„Byłem kolorowym bajkopisarzem, który opowiadał ściemy”. Fabijański szczery do bólu
niedziela,
14 maja 2017
– Zawsze staram się mówić to, co myślę, ponieważ szkoda życia na kalkulacje, czy coś jest dla mnie dobre, czy nie – deklaruje Sebastian Fabijański. Po ostatnich filmowych kreacjach aktor cieszy się dużą popularnością, ale ma do niej spory dystans. – Ani mnie to ziębi, ani grzeje – podkreśla. Po premierze filmu „Gwiazdy” opowiedział portalowi tvp.info o braku akceptacji ze strony rówieśników, przyjaźni i miłości oraz o tym, dlaczego nie chodzi na castingi.
Mówi się, że Fabijański to „najgorętsze nazwisko wśród aktorów”. To powód do dumy?
Na pewno czuję się akceptowany. Określenia typu „najgorętsze nazwisko” czy „najzdolniejszy aktor młodego pokolenia” są używane przez ludzi, którzy chcą, żeby tekst klikał się w internecie. Jestem świadom tego, czym rządzi się show-biznes i zawsze staram się zachować do takich komplementów dystans, żebym przypadkiem nie pomyślał o sobie, że jestem „najgorętszy".
Ludzie przypinają Panu różne etykietki, szufladkują np. jako amanta.
Z tego, co do mnie ostatnio docierało, to jestem raczej „specjalistą od mrocznych ról”. Aczkolwiek każdego człowieka, który nie jest brzydki, łatwo nazwać amantem. Na szczęście udało mi się uniknąć na mojej drodze zawodowej takich decyzji, które skazałyby mnie na bycie amantem. Wolę, żeby nazywali mnie specjalistą od ról psychopatycznych, mrocznych niż ładnym chłopcem od komedii romantycznych.
Jako aktor, w tej materii jestem trochę bezzębny
To znaczy, że nie ma mowy o roli w komedii romantycznej?
Komedia komedii nie równa, ale raczej nie. One operują schematami, stereotypami, powtarzalnymi mechanizmami. Jako aktor nie mam tam za wiele do zaoferowania, w tej materii jestem trochę bezzębny. Ponadto to mnie średnio fascynuje, a decyzję o przyjęciu roli zawsze podejmuję sercem. Gdy czytam scenariusz i czuję, że chcę jak najszybciej być na planie filmu, to wiem, że trzeba to wyzwanie przyjąć.
Jeżeli jednak trafi do mnie scenariusz komedii romantycznej, w której będzie fascynująca rola, to czemu nie. W tym momencie mój udział w takim komercyjnym filmie jest wykluczony, ale nie chcę niczego deklarować na przyszłość, bo jestem świadom, że w życiu różnie bywa.
W show-biznesie mam rolę raczej obserwatora aniżeli bywalca
Nie ulega wątpliwości, że jest Pan popularny. Na co dzień to się przydaje?
Nie pojawiam się w miejscach, które pozwalają na to, żeby mnie widziano. Nie pozuję na ściankach, nie uczestniczę w eventach, czy akcjach promocyjnych. Nie jestem też przypisany do żadnych trendów modowych, ani nic takiego.
Jeśli mam jakąś rolę w tzw. show-biznesie, to raczej obserwatora aniżeli bywalca i uczestnika. Ona mi się podoba i niech tak zostanie. Naprawdę szczerze mówię, nie lukruję i nie kokietuję, bo autentycznie mam problem ze ściankami i fleszami. Kiedy mi krzyczą: „tu w prawo, tu w lewo”, to kompletnie nie wiem, jak się zachować. Jeżeli czuję dyskomfort, to automatycznie serce podpowiada mi, że trzeba się wykręcać.
Ale premiery filmów wymagają jednak obecności.
Na premiery oczywiście chodzę, bo szanuję pracę swoją i innych. Wiem, że to pewien rodzaj mechanizmu marketingowego. Jeżeli komuś spodobała się moja rola w „Pitbullu” czy „Belfrze”, to gdy zobaczy moją twarz na zdjęciu wśród gwiazd na premierze, może obejrzy nowy film, aby sprawdzić, czy ten aktor ma mu znów coś ciekawego do zaproponowania.
