Muzyka, radio, telewizja, ryby. „7 dni. Świat Andrzeja Turskiego”
sobota,
16 maja 2015
– Do trzeciego roku życia nie mówił prawie wcale, a jego dziadek uważał, że może być lekko upośledzony – mówi Anna Morawska, dziennikarka „Panoramy” i współautorka książki „7 dni. Świat Andrzeja Turskiego”. Opowieść o znanym dziennikarzu, wspaniałym mówcy, a jednocześnie człowieku pełnym pasji napisała wraz z jego córką – Urszulą Chincz. W sobotę na Targach Książki w Warszawie odbyła się premiera tej książki, do księgarń trafi 20 maja.
Książka „7 dni. Świat Andrzeja Turskiego” podzielona jest na siedem części. Każda z nich to oddzielny rozdział jego życia. Pierwszy to rodzina, która zawsze Turskiego wspierała i dbała o jego edukację, drugi to pasja do muzyki, bo Turski zanim został dziennikarzem grał w zespole „Chochoły”. Kolejne to oczywiście wspomnienia z czasów radia, telewizji i „Panoramy”, którą prowadził przez 11 lat. – Andrzej porzucił muzykę i grę na gitarze na rzecz radiowego mikrofonu. To była jego wielka miłość, nawet gdy pracował w telewizji, było w nim serce radiowca – mówi Morawska.
Jaki był Andrzej Turski, którego znała? – To była gwiazda, która nie oślepiała, ale oświetlała drogę innym. Był wielkim mentorem, autorytetem. Uczył nas wrażliwości na dźwięk, na słowo, bo był Mistrzem Mowy Polskiej, choć – co jest zabawne – do trzeciego roku życia nie mówił prawie wcale, a jego dziadek uważał, że może być lekko upośledzony – zdradza szczegóły z książki Morawska.
Wieczorem przed snem będziemy się mogli oddać ulubionej rozrywce wielu Polaków, co byśmy mianowicie zrobili z wygranym milionem. Kolorowych snów. Do jutra
„Ta książka miała wyglądać zupełnie inaczej. To Andrzej miał opowiedzieć o swojej pracy, miłości i swoich pasjach, a nie jego przyjaciele” – pisze we wstępie Anna Morawska.
Pomysł na napisanie książki nie mógł zrodzić się nigdzie indziej jak w redakcji telewizyjnej „Panoramy”, której Andrzej Turski poświęcił sporą część swojego życia. – To była październikowa sobota 2013 roku. Weszłam do redakcji i od razu usłyszałam, jak nasz wydawca Waldemar Chudziak mówi do mnie: „Aniu, weź się do roboty. Trzeba wreszcie napisać książkę o naszym Andrzeju”. Sytuacja była dosyć niezręczna, bo Andrzej siedział obok i tylko się uśmiechał. Ja zgodziłam się od razu, ale on, zawsze skromny, stwierdził, że książki można pisać o wielkich postaciach, a on z pewnością do takich nie należy – opowiada w rozmowie z tvp.info Morawska.
Niebawem powtórzymy za poetą: „Wiosna, słowiki, gwiazdy jak byki”. Do zobaczenia jutro
Morawska przekonując Turskiego, że jednak warto pochylić się nad książką biograficzną, przekonywała, że niektórzy dziennikarze specjalnie przychodzą do pracy w weekendy, żeby posłuchać jego opowieści, a jego bogate życie zawodowe zasługuje na udokumentowanie. – Argumentowałam, że my mamy to wyróżnienie, że możemy go słuchać na bieżąco, ale może warto, aby inni, a przede wszystkim jego wielbiciele przed telewizorami, bo miał ich tysiące, również mogli dowiedzieć się o nim czegoś więcej – mówi.
Następnego dnia, przed kolejnym weekendowym wydaniem „Panoramy” Turskiego do książki udało się przekonać. Początkowo miała ona być wywiadem–rzeką, w którym dziennikarz opowiadałby o różnych etapach swojego zawodowego, a także prywatnego, życia, od pracy w radiu w latach 60. po czasy telewizji i programów „7 dni świat” czy „Panoramy”. – Na początku spotykaliśmy się w redakcji w weekendy, ale podczas pracy nie dało się czasem na spokojnie porozmawiać. Postanowiliśmy, że w czerwcu pojedziemy na Mazury, gdzie Andrzej łowił swoje ukochane ryby. Zaszyjemy się tam i porozmawiamy. Życie napisało inny scenariusz, zabrakło nam pół roku – wspomina Morawska.
