardzo zdroworozsądkowe podejście do życia.

Główną przyczyną było to, że moi rodzice stracili cały dorobek życia we Lwowie, bo musieliśmy wszystko tam zostawić. Ojciec zaczynał zupełnie od początku, a matka nie mogła już pracować, bo ogłuchła z powodu choroby. Była nauczycielką, więc w ogóle straciła możliwość zatrudnienia. Ojciec musiał sam stworzyć jakieś warunki, ale dał sobie z tym radę, bo zarówno ja, jak i moja siostra skończyliśmy wyższe studia i poszliśmy w świat.

Myśleli pragmatycznie, bo wiedzieli, że muszę stanąć na własnych nogach. Nie były to czasy, że można było żyć długo na koszt rodziców.

Oni w filmie tańczą tango – Mrożek jako gość, a Szlachtycz jako kelner

Stefan Szlachtycz i Sławomir Mrożek, koledzy z czasów licealnych (fot. arch.TVP/Ireneusz Sobieszczuk/PAT)
Jeszcze w czasach licealnych zaprzyjaźnił się pan ze Sławomirem Mrożkiem. Jak to się stało, że się poznaliście?

To był przypadek, ponieważ w Krakowie było kilkanaście liceów, ale dwa tradycyjnie wiodące, czyli Sobieskiego, do którego chodziłem i Nowodworskiego. Po wojnie szkoły były w różnym stopniu zniszczone. Nasza była względnie oszczędzona, ale w tym drugim liceum musieli zrobić generalny remont i na ten czas zabrać stamtąd uczniów. Chodzili więc do swojej szkoły, ale w naszym budynku. To była okazja do poznania się i z Mrożkiem to się stało właśnie wtedy. To były zresztą klasy równoległe, więc maturę zdawaliśmy w tym samym roku.

Mrożek chodził do jednej klasy ze Stefanem Szlachtyczem, którego też poznałem. Każdy z innego powodu, ale wszyscy trzej poszliśmy zdawać na architekturę. Mrożek początkowo chciał iść do szkoły aktorskiej, ale miał wadę wymowy i go nie przyjęli. Zaczął z nami studia, ale zrezygnował, gdy opublikował swoje rysunki satyryczne i opowiadania. Doszedł do wniosku, jak się okazało słusznie, że to będzie jego przyszłość.

Jak pan wspomina te przyjaźnie?

Nasza architektura to były liczne studia, bo na roku było ponad 200 studentów, ale dosyć często się widywaliśmy. Kiedy dobrnąłem do czwartego roku studiów (już w szkole filmowej – przyp. red.) i musiałem zrobić film absolutoryjny, to wymyśliłem sobie historyjkę, którą zatytułowałem „Rondo”. Zaproponowałem, żeby zagrali w niej moi starzy koledzy z architektury, Mrożek i Szlachtycz.

Skutek był taki, że zostałem zauważony, że mam własny styl, absolutnie różny od innych. Mrożek z kolei dwa lata później opublikował sztukę „Tango”, ponieważ oni w filmie tańczą tango – Mrożek jako gość, a Szlachtycz jako kelner. To była taka humoreska absurdalna. Tak czasem bywa, że koledzy ze szkoły czy ze studiów idą w świat, a potem się spotykają i coś z tego wynika.

Znając warunki przyjęcia do szkoły wymyśliłem, że wejdę tam jak Konrad Wallenrod

To daje mi więcej szczęścia, niż jakbym była napalona od rana do wieczora

Aktorka Magdalena Zawadzka świętuje 50-lecie pracy artystycznej.

zobacz więcej
Czyli „wirus kina” dopadł pana, choć same studia filmowe to podobno był przypadek?

Znając warunki przyjęcia do szkoły, które były ostre, wymyśliłem sobie, że wejdę tam jak Konrad Wallenrod, od drugiej strony. To dlatego, że było zaledwie pięciu czy sześciu studentów na roku, więc straszne sito, a nawet kilkadziesiąt osób na jedno miejsce. Będąc jeszcze na architekturze wykombinowałem, że jako projekt dyplomowy będę robić projekt wytwórni filmowej. Ponieważ każdy projekt przemysłowy musiał mieć konsultanta w danej gałęzi przemysłu, pojechałem do szkoły filmowej i poprosiłem jednego z profesorów o konsultację i opiekę merytoryczną.