Popularność to element mojego życia, ani mnie to ziębi, ani grzeje
Popularność jednak kosztuje, a jednym ze skutków jest zainteresowanie ze strony portali plotkarskich.
Na pewno ja sam wiem mniej o sobie, niż one wiedzą o mnie. Sama popularność jest dla mnie jak wazon czy zegarek. Oczywiście przydatna, bo dzięki niej otrzymuję propozycje. Im aktor jest bardziej popularny, ceniony, szanowany, tym łatwiej mu trafić do filmu. Z drugiej strony to element mojego życia, do którego nie mam stosunku, ani mnie to ziębi, ani grzeje.
Teraz popularny, ale kiedyś odrzucany przez rówieśników. Dlaczego?
Tak i myślę, że to poczucie braku akceptacji spowodowało, że... przestałem jej pożądać. Kiedy człowiek jest uzależniony od opinii innych, to podejmuje decyzje kompletnie nie w zgodzie ze sobą. Zawsze staram się mówić to, co myślę i czuję, ponieważ uważam, że szkoda życia na kalkulacje, czy coś jest dla mnie dobre, czy nie. Odwaga jest u mnie na pierwszym miejscu, podobnie szczerość. I być może właśnie z tego powodu moi rówieśnicy jakoś specjalnie mnie nie akceptowali.
Prawdą jest, że jakieś 10 lat temu byłem kompletnie inny, byłem kolorowym bajkopisarzem, który opowiadał ściemy, żeby tylko być akceptowanym i dostać poklask od rówieśników czy znajomych z osiedla. Dzięki temu, że tak dużo ściemniałem, zacząłem szanować prawdę, a ta boli. Trzeba umieć ją przyjąć i kiedy ktoś tego nie potrafi, to od razu wiem, że się nie dogadamy. Przestałem więc tracić czas na zastanawianie się, czy muszę coś komuś udowodnić.
Broniłem się przed aktorstwem rękami i nogami
To stąd wzięła się ta samotność i indywidualizm?
Po prostu taki jestem. Na obecnym etapie życia najistotniejsze jest dla mnie, że mogę wrócić do domu, usiąść przy fortepianie i pograć, oczywiście w samotności. Każdy powinien się głęboko zastanowić, co jest dla niego najważniejsze na koniec dnia. Ja doszedłem do wniosku, że to samotność, wolność oraz brak jakichkolwiek zobowiązań. Może to tchórzostwo, może tak mi jest wygodnie, nie wykluczam tego. Skoro jednak to jest szczere i naturalne, to dlaczego mam się mu sprzeciwiać?
A droga aktorska to był naturalny wybór?
To był akurat przypadek. Pamiętam, że gdy kupiłem pierwszy samochód, to pojechałem do kumpla, Piotrka Stramowskiego, z którym znamy się od gimnazjum. Mówię mu: „chodź, za miasto pojedziemy”. A on na to: „nie, nie mogę, bo przygotowuję się do szkoły teatralnej”. Później sam pomyślałem: „why not?” Ale w końcu zrezygnowałem i poszedłem na prawo. Broniłem się przed aktorstwem rękami i nogami. Mama mi mówiła: „zrób sobie jakieś zdjęcia do agencji, nie jesteś przecież brzydki, może uda ci się zarobić pieniądze”. Ale nie chciałem robić żadnych seriali ani brać udziału w reklamach.
Ale w końcu jednak przeznaczenie dopadło.
Chciałem się schować i wydawało mi się, że robiłem to bardzo skutecznie. Skupiłem się na hip hopie, na undergroundowym życiu. Można jednak przed czymś w życiu uciekać, a i tak cię dorwie, jeśli ma cię dorwać.
Żałuję, że nie gram, ale aktorstwo pozwoliło mi się rozwinąć psychicznie i duchowo
Czy najnowszy film „Gwiazdy” był okazją do odświeżenia dawnej pasji?