Myśl o książce odłożyła na bok, do momentu aż podczas nadawania studiu emisyjnemu imienia Turskiego spotkała córkę Turskiego. Urszula Chincz początkowo chciała, aby pamiątką po dziadku dla jej syna Rysia było pudełko z ręcznie napisanymi scenariuszami programu „7 dni świat”, kasety VHS z nagraniami programu, czy taśmy magnetofonowe z audycjami radiowymi. – Dałam jej konspekt i powiedziałam: „Ula decyduj. Wszystko w twoich rękach. Jeśli uznasz, że warto to dokończyć, daj mi znać”. Odezwała się za dwa tygodnie i powiedziała: „Zróbmy to, bo tata by tego chciał” – opowiada.
Skoro matka natura nie dała nam diamentów, to dobry i łupek gazowy, choć brzmi fatalnie. Do jutra
Anna Morawska bardzo dokładnie pamięta swoje pierwsze spotkanie z Andrzejem Turskim, a właściwie pierwszą telefoniczną rozmowę. Miała wtedy 19 lat, była dziennikarką w lokalnej prasie w Toruniu skąd pochodzi. – Marzyłam o tym, żeby przeprowadzić z nim wywiad. To był 2005 rok, gdy Andrzej wrócił do „Panoramy” po wygranej walce z chorobą nowotworową. Byłam ciekawa, jak się czuje, jak się ma, jak to jest wrócić po takiej walce. Nie miałam do niego rzecz jasna żadnego kontaktu, więc napisałam maila do redakcji „Panoramy”. Andrzej odpisał w piętnaście minut, podając mi numer do siebie. Usłyszałam w słuchawce jego piękny, radiowy głos – opowiada.
Redakcja lokalnej prasy postawiła jednak warunek. Wywiad ukaże się pod warunkiem, że Morawska zdobędzie zdjęcie Turskiego. Była załamana, bo wiedziała, że takie fotografie kosztują, jej ojciec powiedział, że w razie, czego kupi to zdjęcie, ale zasugerował, żeby zadzwoniła do Turskiego i spróbowała je zdobyć, bo przecież „on wydaje się być normalnym facetem i na pewno zrozumie”. – Zadzwoniłam, przeprosiłam za żenującą sytuację, a on powiedział, że co prawda nie ma żadnego zdjęcia w komputerze, bo nie kolekcjonuje swoich portretów, ale poprosi do telefonu swoją żoną Zosię i ona na pewno coś zaradzi – wspomina.
Nie było cudu. Szkoda, no ale wiadomo, że w naszej piłce nożnej czekanie na cud nie ma końca. Do zobaczenia
Pani Zofia Turska zaradziła. Wyjęła zdjęcie z ramki i wysłała pocztą z odręcznie napisanym przez Turskiego liścikiem: „Pani Aniu, żona twierdzi, że ramka nie może stać pusta. Byłoby miło, gdyby pojawiło się z powrotem w salonie, dlatego proszę o odesłanie zdjęcia. Andrzej Turski”. Wywiad się ukazał, Morawska odesłała zdjęcie wraz z paczką toruńskich pierników. – Gdy zadzwoniłam z podziękowaniami, Andrzej powiedział mi, że gdy będę studiowała w Warszawie, koniecznie muszę go odwiedzić na Jasnej (tu znajduje się redakcja „Panoramy” – przyp.red.), bo muszę poznać dziennikarkę, która zabrała mi zdjęcie z salonu. Nasze pierwsze spotkanie miało trwać pięć minut, a rozmawialiśmy przez 1,5 godziny o mojej pracy w radiu, o dziennikarstwie – wspomina spotkanie Morawska.
Turski zaproponował jej praktyki w redakcji „Panoramy”, odmówiła, bo stwierdziła, że nie jest na to gotowa. – Jak kiedyś zmądrzejesz, to napisz – powiedział. Od tamtej pory pisali do siebie często. A to o egzaminach na studiach, a to o rybach złowionych w Szwecji. W styczniu 2009 roku Morawska zmądrzała i trafiła do redakcji. – Gdyby nie Andrzej, który otworzył mi drzwi do telewizji, moja droga zawodowa wyglądałaby zupełnie inaczej – mówi.