W ten sposób zacząłem się spotykać z profesorem Stanisławem Wohlem, który był wówczas dziekanem wydziału operatorskiego, z którym się potem zaprzyjaźniłem. Gdy udzielał mi wskazówek, jak projektować, zwierzyłem mu się, że chcę dostać się do szkoły, dlatego robię ten projekt. Doradził mi, żebym zdawał egzaminy przed wakacjami, a już wtedy miałem termin złożenia i obrony pracy dyplomowej na architekturze. Jeśli się dostanę to on da mi urlop dziekański, żebym skończył studia i nie musiał rezygnować tuż przed końcem.

Jak wyglądał sam egzamin?

W komisji jednym z profesorów był Antoni Bodziewicz, który dał mi zadanie, że „przychodzę zrobić zdjęcia z tego egzaminu i co bym tu zmienił?” Zastanawiałem się, to czy tamto, ale nie o to mu chodziło. W końcu w desperacji pomyślałem, że zagram va banque i powiedziałem, że „zmieniłbym skład komisji, żeby jego w niej nie było, żeby mnie nie męczył”. Pozostali członkowie się żachnęli, a on roześmiał i widziałem, że go tym kupiłem.

Uczył w szkole całe pokolenia adeptów filmu, nie tylko sztuki filmowej, ale sztuki życia. Był takim przewodnikiem, bo byliśmy zamknięci w ciasnych ramach systemu z małym dostępem do świata. Trochę się przemycało gazet i słuchało radia, ale on znał świat.

Polański musiał brylować w każdym towarzystwie oraz zawsze mieć rację

Roman Polański za kamerą na planie filmu w 1964 roku (fot. arch.PAP/Starface/Retna Pictures)
W szkole filmowej poznał pan i zaprzyjaźnił z Romanem Polańskim. Od początku tak rokował?

Absolutnie tak, choć przez długie lata wyglądał jak chłopiec, a w szkole to nawet jak gimnazjalista, albo jeszcze młodziej. To było źródłem jego strasznych kompleksów. Wobec czego całą energię życiową zużywał na to, żeby udowodnić, że nie jest wcale małym chłopcem, tylko dorosłym mężczyzną i w dodatku jeszcze nieprzeciętnym talentem. Żartowaliśmy, że można by było go wziąć, przystawić do ściany i głową by dziurę wywiercił, siłą swojej energii.

Miał taki charakter, że musiał brylować w każdym towarzystwie oraz zawsze mieć rację. Czasem prowadziło to do zabawnych sytuacji. Kiedyś w kawiarni zaczął opowiadać, jak się pilotuje samolot odrzutowy, tak jakby kiedyś był pilotem. Jakiś pan, który siedział z boku, wtrącił się i zrobił mu jakąś uwagę. Romek na to odpowiedział, że nie ma racji i on to wie na pewno. Okazało się, że tamten był rzeczywiście pilotem. Jego wola przebicia się przez każdą przeszkodę zaprocentowała i najlepszy dowód do czego doszedł.

Jaki mieliście kontakt na studiach i później?

Poznaliśmy się w Krakowie, ale dopiero w szkole bliżej. Przez pewien czas mieszkaliśmy nawet w jednym pokoju. On wynajmował go w dużym przedwojennym mieszkaniu w Łodzi. Ja przez dyplom przyszedłem później do szkoły i najpierw się tułałem, jakiś akademik, jakiś pokój. Wtedy Romek stanął na wysokości zadania i zaproponował, żebym się do niego wprowadził, dopóki sobie czegoś nie znajdę.

Odbywały się tam różne ekscesy, balangi. Nie było żadnych narkotyków, ale alkohol jak zwykle. Prowadziliśmy wesołe życie, ale potem znalazłem inne mieszkanie i się wyprowadziłem, ale cały czas się znaliśmy ze szkoły. Dostałem się na wydział operatorski, bo taki miałem zamiar, ale po dwóch latach przeniosłem się na reżyserię. Na tych dwóch wydziałach było nas kilkunastu i wspólnie godzinami oglądaliśmy filmy na sali projekcyjnej.