Na pewno w pewnym sensie spełnieniem marzenia. Gdy byłem młodym chłopakiem, to strasznie chciałem grać w piłkę. Niestety zdrowie nie pozwoliło, żeby wejść w tak zwany profesjonalny etap. Niestety, a może „stety”.
Bohater z „Gwiazd”, czyli Ginter też nie osiągnął spełnienia.
Dlatego tak bardzo dobrze poczułem to, co go boli. Może mnie boli w tym samym miejscu. Z jednej strony żałuję, że nie gram, a z drugiej aktorstwo pozwoliło mi się rozwinąć psychicznie i duchowo. Prawdopodobnie gdybym grał w piłkę, to nie miałbym na to szans, bo w głowie są wówczas zupełnie inne rzeczy.
Dla mnie przyjaciel to rodzaj powiernika, a nie deklaracja
Piotr Stramowski zagrał jedną z głównych ról w „Pitbull. Nowe porządki” Patryka Vegi. 22 stycznia film wszedł na ekrany kin.
zobacz więcej
Przy okazji tego filmu ponoć utracił Pan wiarę w przyjaźń. Dlaczego?
Przyjaźń to obecnie jedynie hasztag na Instagramie: „friends”, „na zawsze razem”, „przyjaciele”. Dla mnie przyjaciel to rodzaj powiernika, a nie deklaracja pod tytułem: „możesz na mnie liczyć”. Za dużo razy się przejechałem, żeby w to uwierzyć. We współczesnym świecie każdy jest konsumpcyjnym egoistą. Przyjaźń może się zepsuć pod wpływem pstryknięcia palcem. Jeżeli ktoś będzie mieć do wyboru przyjaźń ze mną, lub coś, co będzie spełnieniem jego marzeń czy osiągnięciem wyższego statusu społecznego, wybierze to ostatnie.
Dlatego moim jedynym przyjacielem jest teraz moja mama, bo wiem, że ona nigdy nie powie mi: „sorry, nie mam czasu”. Ale wierzę za to w miłość.
Czy to oznacza, że miłości nie zostawia Pan sobie na później?
Miłość jest dla mnie czymś innym niż dla wszystkich. To nie kolejna deklaracja. Jest taki dowcip, „czym jest miłość? Miłość to światło, a małżeństwo? Rachunek za światło”. To sprowadza człowieka na ziemię. Uważam, że miłość jest wtedy, gdy idąc ulicą spotykam człowieka, który podchodzi i mówi: - Panie Sebastianie, trochę głupio, ale płakałem, jak pan umarł w „Belfrze”. Zaczynam gadać z tym człowiekiem i widzę, że zakochał się w tym, co zobaczył na ekranie.
Takie momenty w życiu są najpiękniejsze. Miłość jako ulotne spotkanie. Natomiast w deklaracje: „będę cię kochał i nie opuszczę cię aż do śmierci” ciężko mi uwierzyć.
Nie odczuwam potrzeby, by komuś nadskakiwać i pokazywać, że potrafię
Chodzi Pan jeszcze na castingi, czy już tylko odbiera telefony z propozycjami?
Od pewnego czasu nie chodzę na zbiorcze castingi, czyli na spotkania typu „przegląd koni wyścigowych”. Filip Bajon bez castingu obsadził mnie w roli Zbyszka w „Paniach Dulskich”. To był mój pierwszy film, a teraz zaproponował mi główną rolę w „Kamerdynerze”. Zapytałem go, czemu w ogóle nie robi castingów, ani nawet zdjęć próbnych? Odpowiedział, że „to jest upokarzające dla obu stron”. To prawda. Jeżeli miałbym co tydzień chodzić na castingi, to pewnie bym zrezygnował z tego zawodu, bo nie wytrzymałbym ciągłej presji.
Nie odczuwam też potrzeby, by komuś nadskakiwać i pokazywać, że umiem i potrafię. Godzę się na zdjęcia próbne, kiedy reżyser bada konfigurację aktorów. To rodzaj spotkania z nim i sprawdzenia, czy jesteśmy w stanie coś razem zrobić. Zdarzyło mi się wyjść ze zdjęć próbnych, gdy uznałem że to nie ma sensu. Jeśli wszyscy czują, że się nawzajem męczą, to trzeba podjąć męską decyzję i powiedzieć: „dajmy sobie spokój”.
