Miejska pszczoła przebija swoją wiejską koleżankę. Cztery roje zamieszkały na dachu Pałacu Kultury i Nauki
czwartek,
20 sierpnia 2015
– Pszczoły mają nie tylko swoje humory, ale również rasy. Podobnie jak inne zwierzęta – psy, koty – mamy pszczoły łagodne, ale i agresywne, takie, które znoszą dużo miodu i takie, które są w tym bardzo skromne – mówi Wiktor Jędrzejewski współtwórca i mózg inicjatywy Miejskie Pszczoły. Pod jej skrzydłami w stolicy działa już ok. 300 uli, którymi opiekuje się 50 osób. Niedawno cztery z nich pojawiły się na dachu Pałacu Kultury i Nauki.
Wiktor Jędrzejewski pszczołami interesuje się od wielu lat. – Staram się je zrozumieć, dużo na ich temat czytałem. W naturalny sposób przyszła myśl, że trzeba zacząć hodować je naprawdę. Na początku chciałem postawić swoje ule na Mazurach, na zaprzyjaźnionej działce, ale jak pomyślałem, że każdego tygodnia musiałbym tam jeździć żeby zobaczyć, co u nich, musiałbym je przejrzeć, to pomyślałem, że to bez sensu. Zacząłem grzebać dalej i dalej, okazało się, że w wielu europejskich miastach robią to w samych centrach, w miejscach dziwnych, nietypowych. Ludzie potrafią trzymać pszczoły na balkonach, wysięgnikach, a nawet na parapetach, gdy nie mają balkonów – mówi.
„To próba wspólnego działania”
Z racji tego, że nie lubi działać w pojedynkę, do głowy od razu przyszła mu jeszcze jedna myśl, że można do tego zaangażować również innych, podobnych do niego miłośników pszczół. Tak powstała inicjatywa pod nazwą Miejskie Pszczoły. To grupa warszawskich aktywistów, która – jak mówi Wiktor – „dba o to, aby te zwierzęta zadomowiły się w miejskiej przestrzeni nie utrudniając życia mieszkańcom stolicy”.
– W Warszawie mieszka mnóstwo osób, które interesują się pszczelarstwem. Chciałyby hodować pszczoły, ale się boją, nie wiedzą, jak to robić, czy potrafią. Brakuje im pewności siebie, miejsca, gdzie by mogli ustawiać ule. Dlatego powstaliśmy. Miejskie Pszczoły to próba wspólnego działania, spierania się, organizowania różnych warsztatów, zajęć, które mogą pokazywać mieszczuchom, że z tymi pszczołami da się żyć niemal pod jednym dachem – tłumaczy.
„Zostali ci, którzy naprawdę chcą to robić”
Zainteresowanie projektem już na początku przerosło oczekiwania. Grupa ponad 80 chętnych powoli się jednak wykruszała. – To dobrze, bo zostali tylko ci, którzy naprawdę chcą to robić – mówi Wiktor. Osób obecnie działających i doglądających ponad 300 uli w stolicy m.in. na Jazdowie, Muranowie, w Królikarni, czy przy ul. Karmelickiej jest ok. 50.
– Ostatnio cztery ule postawiliśmy na Pałacu Kultury i Nauki to dobre miejsce dla pszczół. Blisko jest park, jest woda, niczego im nie powinno brakować. Zobaczymy za parę miesięcy, jak sobie tutaj radzą, ale postawiliśmy je również po to, aby pokazać warszawiakom, że to jest możliwie bezpieczne, że nic się złego nie stanie – wyjaśnia Wiktor.
„Statystyki w Polsce są fałszowane”
– Pszczoła ma kłopoty, jako gatunek. Jest jej coraz mniej. Statystyki w Polsce są uspokajające, ale to fałszywe. Fałszywe, bo tajemnicą poliszynela jest to, że nasze statystyki są fałszowane głównie faktem, że pszczelarze mają dopłaty rolne i powszechnie zawyżają ilość posiadanych uli. Naukowcy spierają się, co jest przyczyną tego, że pszczół jest coraz mniej, ale pewnie jest to splot różnych okoliczności. Tak się złożyło, że w ciągu ostatnich stu lat w środowisku zmieniło się tak wiele, że duża ilość tych czynników na raz zaczyna im przeszkadzać. Nie wszystkie są spowodowane przez człowieka. Hodowla pszczół w mieście to próba uchronienia przed tymi zagrożeniami – tłumaczy Wiktor.
Okazuje się, że miejska pszczoła ma dosyć sporą przewagę nad swoją wiejską koleżanką. Miejski miód nie jest też tak zanieczyszczony jak może być ten pochodzący z wiejskiej pasieki. – Jeśli mówimy o czystości miodu, to miejski miód jest czystszy od tego, który pochodzi ze wsi, bo nie ma w nim chemicznych środków, które używane są w rolnictwie. Pszczoła nie potrafi ich filtrować, odkładają się w miodzie, a w mieście nikt niczego nie pryska. Tu nie ma też mowy o głodzie, bo zawsze coś kwitnie – mówi. To potwierdzona teza, bo warszawski miód był badany bardzo dokładnie.