Wyłącznie w męskim gronie?

Nie, co prawda na operatorskim nie było wtedy jeszcze kobiet, ale na reżyserii równoległej, do której dołączyłem na trzecim roku, już były dwie kobiety. Potem szkoła została połączona z aktorską, więc dziewcząt zrobiło się dużo.

Kondrat musiał przejść tę drogę, aż ktoś da mu szansę, żeby zabłysnąć

Jak wino... Marek Kondrat kończy 65 lat!

Niewątpliwie jeden z najlepszych i najpopularniejszych polskich aktorów. Debiut zaliczył dosyć wcześnie, bo w wieku 11 lat. Z przygody z kinem jednak nie zrezygnował i po ukończeniu warszawskiej PWST regularnie pojawiał się w teatrze, kinie i na ekranach telewizorów. Od kilkunastu lat oprócz aktorstwa zawodowo zajmuje się także winem. Ma dwóch synów z pierwszego małżeństwa. W tym roku powtórnie się ożenił. 18 października kończy 65 lat! Zobacz, jak zmienił się Marek Kondrat!

zobacz więcej
Czy zgodzi się pan, że spośród wielu filmów „Zaklęte rewiry” były dla pana przełomem?

Ten film był w pewnym sensie punktem, w którym doszedłem już do takich umiejętności, które pozwoliły mi go zrobić tak, jak zrobiłem. Nie mówiąc o tym, że jeszcze doszedł do tego fakt koprodukcji i spotkanie ze znakomitym operatorem Mirkiem Ondříčkiem, który był mistrzem swojego zawodu.

Ten film to też moment odkrycia aktorskiego talentu Marka Kondrata. Był pan ojcem chrzestnym jego kariery?

Dosłownie tak było, bo Marek ukończył szkołę aktorską i dostał angaż w teatrze w Katowicach, gdzie był jeden sezon i nosił przysłowiową halabardę. Musiał przejść tę drogę, którą przechodzi każdy aktor, aż wreszcie ktoś da mu szansę, żeby zabłysnąć. W jego przypadku tą szansą nie był teatr, tylko film.

Szukałem do tej roli młodego aktora i obejrzałem kilkunastu z różnych miast, teatrów, szkół, ale wciąż byłem niezadowolony. Wtedy moja asystentka przypomniała sobie o chłopaku, którego poznała jeszcze jako dziecko, bo przyjaźniła się z jego rodzicami. Zwróciła na niego uwagę, bo był bystry i miał tę iskrę talentu, na którą trzeba podmuchać, żeby płomienie się ukazały.

Powiedziałem: „Marek, masz propozycję nie do odrzucenia, musisz zagrać i koniec”

Marek Kondrat i Janusz Majewski podczas premiery filmu „Mała matura 1947” (fot. arch.PAP/ Jacek Bednarczyk)
On musi być bardzo panu wdzięczny, bo zagrał w filmie „Mała matura 1947” mimo, że nie jest czynnym aktorem.

Zaprzyjaźniliśmy się, ale od „Zaklętych rewirów” zagrał u mnie jeszcze kilka ról mniejszych i jedną dużą w „C.K. Dezerterzy”. Przyjaźnimy się do dzisiaj, ale już niekoniecznie na tle zawodowym. Zadzwoniłem więc i powiedziałem: „Marek, masz propozycję nie do odrzucenia, musisz zagrać i koniec”. Myślę, że jakbym się uparł to jeszcze raz bym go namówił, ale staram się tak obsadzać aktorów, żeby było jasne, że tylko on, a nie kto inny ma grać tę rolę.

Jak mnie się zapytała jedna aktorka (Teresa Lipowska – przyp. red.), która u mnie zagrała niewielką rolę milicjantki dawno temu, a potem stała się znaną aktorką, głównie serialową, że „właściwie to nie wie, dlaczego się już później nie spotkaliśmy”. Na co ja, że „już nigdy później nie miałem żadnej roli milicjantki”. Może to nie było zbyt grzeczne, ale przynajmniej żart, który ją również rozśmieszył. Do tamtej roli była stworzona. To było w moim debiucie – „Sublokatorze”.