Teraz, gdy stał się Pan ulubionym aktorem Patryka Vegi i będziecie robić kolejny film, zapewne bez castingu?
Siłą rzeczy bez. (śmiech) Akurat z Patrykiem po prostu zażarło. To jest taka wspólna ciekawość. Zabawne jest, dlaczego zaprosił mnie do „Pitbulla”. Po prostu obejrzał wywiad ze mną, gdzie zobaczył kim jestem. W filmie kawałek roli to jesteś ty, a reszta to jest to, co możesz dać od siebie albo co z ciebie wyskoczy. Ważna jest dynamiczna i ciężka robota i tak było w przypadku „Pitbulla”, gdzie Patryk zobaczył jak się poświęcam. Docenił to w następnym, ale też, myślę, że doceni w kolejnych swoich filmach. To jest budujące.
Źle się czułem w roli Cukra, ale kochałem ten stan
Po roli w „Pitbullu” podobno długo musiał Pan do siebie dochodzić, a nawet ucierpiały relacje rodzinne.
Tak było. Niestety moja praca wiąże się z dużym ciężarem emocjonalnym i intelektualnym. Nie umiem przyjść na plan i odwalić pańszczyzny, muszę się w ten filmowy świat zanurzyć. Jeżeli nie poczuję krwi, to wolę w ogóle nie zaczynać, bo wiem, że coś będę udawał i okaże się to nikomu niepotrzebne. Kiedy zaczynam wchodzić w rolę, to staram się wbić głęboko pazury w materiał. Tak było w przypadku Cukra, czyli człowieka skrajnego, osobowość psychopatyczną.
Uznałem, że się powinienem zaprzyjaźnić z graną przez siebie postacią. To było trochę jakbyś zachorował na grypę: nie chce ci się z nikim gadać i jesteś negatywnie nastawiony do świata. Źle się czułem w roli Cukra, ale kochałem ten stan. Byłem wypełniony mrokiem, ciemnością i ciężko było się ze mną dogadać. Nie miałem jednak zamiaru, by relacje rodzinne ucierpiały. Wszystko wróciło do normy, gdy moi bliscy zobaczyli film i zrozumieli, dlaczego się tak zachowywałem.
Terapią na chorobę z „Pitbulla” stały się kolejne filmy.
Kolejne doświadczenie są też z pogranicza schizofrenicznych. Nagle muszę grać faceta, który w wyniku traumatycznych wydarzeń w jedną noc osiwiał (w filmie „Kamerdyner” – przyp. red.). To przypadek udowodniony medycznie. Mam 29 lat, więc ciężko było mi grać kogoś, kto ma 45 lat. Szukając tej dojrzałości, postawiłem na pewien rodzaj zmęczenia, wyciszenia, obciążenia życiem. Zacząłem też inaczej mówić, sporo zmieniłem, bym mógł poczuć się starzej.
Na pewno nie wyobrażam sobie siebie w spa
Czy Pan w ogóle odpoczywa?
Tak, ale tylko w samotności, bo wtedy się regeneruję. Lubię też pracować samemu nad scenariuszem. Nie wyobrażam sobie, żeby moja dziewczyna chodziła wokół mnie, kiedy siedzę nad rolą i gotowała obiad.
Ale praca nie jest odpoczynkiem od pracy.
Mnie to paradoksalnie relaksuje, bo się odcinam. Zawsze gdy wracam z wakacji, to pytają mnie, czy odpocząłem. Nie mam pojęcia, bo jadę i spędzam czas. Na pewno nie wyobrażam sobie siebie w spa. Ta relaksacja, masaże... nie potrafiłbym tego robić, bo u mnie cały czas jest burza. Słońce wychodzi rzadko. Ten niepokój generuje potrzebę artystycznego wyładowania. Gdyby nie aktorstwo, to nie wiem kim bym był. Mogłoby być ze mną źle. Piłbym alkohol i niejeden ząb wybił.
Na szczęście jest jak jest.
I niech tak zostanie.