„Pszczoła jest charakterna, rozpoznaje opiekuna”
Pszczoły mają nie tylko swoje humory, ale również rasy. Podobnie jak inne zwierzęta – psy, czy koty – mogą być łagodne, ale i agresywne, są takie, które znoszą dużo miodu i takie, które są w tym bardzo skromne. – Ze względu na bezpieczeństwo staramy się trzymać pszczoły, które są łagodne, bo to ważne, gdy żyją na ograniczonym obszarze pośród dużej ilości ludzi. Pszczoły mają swoje humory. Te humory pojawiają się wtedy, kiedy otwieramy ul i zaczynamy w nim grzebać. Normalnie pszczoła nieatakowana, niezaczepiana, nigdy nie użądli. Otworzenie ula, dalsza próba grzebania jest dla niej sygnałem: „Hej dzieje się coś niedobrego”. Jeśli przychodzi zła pogoda, coś jest nie tak z czynnikami dla niej ważnymi może być niemiła – tłumaczy Wiktor. Starzy pszczelarze – jak mówi – twierdzą, że rój doskonale rozpoznaje swojego opiekuna.
Pszczoły wymagają regularnej opieki. Gdy zaczyna się wiosna, trzeba do ula zajrzeć raz w tygodniu, bo inaczej nie wiadomo, co jest w środku. – Pszczoła to zwierzę w miarę oswojone. Jak każde wymaga pewnej wiedzy i umiejętności, jak o nie zadbać. Gdy zajrzy się do nich do ula, trzeba umieć ocenić sytuację, czy wszystko gra, czy wymagają jakiejś opieki, pomocy. Tak naprawdę całą umiejętnością w hodowaniu pszczół jest to, by wiedzieć, czy trzeba coś zrobić i co zrobić. Nie jest to czasochłonne, ale wymaga regularności – tłumaczy Wiktor.
Matka z niebieską naklejką
Warszawskie ule tworzone są z dzikich rojów, ale by zadomowiły się w mieście i nie były agresywne zamienia się im matkę. – Wtedy cały rój musi się do niej dostosować i staje się typowym miejskim, łagodnym rojem – opowiada.
Matka „nie siedzi z tyłu” jak w filmie „Miś” Stanisława Barei, tylko zarządza swoimi podopiecznymi i jest w ulu najważniejsza. – Matka jest kluczem do tego, by pszczół było wiele, więc tak naprawdę zaglądając do ula patrzymy na matkę, efekty jej pracy – ile jest jajek, rozwijających się larw, ile jest pokarmu – mówi Wiktor. W warszawskich ulach matki mają nalepiane niebieskie naklejki pomiędzy skrzydełkami by można je było łatwiej rozpoznać. Z racji ostatnich upałów pożywienia dla pszczół jest mniej, stąd obecność w każdym ulu plastikowego pojemniczka z fruktozą.
„Miejska pszczela partyzantka”
Do niedawna działalność Miejskich Pszczół można było nazwać „miejską pszczelą partyzantką”. Przestarzałe przepisy nie pozwalały na posiadanie pasiek w mieście. – W większości miast, także w Warszawie, obowiązywały przepisy, które uniemożliwiały hodowlę pszczół w mieście. Uniemożliwiają one hodowlę nie tylko pszczół, ale również dramatycznie ograniczają hodowanie innych zwierząt rolniczych na terenie miasta. Na szczęście dzięki trudom i naszym staraniom udało się to zmienić – mówi. Według starych przepisów pasieki mogły stać 1000 m od osiedli mieszkaniowych, dziś można je stawiać 10 m od granicy nieruchomości lub drogi, a nawet mniejszej, jeśli właściciel nieruchomości nie będzie przeciwny. Można je też stawiać na dachach z obostrzeniem, aby znajdowały się 10 m od okien w sąsiednich budynkach. – Zanim udało nam się zmienić te przepisy, 10 uli działało nielegalnie. Dziś działamy według przepisów, ale i tak pszczół nie można hodować wszędzie, są pewne ograniczenia i bardzo dobrze – mówi Wiktor.
Przeciętne zbiory z jednego ula to ok. 15 kg miodu. – To bardzo niewiele, bo polskie pszczelarstwo jest dosyć tradycyjne. Nigdy nie da się powiedzieć, jakie będą zbiory z jednego ula – mówi. Jednak pszczoły z Miejskich Pszczół są bardzo pracowite, a co za tym idzie efektywne. – W zeszłym roku udało się z każdego z naszych uli pozyskać bliżej 30 niż 15 kg miodu – chwali się Wiktor. Rozdawany był życzliwym urzędnikom oraz tym, którzy pomagali w batalii o legalizację pszczoły w mieście.