Tak samo, jak Roman Wilhelmi był stworzony w „Zaklętych rewirach” do roli Fornalskiego, prześladowcy Marka. Ona czekała na takiego wykonawcę jak on już w książce.

Gdy wyszedłem w pole to okoliczne psy wyły, jak słyszały, że trąbię

Janusz Majewski na planie z Natalią Rybicką i Maciejem Stuhrem (fot. M.Makowski)
Istotną rolę w pana życiu odegrała też muzyka, czego dowodem ostatni film „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”.

To są bolesne tematy, ponieważ nie wytrwałem i nie opanowałem trąbki, głównie dlatego, że to strasznie trudny instrument i wszelkie próby ćwiczenia przeszkadzają otoczeniu. Zacząłem w Warszawie, kiedy już mieszkaliśmy na Żoliborzu i nie mieliśmy bezpośrednich sąsiadów, a mimo to przeszkadzało. Potem, jak próbowałem na wsi na Mazurach i wyszedłem w pole, to okoliczne psy wyły, jak słyszały, że trąbię. Niesłusznie skapitulowałem, bo jakbym wziął jakiegoś nauczyciela, to by mnie czegoś nauczył. Tak samo było wcześniej z fortepianem.

Ironiczny los spowodował, że mimo że nie umiem grać na żadnym instrumencie, jestem posiadaczem złotej płyty. Jest taki zwyczaj, że każdy, kto się przyczynił do sukcesu, dostaje taką płytę. Muzycy za granie, a ja dostałem za to, że zrobiłem film, w którym oni grali.

Jednak z jednym utworem w pana wykonaniu wiąże się pewna historia.

Tak nauczyłem się go grać, a właściwie bębnić akordy jednego z klasyków jazzowych. To utwór „The man I love”, bardzo sentymentalny i nastrojowy. Kiedyś, gdy byliśmy z delegacją na dniach filmu polskiego w Neapolu, na przyjęciu po dawce wina lekkomyślnie usiadłem do fortepianu i zacząłem grać ten utwór. Zaraz otoczyła mnie gromadka pań, które przyszły jako żony czy przyjaciółki naszych włoskich gospodarzy. Jak skończyłem to zaczęły krzyczeć: „encora, encora”, a nic już więcej nie mogłem zagrać. Uratował mnie kolega z naszej delegacji, któryś z aktorów. On nie wiedział, że nie potrafię i jak zaczął grać to się ulotniłem, bo byłbym w kłopocie.

Myślę, że Natalia dostała szansę, którą wykorzystała w 100 procentach

Natalia Rybicka zagrałą główną rolę w ostatnim filmie Janusza Majewskiego (fot. yt/ NEXTFILMPL )

Na to miejsce w życiu zawodowym pracowałam od dzieciństwa

Natalia Rybicka o głównej roli w filmie Janusza Majewskiego „Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy”.

zobacz więcej
A propos kłopotów, to przy „Excentrykach” musiał się pan zmierzyć ze złamaną nogą aktorki i potrzebą zaangażowania innej. Natalia Rybicka dała radę?

Myślę, że dostała szansę, którą wykorzystała w 100 procentach, poza tym ona mnie uratowała. Oczywiście najpierw zrobiłem to, co mogłem, czyli przestawiłem kolejność zdjęć, by jeszcze tej postaci nie potrzebować i dać sobie czas na znalezienie zastępstwa. Nawet odwołaliśmy zdjęcia, by zrobić casting do tej roli. Przesłuchałem około 15 kandydatek i niektóre mi się podobały, ale kamera jest bezlitosna i wyszły wszystkie mankamenty.