Tańczący niedźwiedź to właściwie żadna rewelacja. U Chagalla już dawno temu fruwały krowy. Do jutra
Jego porady i uwagi mocno zapadały w pamięć, jak chociażby ta o biedzie i cytrynie. – Któregoś dnia robiłam materiał o ciężko chorych i cierpiących dzieciach. Andrzej skończył prowadzić „Panoramę”, wyszedł ze studia, zobaczył mój materiał i powiedział: „Ania nie rób mi takich materiałów. Bieda to nie cytryna, nie można jej wyciskać”. Zapamiętałam to i gdy robię tematy społeczne, pamiętam, że trzeba je robić z ogromną wrażliwością i szacunkiem – mówi.
Wspomina, że gdy wchodził do newsroomu z samego rana od razu zaczynała panować radosna atmosfera. Witał się z każdym z osobna, redakcyjne koleżanki całował w policzek, pytał czy coś ciekawego dzieje się w ich życiu, że tak pięknie wyglądają, pamiętał o sprawach codziennych każdego – o egzaminach, o dzieciach.
– Słuchał nas, a my jego. Był jedynym prezenterem, który zaczynał od pisania tzw. „białej”, czyli zapowiedzi materiału, którą czytał na antenie. Gdy do 11 jej nie było, wołał nas do biurka, pytał, co ustaliliśmy i sam pisał. To były teksty 15-20 sekundowe, trafione idealnie w punkt. Podobnie było z materiałami. W jego zapowiedziach wyróżniani byli reporterzy, robił z nas specjalistów od danego tematu. Przedstawiał je słowami: „nasza ekspertka, czy ekspert od...”. Podczas wejść na żywo całkowicie oddawał głos reporterowi, nie zadawał pytań. Uważał, że skoro ta osoba jest na miejscu, to najlepiej wie, co się tam dzieje – mówi o warsztacie pracy Turskiego Morawska.
Skoro nie mogliśmy o polityce, to sobie pogadaliśmy o pogodzie, nikogo – za przeproszeniem – nie robiąc w jajo. Do zobaczenia
Znakiem rozpoznawczym Turskiego były jego mistrzowskie puenty na koniec programu. „Po studniówce trzeba jeszcze dopilnować, by sto dni do matury nie skończyło się tak, jak sto dni Napoleona. Do zobaczenia”, „Labrador to pies rodzinny. Nie wszyscy ludzie zasługują na tak piękny przymiotnik. Do zobaczenia jutro”. Młodszym kolegom mówił: „Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, to mów prawdę”, wierzył w to, że widzowie są inteligentni i nie można im wciskać ciemnoty.
Gdy krytykował, najpierw mówił tej osobie, że zrobiła świetny materiał, a potem, nad czym powinna popracować. – Miał perfekcyjne ucho, zwracał uwagę na szczegóły związane z dźwiękiem. Ta jego krytyka dodawała skrzydeł, nigdy ich nie podcinała – wspomina Morawska.
Był profesjonalistą w każdym calu. Nawet wtedy, gdy umarła jego ukochana żona Zosia. – Nie dał po sobie nic poznać. Był jak zawsze profesjonalny, dopiero następnego dnia powiedział, jaka tragedia go spotkała. Byliśmy wtedy przy nim, zawsze blisko w trudnych i dobrych momentach – mówi.
Oby tylko nie okazało się, że najbezpieczniejszą techniką pływania jest bezwolne dryfowanie. Do jutra
Tym najtrudniejszym momentem był ten, gdy Turski odszedł z „Panoramy”. – Biegliśmy po wielki bukiet kwiatów, obiecał, że będzie nas odwiedzał, żartował, tryskał humorem. Mówił, że będzie niedaleko nas, w tym samym budynku, a z kolegami dziennikarzami emerytami będzie sobie siedział i dyskutował, co tydzień w programie „7 dni świat”. Wiedzieliśmy jednak, że to uśmiech przez łzy. Czuliśmy, że to pożegnanie – mówi. Kilka dni później zmarł.
Po śmierci Turskiego w redakcji zawisło jego zdjęcie, jego córka Ula Chincz przekazała redakcji jedną z Telekamer, które dziennikarz otrzymał już po śmierci. – Ula podziękowała nam. Była świadoma, że jesteśmy jak rodzina, że czuł się tu kochany i szanowany. Żartowała, że ma w redakcji „wiele sióstr” i „wielu braci”. Dziś Andrzej czuwa nad nami i patrzy ze zdjęcia, które wisi na ścianie. Każdy, kto wchodzi do redakcji, widzi jego uśmiech, którym obdarzał nas przez 11 lat – mówi.
Wprawdzie „nie chcem, ale muszem” zakończyć „Panoramę”. Do zobaczenia
* Cytaty to puenty, którymi Andrzej Turski przez ostatnie cztery lata kończył prowadzone przez niego wydania „Panoramy”