Ktoś mnie wtedy namówił, żebyśmy poszli do teatru na sztukę, w której grała Natalia Rybicka. Obejrzałem ją i pomyślałem, że trzeba dać jej szansę przed kamerą. Czułem, że tak, jak z Markiem (Kondratem – przyp. red.), kiedy się zjawił, to już wiedziałem, że to ten. Tak samo było z Natalią, nawet jeśli okazałoby się, że nie potrafi zaśpiewać. Po sztuce zabrałem ją do samochodu i zawiozłem do studia muzycznego, gdzie były już prowadzone próby i nauka aktorów, którzy mieli śpiewać. Natalia była trochę przerażona, ale dałem jej scenariusz i powiedziałem: „niech pani jedzie do domu, przeczyta i da mi odpowiedź, czy to panią interesuje”. O trzeciej w nocy dostałem odpowiedź: „super, biorę!”

W tym filmie moją ambicją było, żeby wszyscy aktorzy naprawdę śpiewali, a nie ktoś inny podkładał głos, bo to byłoby najprostsze. Chodziło mi o autentyzm, bo to nie jest historia gotowych wykonawców, a ludzi, którzy chcą stworzyć zespół i wszyscy są dopiero w trakcie nauki. Pewna niedoskonałość jest jakby w zamierzeniu.

Nie zamierzam złożyć broni i jeżeli się uda to zrobię przynajmniej jeden film

(fot. tvp.info/Rafał Graliński)

„Lepiej było zginąć młodym”. 51 lat temu odszedł Zbigniew Cybulski

Aktor zmarł 8 stycznia 1967 roku.

zobacz więcej
„Excentrycy” mają mieć kontynuację w postaci serialu, na jakim etapie są te prace?

Serial już dawno jest gotowy, tylko pozostaje kwestia ustalenia terminu jego emisji. Stworzyliśmy więcej materiału niż mogło wejść do filmu, a niektóre wątki w ogóle musiały wylecieć. Zakładaliśmy, że z tego wszystkiego może powstać serial. Dla tych, którzy widzieli film, będzie dobrym dodatkiem, bo jest więcej muzyki, a utwory nie są tak skrócone, jak w filmie.

Spotykamy się przy okazji premiery pana książki. Skąd taki pomysł i czy jest to forma podsumowania?

Książka jest o mnie, o mojej drodze filmowej, ale autorka postawiła tezę, którą wyraziła w tytule, że film był najważniejszą kobietą w moim życiu. Wszystkie inne miały rywalkę nie do pokonania i była nią moja praca. Doszła zatem do wniosku, że jeżeli ktoś tyle zrobił w zawodzie to znaczy, że to było dla niego ważniejsze niż rodzina. Tę pracę zresztą nie można nazwać tylko pracą, ale pewnego rodzaju manią, szaleństwem, a przynajmniej pasją.

Poza tym nie zamierzam jeszcze złożyć broni i jeżeli się uda to zrobię przynajmniej jeden film. Jeśli sobie dobrze przypominam, to do niedawna jeszcze pracował najstarszy reżyser świata, który miał 105 czy 106 lat i do końca pracował, tak więc ten przykład dodaje mi ducha.
Zdjęcie główne: Janusz Majewski wyreżyserował ponad sto filmów i spektakli Teatru Telewizji (fot. TVP)
Zobacz więcej
Wywiady wydanie 13.10.2017 – 20.10.2017
„Powinniśmy powiedzieć Merkel: Masz tu rachunek, płać!”
Jonny Daniels, prezes fundacji From the Depths, O SWOIM zaangażowaniu w polsko-żydowski dialog.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Definitely women in India are independent
Srinidhi Shetty, Miss Supranational 2016, for tvp.info
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
Małgosia uratowała mi życie. Dzięki niej wyszedłem z nałogu
– Mam polski paszport i jestem z niego bardzo dumny – mówi amerykański gwiazdor Stacey Keach.
Wywiady wydanie 28.07.2017 – 4.08.2017
„Kobiety w Indiach są niezależne. I traktowane z szacunkiem”
Tak twierdzi najpiękniejsza kobieta świata Srinidhi Shetty, czyli Miss Supranational 2016.
Wywiady wydanie 14.07.2017 – 21.07.2017
Eli Zolkos: Gross niszczy przyjaźń między Żydami a Polakami
„Żydzi, którzy angażują się w ruchy LGBT, przyjmują liberalny styl życia, odchodzą od judaizmu”.